Tekst poniższy powstał jeszcze w maju, ale pomyślałem sobie, że wpis poświęcony motywacji będzie bardziej na miejscu we wrześniu. Jest długi, więc jeśli znajdą Państwo motywację, by go przeczytać, z pozostałymi wrześniowymi wyzwaniami (jeśli deforma Wam ich jeszcze nie odebrała) nie powinniście już mieć większego problemu ;)…
Pocztówka z Portofino
Obłędny lazur morza, zalane słońcem, porośnięte egzotyczną zielenią wzgórza na tle błękitu, uczepione skał kolorowe domki i rezydencje, nadmorski kicz, zastępujący nieobecną tu starożytną, rzymską kulturę, jachty ledwie mieszczące się w skromnej marinie, kafejki nawet nieudające stylowych, setki turystów pijących w nich obowiązkowe espresso, uśmiechnięci kelnerzy je podający i niezliczone miejsca, gdzie wymienione obrazki można kupić za parę euro. Jeśli w pierwszych dniach maja ktoś był spragniony ich utrwalenia, to pocztówka była jedynym wyjściem, bo na przykład ja i całe Ciało spędzające branżową majówkę we Włoszech, należymy do tego ułamka turystycznej populacji, który wspomnienia z tego miejsca wywiózł zupełnie inne. Ogólnie rzecz biorąc mokro, chłodno, głodno i do hotelu daleko. W wyżej położonych punktach widokowych Portofino, odważnym do szaleństwa fotografom wiatr wyrywał z rąk aparaty, telefony i łeb z płucami. Na dole, ulewie wiatr już prawie nie przeszkadzał, uliczkami i schodami płynęły rwące potoki. Na zewnątrz raczej nie dało się nigdzie usiąść, a w środku zatłoczonych knajpek, kawy nie dało się wypić nawet na włoski, szybki sposób, czyli na stojąco, unikając coperto. Dobrze, że ekipa zgrana (choć ministro dell’istruzione nazionale signora Zalewska prewencyjnie zadbała już, żeby rozpędzić ten mafijny układ na cztery wiatry) i byle pogodowe perturbacje nie były w stanie zepsuć nam humorów, zwłaszcza, że, w zdecydowanej większości, nie takie cuda europejskiego domu już widzieliśmy.
O pogodowym pechu piszę wcale nie po to, żeby zaskoczonym tym nauczycielskim dolce vita zawistnikom spłynął miód na zranione wizją jawnej rozpusty serca. W drodze powrotnej do Rapallo, statkiem wycieczkowym już tak nie rzucało, a słońce przypomniało sobie, że, według prognozy, o 15-tej, ma się przedrzeć przez chmury. Spragnieni zdjęć wreszcie mogli uchwycić marinę w odpowiedniejszym świetle, a mnie to nagłe przeobrażenie krajobrazu znów skojarzyło się z diametralnie różnymi optykami, kontrastowymi narracjami opisującymi szkolną rzeczywistość. Być może zestawienie kiczowatej, rasowanej pocztówki i właśnie doświadczonego załamania pogody jest zbyt dramatyczną analogią, ale przecież cukierkowy świat, napędzany wewnętrzną motywacją, pozbawiony złej konkurencji i perfekcyjnie rzeźbiony ocenianiem, też ma się nijak do widoku przeciętnej klasy.
Najbardziej irytująca w takim postrzeganiu oświaty nie jest nawet jego naiwność, czy biegunowość, do której można w końcu sprowadzić każdą obserwację, ale uznanie, że te bieguny to byty wręcz rozłączne. To mniej więcej tak, jakby turyści odwiedzający wyżej wymienioną, liguryjską Juratę w deszczu, docierali do zupełnie innego miejsca, niż ci, którzy widzieli ją w pełnym słońcu. Na dodatek, niektórzy producenci edu-pocztówek postulują, by, od tej pory, w pewnych rejonach deszcz nie padał w ogóle. Podobno do tego cudu meteorologicznego wystarczy odpowiednia motywacja.
Wszyscy wiemy, że wiara góry przenosi, więc z paroma burzowymi chmurami nad młodzieży chowaniem też powinna dać sobie radę. Jedyny kłopot w tym, że wszelkie przejawy efektu placebo, przykłady cudów chciejstwa i heroicznych zrywów woli, choć statystycznie możliwe, są z definicji jednostkowymi, niezmiernie rzadkimi wydarzeniami. Istnieje jednak dość wpływowa grupa wielbicieli technik modyfikowania oświatowego obrazu, która z sukcesem przekonuje środowisko i mniej lub bardziej zainteresowaną publiczność, że statystyka i psychologia to nie instrumenty poznawcze, ale narzędzia do kreacji folderów światów alternatywnych. Niestety, fotki te mają z rzeczywistością jeszcze mniej wspólnego, niż 99% utrwalonych turystycznych wspomnień, a bywają wciskane odbiorcom w sposób bardziej natarczywy. Nic dziwnego, że sporo z nich, niezależnie od prawdziwych intencji poszczególnych dydaktyków, zdążyło już uwierzyć, że nie muszą nawet chcieć się czegoś nauczyć, a i tak będzie im dane. Warto więc zastanowić się nad najczęściej stosowanymi technikami koloryzowania i ordynarnego retuszu, by nie dać sobą manipulować. Tym bardziej, że tak niewielu zainteresowanych zdaje sobie sprawę, jak plastyczna jest ludzka pamięć, jak wiele namolnego przekazu skłonna jest później uznać za autentyczne wspomnienie i jak niewiele trzeba, by przekaz pożądany pomyliła z doświadczeniem. Niektórzy po prostu wierzą, że nad Portofino niebo jest zawsze czyste. Przyjrzyjmy się więc kilku narzędziom z bogatego menu tego mentalnego Photoshopa. Ponieważ każdy opis zjawiska wymaga odpowiedniego przykładu, posłużę się dziś czynnikiem powszechnie i słusznie uznawanym za kluczowy w edukacji, namiętnie śledzonym, podglądanym i portretowanym – motywacją właśnie. Za tło retuszowanej fotografii posłuży mi własne podwórko – edukacja językowa.
Obróbka chęci dla opornych
Model już upozowany i „zdjęty”. Czas na retusz, bo celem większości naszych oświatowych fotografów jest „dobre” zdjęcie, uszminkowany portret, a nie reportaż, czyli obraz tego , co powinno być, a niekoniecznie jest. Na początek funkcja Wskaż i Zaznacz. Narzędzie to używane jest powszechnie do wybierania ekstremów. Kiedy polaryzacyjny filtr sprawi, że obserwator ma wrażenie postrzegania dwóch, zupełnie odmiennych obiektów, klikamy opcję ze słoneczkiem i rzeczywistość obraca się ku nam jedynie słusznym biegunem powszechnej szczęśliwości, a biegun niewygodny znika z pola widzenia niczym ciemna strona Księżyca. Funkcja ta powstała na zamówienie niecierpliwych reformatorów, pod wpływem wybitnie nienaukowej tendencji – wartościowania badanych zagadnień. Jeśli „badaczowi” ideologicznie nie pasuje jakaś część rzeczywistości, po prostu odstawia ją do kąta z etykietką „beee”, „fuj”, itd., itp. Najtrwalsze bywają etykiety nacechowane moralnie. Zawdzięczamy im np. idące w dekady zapóźnienia w badaniach medycznych nad niektórymi substancjami psychoaktywnymi, terapią genetyczną, transplantologią, in vitro, a także takie błogosławieństwa, jak szczepionkowe fobie, lęki przed GMO i zniszczone „właściwymi” uprawami ekosystemy. W przypadku motywacji, funkcja ta służy do natychmiastowego wskazania dualizmu motywacji zewnętrznej i wewnętrznej, a następnie głęboko „humanistycznego” wyboru, powodującego, że ów dipol obraca się ku słońcu biegunem „wewnętrznym”, „zewnętrzny” zaś wstydliwie chowa się w cieniu politycznej poprawności.
Skąd wzięła się ta, fizyczna wręcz, awersja do przyznania, że jesteśmy jakby zdalnie sterowani czynnikami środowiskowymi? Dostrzegam tu dwie kategorie przyczyn, obydwie dość bzdurne. Pierwsza ma swoje źródło w przekonaniu, że jesteśmy istotami wyższymi, a nie jakimiś tam zwierzętami, chodzącymi na krótkiej smyczy hormonów i instynktów (Funkcja Skaluj ego ustawiona na maksimum). Taka istota, jeśli już skłonna jest uznać jakiś inny czynnik sprawczy poza samą sobą, z pewnością pomyśli o Bogu. Wszystko inne jest jej przecież niegodne. Wydawałoby się, że ten etap rozwoju, nastoletnią megalomanię połączoną z żarliwością zeloty, ludzkość ma już za sobą. Złudzenie. Powiedziałbym, że królów i królowych stworzenia jest dziś więcej, niż wynikałoby z wyobrażenia sobie liczby ludzi eksponowanych na edukację i osiągnięcia nauki. Okazuje się, że ta liczba niewiele znaczy w zestawieniu z mentalną tradycją tysiącleci. Wolna wola jest naszą mantrą i niewiele jej szkodzą falsyfikowane badania opóźnienia między decyzją podjętą przez ewolucyjnie starsze partie mózgu, a jej uświadomieniem przez ośrodki korowe. Na nic cała współczesna fizjologia i psychologia. Król dżungli jest tylko jeden i wie lepiej. A gdyby tak spróbował, na miesiąc chociaż, postawić się naturze? Niechby zamienił sobie dzień z nocą na dłużej niż weekendowa impreza, przestawił się na dietę z trawy, celibat lub życie w wodzie. Zbyt skrajne przykłady? To poproszę wszystkich jaśniepanów stworzenia o powstrzymanie się od drapania, po ataku samic Culex pipiens…
Druga grupa przyczyn też jest bardziej emocjonalna, niż racjonalna, ale za to bliższa szeroko pojętej edukacji. Założę się, że większość Państwa, zupełnie jak ja, wzdraga się przed płaceniem dziecku za dobre stopnie, czy sprzątnięty pokój. Zamiast tego, staramy się, by dzieciak „sam był przekonany” do pożądanych działań. Osiągamy to przez dawanie przykładu, wspólne działania, perswazję, prośbę, groźbę i co tam jeszcze przyjdzie komu do głowy. Do tej głowy nie przychodzi jednak na ogół myśl, że wszystkie te zabiegi to jedynie wymiana jednej waluty na drugą, że pochwała, uznanie, poczucie spełnienia wymagań i ról społecznych potrafią być równie wymierne, jak pięć złotych wrzuconych do skarbonki. Mamy tendencję do wyobrażania sobie, że dziecko jest skłonne do zachowań prospołecznych, czy wręcz altruistycznych, bo przecież urodziło się właśnie nam. Nic z tego. Potrzebna nam twarda waluta, by przekonać je do wydatkowania energii. Przez długie dziesięciolecia, ewolucjonizm nie dawał sobie rady z zachowaniami altruistycznymi, które zdawały się wymykać regułom darwinizmu i być argumentem na rzecz ludzkiej emancypacji wobec uprzykrzonej (i obrzydzonej) biologii. Tymczasem, nie dość, że altruizm obserwuje się u wielu gatunków zwierząt, to na dodatek okazuje się on być po prostu jeszcze jedną strategią ewolucyjną. Trudno o tym przekonać wszystkich pewnych swojej moralnej wyższości. Do dziś, niektórzy skłonni są uważać, że pewne zawody powinny być wykonywane przez altruistów właśnie i płacenie takim osobom jest moralnie podejrzane – taki lekarz, policjant, ksiądz, nauczyciel powinni świadczyć swe usługi z pobudek czystych, wynikających wprost z przekonania o misji społecznej. Tak myślący jakby nie zauważyli, że od tysiącleci nie żyjemy już w małych hordach, w których płaciło się wymianą doświadczeń i gdzie rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że doświadczony myśliwy nauczy zastawiać sidła, szaman wymamrocze zaklęcia i da zioła na spuchnięty palec, a ktoś po prostu silniejszy ustali kolejność wysysania szpiku zupełnie bezinteresownie. Wymiana haczyka na ryby na grot od strzały wyglądała tam tak niewinnie… Jak wielką hipokryzją jest takie myślenie, niech świadczy fakt, że osoby pomstujące na pazerność przedstawicieli wyżej wymienionych zawodów, zwykle nie mają obiekcji, kiedy przychodzi im słono zapłacić za zębowy implant, czy korepetycje (Funkcja Zniekształć rzeczywistość). A przecież na myśl o anegdotycznym, szpitalnym koniaku, czy podwyżce pensji dla belfrów, krew im się burzy… Z kolei wszyscy zdeklarowani przeciwnicy „wymiernych korzyści” w edukacji w ogóle nie dostrzegają, czym są gloryfikowane „diamenciki”, „koraliki” i inne tokeny, mające być remedium na nieskuteczność wychowawczej argumentacji. Tak, tak, są one najzwyklejszą, ordynarną łapówką wręczaną Jasiowi za nierozwalenie kolejnych zajęć lub przyjście do szkoły już trzeci raz w tym tygodniu. Równie dobrze, a pewnie dużo lepiej (z każdym dniem obowiązywania takiej umowy o abstrakcyjnej, odłożonej w czasie zapłacie, Jaś ma jej warunki coraz głębiej) spełniłyby tę rolę monety wrzucane Jasiowi do słoika. A oceny? To znowu inna waluta. W obydwu przypadkach, to abstrakcyjność przelicznika ma pełnić rolę wychowawczą, a nie sama zasada wynagradzania (motywowania), która pozostaje niezmienna, niezależnie od tego, czy mówimy o pochwale za pościelone łóżko i umyte zęby, fejsbukowym lajku, piątce z matematyki, ocenie opisowej, kształtującej, czy o przelewie na konto. Motywator jest zawsze zewnętrzny wobec motywowanego. Nauczyciel i wychowawca nie odkrywają wcale nieznanego lądu na oceanie motywacji, ale starają się przekonać uczącego się wychowanka, by przyjął za swoją ich własną. Pół biedy, jeśli swoją mają i znają, gorzej, gdy przekonują, bo muszą.
A tak przy okazji, czy możliwe jest wynagradzanie materialne za naukę? Choć wręczanie ustalonej kwoty za dobre wyniki w nauce jest na ogół postrzegane jako pozbawione składowej edukacyjnej i wychowawczej, a także może wprowadzać element jakże niepożądanej rywalizacji, nie miałbym nic przeciwko sensownemu, powszechnemu systemowi stypendiów naukowych i innym formom motywacji bezpośredniej od najwcześniejszych szkolnych lat. Taka motywacja stanowi nie tylko dodatkowy bodziec do osiągania bardziej abstrakcyjnych celów, ale potrafi także wiele nauczyć. Chociażby tego, że nawet świąteczny obiad u babci nie jest darmowy. Że pani Szydło wcale nie sprzedała cennej broszki, by wspomóc dotkniętych kolejną klęską żywiołową. Że dowolne środki plus dla rozrzutniej gospodarujących swoimi komórkami rozrodczymi nie rosną na łące i nie pozostają bez związku z ewentualnym brakiem jakiegokolwiek stypendium. Że darmowa fińska edukacja jest bardzo droga. Że przekładanie pieniędzy z jednej kieszeni do drugiej, niezależnie od nazwy nadanej tej czynności, wcale przekładanych środków nie pomnaża. Że kiedy jakiś prawy i sprawiedliwy do jednej kieszeni wkłada, a z drugiej wyjmuje, to wcale nie mam już 500+, a jedynie jakieś sto, które i tak kiedyś miałem z zasiłku. Że skoro mnie stypendium kiedyś pomogło, to może warto zainwestować w starającego się pracownika, zamiast zatrudniać co raz to nowego? Że… itd, itp. Prawda, że byłoby warto?
W powszechnie obserwowanej niewydolności publicznego kształcenia językowego, negatywne nacechowanie pewnych aspektów motywacji odgrywa niebagatelną rolę. Ktokolwiek miał, z lepszym, lub gorszym skutkiem, do czynienia z nauką języka obcego w szkole lub gdzie indziej, zdążył na pewno zetknąć się z tym zjawiskiem. Nie chodzi tam wcale o pierwszą lepszą motywację, ale koniecznie o zastosowanie Filtra, przez który sączy się ta wewnętrzna (intrinsic motivation), czyli uwielbiane przez edukacyjnych coachów tzw. białe flow, motywy czyste, wypływające z samego jestestwa uczącego się, a nie jakieś przyziemne „bo mi w szkole/robocie język potrzebny”. Nie dziwcie się jednak Państwo, że choć długo takiej motywacji szukaliście, nie jesteście w stanie odnaleźć w sobie wystarczających jej zasobów.
Czy to działa i dlaczego nie?
Drogi adresacie edukacyjnych pocztówek, w zakładce Edycja, kliknij Cofnij Zaznacz, Cofnij Filtr, a następnie Przywróć Zdrowy rozsądek i przypomnij sobie, kiedy ostatni raz czegoś naprawdę pragnąłeś i gotów byłeś sporo poświęcić, by to zdobyć. Być może był to wypasiony smartfon, nowa bryka, albo super laska, na którą wszyscy się gapią, ale mało kto odważy się do niej odezwać. Pomyśl teraz logicznie. Dlaczego czegoś pragniesz? Odpowiedź jest dość prosta: Bo to coś istnieje i w swoisty sposób drażni Twój system nerwowy. I inni też tego pożądają. Często nadaremnie. Ograniczone zasoby i konkurencja to sterydy motywacji. Gdyby ktoś nie wymyślił smartfonu, nadal pewnie pragnąłbyś czegoś zupełnie innego, np. magnetofonu kasetowego. Gdyby samochód nie był swoistym wyznacznikiem statusu społecznego w naszym kraju, lub gdyby Twoim kumplom nie imponowały silniki powyżej 300 KM, nie śliniłbyś się na widok smukłego coupe. Dlaczego oglądasz się za ładną dziewczyną na ulicy, nie muszę chyba tłumaczyć. Nawet jednak w przypadku ostatniego, oczywistego przykładu, przyczyna Twojego zainteresowania jest czysto zewnętrzna, odpowiadasz na bodziec zewnętrzny. Taki, czy inny czynnik wyzwala kaskadę zmian elektro-chemicznych, pobudzających ośrodek nagrody w Twoim mózgu (składa się on z brzusznego pola nakrywki, jądra półleżącego i wielu innych struktur, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć) na samą myśl o spełnieniu zachcianki. Niestety, język obcy, choć również przychodzi do nas z zewnątrz, nie jest bodźcem tego rodzaju – w historii naszego gatunku, nie minęło wystarczająco dużo czasu, by komunikacja międzynarodowa stała się ewolucyjnym priorytetem (i marne mamy na to widoki). Oczywiście można się upierać, że przy odbiorze bodźców, w grę wchodzą osobiste preferencje, że wolisz Apple’a od Samsunga, Audi od BMW, albo brunetki od blondynek. Są to jednak tylko detale, które, wbrew pozorom, również można uzasadnić okolicznościami zewnętrznymi, wychowaniem, dostosowaniem do otoczenia, instynktem stadnym. Nawet kod genetyczny, który wpływa na niektóre Twoje wybory, został Ci w pewnym sensie narzucony, sam go sobie przecież nie wybrałeś.
Mówienie więc o jakiejś wyimaginowanej motywacji wewnętrznej jest zastosowaniem funkcji Smuż/Rozmaż, w celu rozmycia zbyt ostrych konturów niewygodnej, nienadążającej za wizją artysty rzeczywistości i niewygodnych kantów metody, a w najlepszym razie, nieporozumieniem, wbijającym w kompleksy ludzi, którzy rozpaczliwie szukają sposobu na niemal samoistne pobudzenie ośrodka nagrody przy realizacji potrzeb zupełnie innego rodzaju, niż głód, pragnienie i ładna dziewczyna. A tu, przykra niespodzianka: W przypadku zakuwania czasowników nieregularnych (choć może w danej chwili bardziej Ci potrzebnych, niż smartfon, pyszny deser, czy nawet seks), nawet śladowe ilości dopaminy, czyli hormonu, który, (Uwaga!) w dużym uproszczeniu, poprawia Ci samopoczucie, nie są w Twoim organizmie uwalniane. Niektórzy będą usiłować Cię przekonać, że stosując przeróżne metody i techniki (które następnie będą chcieli Ci sprzedać), nauczysz się tych nieszczęsnych irregular verbs nawet o tym nie wiedząc, a głęboka satysfakcja płynąca z osiągnięcia dużo ważniejszego celu (czyli posługiwania się językiem obcym), radość płynąca z miłego towarzystwa i fajnej atmosfery wytworzonej przez nauczyciela-anioła zapewni Ci doznania analogiczne do tych towarzyszących odbieraniu u dealer’a kluczyków do nowiutkiego Astona Martina. Nawet jeśli trochę przerysowuję, musisz przyznać, że nie brzmi to wiarygodnie. Nie dlatego, że to niemożliwe. Po prostu, mało prawdopodobne. Po pierwsze, wcale nie wiesz, czy mówienie po angielsku będzie dla Ciebie aż taką frajdą. Po drugie, towarzystwo, które Ci odpowiada, też nie musi być akurat tym, które spotkasz na lekcji, czy kursie. Może w ogóle nie jesteś towarzyski. A po trzecie, anioły to raczej rzadki gatunek nauczyciela.
Żeby uniknąć niepotrzebnych rozczarowań i towarzyszącego im zniechęcenia (założę się, że parę razy już sobie coś postanawiałeś i niewiele z tego wynikło), lepiej jest między bajki włożyć założenie, że będziesz czuł radosną ekscytację na samą myśl o poznaniu kolejnej konstrukcji z grupy unreal past, albo nie będziesz mógł spać w nocy, czekając na kolejne zajęcia. No, chyba że spotkałeś tam kogoś, kto Ci się spodobał albo będzie to ważny sprawdzian, zaliczenie, lub inna atrakcja tego rodzaju – wtedy przewracanie się z boku na bok raczej gwarantowane. Twój nauczyciel może raz, czy dwa trafić w sedno Twoich zainteresowań, pobudzając ciekawość, ale trzeci raz z rzędu mocno nadwyrężyłby nawet czysto intuicyjny rachunek prawdopodobieństwa. Po prostu, w konkretnych okolicznościach, zawężonych do tu i teraz, istnieje ograniczona liczba intrygujących sposobów introdukcji problemów lingwistycznych, dodatkowo pomniejszana przez niezbyt usilnie motywowaną inwencję nauczyciela, jego zmienny stan psychofizyczny, liczbę, nastroje i możliwości intelektualne uczących się, czas, który mają do dyspozycji i całe mnóstwo innych zmiennych, których analiza nie prowadzi do niczego konstruktywnego, bo nikt (oprócz bijących pianę koperników) nie jest w stanie skutecznie nawet udawać, że je kontroluje. Bezpieczniej będzie w ogóle nie stawiać sobie jakichś bardzo ambitnych i szczegółowych celów w rodzaju „opanowania podstaw pozwalających na swobodną komunikację w sytuacjach codziennych w ciągu miesiąca”. Jestem jednak pewien, że na edukacyjnym rynku znajdziesz sporo ofert „gwarantujących” taki efekt, kuszących implementacją dziecięcego wręcz entuzjazmu i, jakżeby inaczej, wewnętrznej motywacji. Niektóre przebiją nawet tę obietnicę o dwa, trzy tygodnie, za niewygórowaną cenę noszenia przyciemnianych okularów lub nasiadówek w stylu grup motywacyjnych Amwaya. Omijaj je szerokim łukiem. Chyba, że jesteś podatny na hipnozę lub pranie mózgu.
Z pewnością nasłuchałeś się już komunałów o tym, jak to nauczyciele-czarodzieje, prowadząc fascynujące lekcje, potrafią zainteresować każdego i to na dodatek w bezstresowej, przyjacielskiej atmosferze, traktując uczniów jak partnerów, a nie jak piąte koło u wozu. Powiem Ci coś zupełnie szczerze. Uczę ludzi od dwudziestu kilku lat i, mimo usilnych starań, nigdy nie miałem wrażenia, że realnie zainteresowałem swoimi zajęciami choćby połowę z nich. Starałem się traktować ich podmiotowo i pewnie dlatego nie mam o to do nich pretensji. Sobie również mogę zarzucić wiele, ale niekoniecznie to, że olewałem swoje obowiązki i warsztat. Mimo to, nie zdołałem nigdy osiągnąć efektów, o których możesz poczytać w rozmaitych metodycznych bibliach, reklamach szkół i kursów i na internetowych forach sterowanych przez coraz liczniejszych dydaktycznych guru. Wierz mi, masz znikome szanse, żeby proponowane przez nich „metody”, „gry i zabawy językowe”, „dramy”, „nastawienie na docenianie wysiłku ucznia”, „dywersyfikacje poziomu nauczania” i inne czary-mary, których nazwy wymagają zwykle długiego tłumaczenia z belferskiej nowomowy na język ludzki, przyniosły rezultaty na miarę Twoich oczekiwań. Takie rzeczy tylko w propagandowym Photoshopie. Chcąc być uczciwy, muszę utwierdzić Cię w podejrzeniu, które inni będą się starali wymazać (Gumką szeroką na kilkadziesiąt pikseli) z Twojej (i często własnej) świadomości – nauka języka obcego (jak wszystkiego) nie jest zwykle żadną idyllą. Dobry nauczyciel jest w stanie wydatnie Ci pomóc, ale nie daj sobie wmówić (reklamom, różnym sprzedawcom złudzeń, krytykom szkolnej rzeczywistości i wszystkim innym, oferującym łatwe rozwiązania trudnych problemów), że kliknie on w ikonę Magiczna różdżka i sprawi, że nauczysz się wszystkiego łatwo i przyjemnie. Gdyby taka różdżka istniała poza rzeczywistością wirtualną, gwarantuję Ci, że wszystkie problemy szkolne i zawodowe wymagające opanowania nowych umiejętności, już dawno nie stanowiłyby dla nikogo wyzwania, a pani Zalewska nie zrobiłaby furory wśród ubogich duchem i myślą. Od dawna stosowano by ją w szkołach, które mimo rozlicznych wad, których sam pewnie doświadczyłeś, bez wątpienia by nią nie pogardziły, nie czekając, aż ktoś je znowu zdeformuje. Niestety, nawet bardzo dobry nauczyciel (zdziwisz się, ale jest ich całkiem sporo), w zdecydowanej większości przypadków, nie wykreuje u Ciebie rzeczy najważniejszej: zainteresowania i motywacji do działania. Wbrew obowiązującej w oświacie ideologii wszystkiego najlepszego dla wszystkich i za darmo, o te właśnie komponenty procesu edukacyjnego musisz zadbać sam (otwierając się na jak najbardziej zewnętrzne stymulanty). Na ogół, nie spłyną one na Ciebie na skutek „zabaw i konwersacji”, bo nie wszystkie zabawy będą dla Ciebie zabawne i nie wszystkie konwersacje są dokładnie tym, czego się spodziewasz.
Zaraz, zaraz. Zadbać sam? Czyli jednak „wewnętrznie”?! Jeśli nadal nie możesz wyzwolić się z dyktatu wygodnych dualizmów, to jest to moment krytyczny rozumowania. Nie zapominaj, że szukasz motywacji do realizacji już istniejącego celu – to on jest motywem nadrzędnym, być może narzuconym Ci przez szkołę, pracodawcę, lub jakikolwiek inny bodziec, ale zawsze zewnętrzny. Problemem głównym jest uświadomienie sobie, jak bardzo się z tym motywem identyfikujesz. Jeśli umówisz się sam ze sobą, że motywy rodziców, nauczyciela, szefa, otoczenia są również Twoimi, to w zasadzie żadnej motywacji już nie potrzebujesz. Internalizacja motywów środowiskowych nie jest już jednak ani łatwa, ani automatyczna i nie zależy od samego podjęcia decyzji. Na płaszczyźnie logicznej, z wyżej wymienionymi źródłami motywacji możesz się zgadzać, nie oznacza to jednak, ze Twój mózg uznał te priorytety za swoje własne i uruchomi szlak dopaminowy, tylko dlatego, że będziesz dziś ćwiczył zamawianie pizzy. Na tym etapie, wkraczają „nowoczesne” metodyki antyautorytarne i przekonują Cię, że mają na to patent. Otóż przez wytworzenie atmosfery współpracy i zaufania, zanurzenie w dialogu moderowanym przez obdarzonego wachlarzem miękkich kompetencji nauczyciela, dokonują one transferu motywów uznanych w danej kulturze za pożądane na osobę eksponowaną na taką socjotechnikę (zainteresowani klikają teraz ikonę Obróć kota ogonem). W tym miejscu następuje utożsamienie narzuconej, pożądanej motywacji z koniecznie pozytywną i wmówienie jednostce, że od zawsze dzieli ją z pozostałymi użytkownikami reklamowanego software’u. Oczywiście taka koincydencja nie jest niemożliwa, ani nawet specjalnie rzadka, nie zmienia to jednak w niczym faktu, że jesteś poddawany manipulacji, co z żadną potrzebą wewnętrzną (nie mylić z zachcianką) nie ma nic wspólnego. Odkrycie tego faktu bywa wyjątkowo zniechęcające i działa deprymująco na myślące podmioty. Zastrzegam, że pojęcia bodziec, popęd, potrzeba, cel i motyw nie są tożsame, jednak opisywane przez nie procesy działają w kole sprzężeń zwrotnych i wmawianie ludziom, że sami mają jakąś nieodkrytą motywację wewnętrzną do robienia czegokolwiek jest ideologiczną ucieczką przed uznaniem dominującej roli świata zewnętrznego (często w jego biologicznym aspekcie) nad obdarzonym wolną(?) wolą podmiotem, ukochanym przez metodyki uznane za poprawne.
Oprogramowanie wolne, niekoncesjonowane
Co więc zostaje tym, którzy chcieliby się czegoś nauczyć, ale nie urodzili się, na przykład, anglofilami i nie załapali się na szkolną socjotechnikę lub prymitywne pranie mózgu? Pod żadnym pozorem nie dać się namówić na zakup drogiego, licencjonowanego, ale działającego tylko w wyjątkowo starannie dobranych warunkach oprogramowania do obróbki własnej motywacji. „Kopernikańskie przewroty” metodyczne propagujące epokowe odkrycia w rodzaju nieśmiertelnej, dziecięcej ciekawości, permanentnie interesujących zajęć i kreacji pozytywnego nastawienia do przedmiotu nauki na nic się tu nie zdadzą. Jedyną rolą jaką, z nigdzie niespisanego założenia, mają spełnić jest odwrócenie uwagi od konieczności podjęcia celowego wysiłku. W większości przypadków działają one na zasadzie dystrakcji właśnie – my się wcale nie uczymy, my się bawimy, nosimy okulary, słuchamy w stanie relaksacji, realizujemy projekty i wszyscy się kochamy. Niestety, po takiej „zabawie”, odsetek skutecznie nauczonych wcale nie rośnie wykładniczo. Wzrasta natomiast samozadowolenie „obudzonych” nauczycieli i psychiczny komfort wszystkich tych, którzy do wysiłku intelektualnego się nie palą. Nauka czegokolwiek ma tu polegać na wierze w błogosławiony skutek działań metodycznych i wyparciu z umysłu wrażeń, które wedle propagowanej filozofii w ogóle w przyrodzie nie mają już prawa występować: konkurencji, wszelkich animozji, niesprzyjających nastrojów, niechęci, znudzenia, zmęczenia, zwykłego lenistwa, itd, itp. To przykład użycia funkcji Usuń, która, inaczej niż ta powszechnie występująca w programach graficznych, powoduje nie tyle umieszczenie danego elementu w Koszu, co ukrycie denerwującej treści jedynie przed samym użytkownikiem programu. Co z oczu, to z serca. Wszystko ma się odbywać na wzór kontemplacji pięknych do bólu pocztówek, albo rozcierania bolącego miejsca i usilnego myślenia o czymś innym, kiedy przydarzy nam się mocno uderzyć w łokieć. Tego typu działania przynoszą efekt jedynie w przypadku osób podatnych na takie techniki. Z reguły nie są skuteczne u nieco starszych dzieci i wszystkich tych, których, często niezależnie od wszelkich zdolności, czy inklinacji, cechuje (choćby urojona) samodzielność myślenia, bogate zainteresowania i indywidualizm, czyli nastolatków i zdecydowaną większość dorosłych. Wszystkim tym ludziom ciężko jest wmówić, że ktoś wie lepiej, co dla nich dobre i że odtąd będzie im organizował życie według własnego pomysłu, choćby początkowo nie wiem jak zgrabnie zdołał ich przekonać o swoich wszechstronnych, miękkich kompetencjach. O tym, drogi kandydacie na poliglotę, w żadnej umowie licencyjnej metodologicznego software’u nie wspomniano nawet najdrobniejszym drukiem. Tych „umów” (czyli naukowych podstaw poszczególnych podejść) i tak zresztą nikt nie czyta (i coraz częściej nie publikuje), włączając w to samych metodyków. Brakuje zainteresowania ze strony odbiorców, zachwyconych podejściem komunikacyjnym, podmiotem przedmiotu, neuromanią i filozofią zakładającą, że wolność jednostki dotyczy wszystkiego, tylko nie świadomego działania. To ma być szybka apka działająca w tle, a nie program wymagający choćby śladowej umiejętności obsługi.
Mam nadzieję, że tych kilka słów niepopularnej prawdy nie zniechęci Cię do nauki i dalszej lektury, ale chcę żebyś zdawał sobie sprawę, że obietnice, którymi na ogół karmi się ludzi, których oczekiwań edukacyjnych nie spełniła szkoła, są zwykle jedynie atrakcyjnie brzmiącą mitologią. Jest tak z jednej, podstawowej przyczyny. Mimo urzędowego chciejstwa, ludzi nie jest łatwo uczyć czegokolwiek (nawet bardzo wyrafinowanymi metodami), bo są bardzo różni. Pomyśl, jakich czarów musiałby użyć nauczyciel, by zainteresować w jednej chwili i na czas określony trzydziestu uczniów? To niemożliwe z bardzo wielu względów, ale najważniejszym jest właśnie różnorodność ich zainteresowań i upodobań (ergo motywacji). Jeśli więc nie wyniosłeś zbyt wiele z lekcji języka w szkole, nie musiała być to ani wina Twoja, ani nauczyciela. Po prostu nie byłeś wystarczająco zmotywowany, lub miałeś ciekawsze, ważniejsze (rzecz względna) rzeczy do zrobienia. Większość niepowodzeń w nauce spowodowana jest nie niedostatkiem zdolności, czy umiejętności, ale brakiem poczucia potrzeby i sensowności poczynań. Wybacz truizm – nic, czego pragniesz nie dzieje się samo. Nawet szóstka w lotto wymaga zakupu losu.
Nie wykluczam oczywiście, że po ten tekst sięgnęła osoba, która po prostu lubi uczyć się języków, tak, jak inni lubią np. czytać kryminały, siedzieć na Facebook’u, czy jeździć na rowerze, jeśli jednak nie należysz do tej niewątpliwej mniejszości, powinieneś zadbać, by coś, o czym myślisz jak o orce na ugorze, łączyło się z możliwie jak największą ilością bodźców, które możesz uznać za positive incentives, czyli zachęty, których Twój ośrodek nagrody nie zignoruje. Tak, tak, po usunięciu wyżej przedstawionego oprogramowania, a raczej wirusa metodologicznego chciejstwa z Twojego systemu operacyjnego, nie mam tu do zaoferowania nic, oprócz jeszcze jednej, dość prostej i oczywistej techniki manipulacyjnej, z tym jedynie zastrzeżeniem, że powinna ona być stosowana świadomie i wobec własnego umysłu, a nie w celu udawania, że zbawia się świat i to na dodatek bezinteresownie, z myślą o potencjalnych milionach nieświadomych odbiorców, którzy doznają kiedyś na skutek tych działań objawienia i serdecznie mi podziękują.
Jak już wspomniałem, nie liczę na to, że odkrywanie różnic między conditionals doprowadzi Cię do ekstazy – nie o to chodzi. Kluczem do sukcesu jest uświadomienie sobie, że język, podobnie jak każda dziedzina wiedzy, nie musi być celem samym w sobie (choć może jesteś wyjątkiem w tym względzie), a jedynie narzędziem, środkiem do jego realizacji. Chcąc się go uczyć, powinieneś zdawać sobie sprawę z tego, co Cię interesuje, pociąga, kręci. Nie musi to być poezja dadaistów, malarstwo holenderskie, czy fizyka wysokiej próżni. Wystarczą rzeczy prozaiczne, będące udziałem milionów ludzi – każdy ma coś, co sprawia mu frajdę. Nie tak dawno temu, siłą napędową wielu prób językowych były lyrics, czyli teksty piosenek ulubionych zespołów. Wielu ludzi, włączając wyżej podpisanego, im właśnie zawdzięcza motywy swoich pierwszych językowych zainteresowań. Dziś nie jest to zbyt popularne, muzyka nie jest już dobrem na wagę złota, nie niesie przesłania z dalekiego, lepszego świata, spowszedniała, a ludzie przerzucili swoją żądzę doznań na nowe medium, którym jest oczywiście Internet. Wszystkie możliwe teksty i ich tłumaczenia możesz teraz mieć na kliknięcie. ale jeśli muzyka i teksty są Ci obojętne, wyobraź sobie, że ilekroć używasz Google’a i szukasz informacji na jakikolwiek temat, korzystasz wyłącznie ze stron anglojęzycznych. Sztuczne i niewygodne? Nie mówiłem, że będzie łatwo. W ten sposób jednak, korzystasz z języka celowo, a nie w wyniku widzimisię nauczyciela lub jakiejś podstawy programowej, napisanej w przerwie między mszą, a partyjną nasiadówką. To Ty decydujesz o temacie, wiesz, co dla Ciebie ważne i istotne, a to warunek sine qua non powodzenia. Ważne i istotne to w tym wypadku słowa kluczowe, bo nie chodzi tu o trącącą fetyszyzmem ekscytację niektórych metodyków zwykłą, małpią ciekawością zawartości słoika, sroczym pędem do błyskotek, czy kocią namiętnością pogoni za świetlnym zajączkiem. Odruchy te, choć niewątpliwie fascynujące i będące fizjologiczną bazą motywacji, nie mogą być traktowane jako niewyczerpane jej źródło i cel główny zawodowej aktywności, o czym często zapominają (lub czego w ogóle nie są świadomi) liczni świeżo „obudzeni” nauczyciele. Ewolucja zadbała, by małpa w końcu jednak wyjęła dłoń z pustego już słoika, sroka nie przeszła na szklaną dietę, a kot nie padł z wycieńczenia usiłując schwytać tańczące refleksy. Habituacja to efekt, którego szkolni zaciekawiacze na ogół nie biorą pod uwagę – jeśli coś nie jest dla Ciebie istotne, podświadomość każe Ci zaprzestać wykonywania powtarzanych dotąd czynności, zanim jeszcze sam podejmiesz taką decyzję. To się potocznie nazywa znudzeniem. Klasowy szaman mógł Cię nawet zainteresować zwrotem, który będziesz miał szanse użyć, ale czy będzie zdolny to użycie monitorować? Raczej nie bardzo i to też zwykle nie jest jego wina. Choć możesz być przelotnie zainteresowany tym, co też księżna Kate nosi na spacerze pod szykowną sukienką, nie przełoży się to na raczej na gruntowną znajomość słownictwa związanego z damską garderobą jeśli jednocześnie nie interesujesz się modą lub literaturą erotyczną. Każdy nauczyciel znający się na rzeczy powie Ci, że dobrze zaprojektowany task musi być rozwojowy, tj. prowadzić do dalszego etapu. Jeśli przeglądanie portali plotkarskich ma do czegoś prowadzić, musi mieć jakiś ciąg dalszy. Tylko wtedy okaże się motywujące.
Cokolwiek Cię rzeczywiście interesuje, może być dostępne poprzez angielski (lub inny język obcy). Sieć pęka od forów entuzjastów wszystkiego. Gotujesz? Kręci Cię tuning samochodowy? A może amatorsko tworzysz biżuterię? Miliony ludzi z tymi samymi i tysiącem innych pasji, codziennie wymienia pomysły na niezliczonych portalach i wyobraź sobie, robią to w różnych językach! Nic, tylko do nich dołączyć. Szybko dowiesz się nie tylko jak podnieść moc swojego samochodu, ale także jak budować poprawne (zrozumiałe) zdania. Czy trzeba lepszej motywacji, niż rozwijanie własnych pasji?
Mimo „kraju w ruinie”, żyjemy w czasach, gdy wielojęzyczna prasa i książki są ogólnie dostępne. Uwielbiasz Harry’ego Pottera, albo skandynawskie kryminały? Zamów je sobie w oryginale lub odpowiednim przekładzie. Pasja czytania nie jest obecnie bardzo rozpowszechniona, ale jeśli należysz do czytającej mniejszości, daleko łatwiej będzie Ci znaleźć motywację do lingwistyki. Pamiętaj jednak, że magia lektury działa jedynie, kiedy się do niej nie zmuszasz. Z pewnością nie zadziała, jeśli powodowany koniecznością profesjonalną, rzucisz się na skomplikowany artykuł dzień przed prezentacją lub konsylium z zagranicznym specjalistą. Pamiętaj, że dla większości ludzi każdy deadline to morderca motywacji pozytywnej. I na miłość matki natury, czytając, nie musisz rozumieć każdego słowa!
Od czytania, tylko krok do pisania. Tego kreatywnego. Nie musisz być zaraz profesjonalnym literatem. Wielu ludzi pisze coś do szuflady, wyłącznie dla zaspokojenia potrzeby własnej kreatywności. Jeśli już piszesz pamiętnik lub blog, zacznij robić to w języku, który chcesz opanować. Piszesz wiersz dla ukochanej lub marząc o tej niedostępnej? Napisz go po francusku! Że stereotyp? Ale jaki skuteczny! Ludzkie motywacje do tworzenia są nieograniczone – znam matkę piszącą bajki dla swoich dzieci po włosku i studenta pisującego porno opowiadania dla anglojęzycznych portali. Obojgu niezbyt szło uczenie się języków w szkole. Ludziom twórczym nauka czegokolwiek nowego przychodzi znacznie łatwiej – jeśli masz szczęście do nich należeć, wykorzystaj swoje atuty.
Wielu uczących się korzysta z filmów i programów telewizyjnych. Zauważyłem jednak, że robią to trochę bez przekonania, „z pewną nieśmiałością”. To prawda, że przełączenie telewizora na kanał anglojęzyczny działa deprymująco, zwłaszcza, jeśli przyzwyczaiłeś się do listeningu w zwolnionym tempie, „dostosowanym do Twoich możliwości”. Nie bój się nie rozumieć, daj sobie czas na osłuchanie, złapanie rytmu i melodii zdań. Możesz spokojnie poświęcić na to wiele dni, nie przejmując się „rozumieniem”. Zobaczysz, że to zaprocentuje. Nie szukaj nagrań przeznaczonych „dla Twojego poziomu” – nikt tak nie mówi i nikt nie zacznie klarownie rozdzielać słowa, żeby Ci zrobić przyjemność. Oglądaj swoje ulubione filmy i seriale w wersjach oryginalnych – zobaczysz jak wiele zabija kiepski dubbing i marne tłumaczenie. Moja córka już nie czeka, aż pojawią się napisy do nowego odcinka Game of Thrones. Wielu jej kolegów i koleżanek też nie. (Nie zauważyłem jednak, by którykolwiek z ich nauczycieli edukacyjnie zagospodarował nocne maratony filmowe urządzane przez nastolatków.) Ekran telewizyjny jest lepszy dla początkujących, niż radio, czy podcasty, bo oprócz dźwięku, masz do dyspozycji cały kontekst sytuacyjny i wizualny, który stanowi znaczną (i ważną) część komunikacji. Filmy są doskonałym źródłem żywego języka, ale musisz sobie zdawać sprawę, że zawierają liczne stylizacje – innym językiem mówią bohaterowie Woody’ego Allena, a innym mafiosi z Rodziny Soprano. Nie musisz rozumieć wszystkiego, zarys fabuły powinien Ci na początek wystarczyć. Fani kina nie będą z tym mieli problemu, ale już umiarkowani entuzjaści będą musieli pogodzić się z koniecznością kilkukrotnego obejrzenia filmu lub jego fragmentów. Unikaj wielokrotnego cofania – to zabija wszelką przyjemność. Na początek, staraj się oglądać filmy z angielskimi napisami – korelacja oka i ucha jest bardzo pomocna. Tak, wiem, to zajmuje dużo czasu. Ale droga na skróty jest tylko jedna…
Tak, istnieje taka dość szybka i niezmiernie skuteczna metoda nauki dowolnego języka obcego, obfita w bodźce motywujące, w której nauczyciel, podręcznik, ćwiczenia gramatyczne, setki lekcji i cała metodyka szukająca wytrycha do wszystkich mózgów jednocześnie są zbędne. Nie znajdziesz jej jednak w metodycznych opracowaniach, podręcznikach, ani wśród setek reklamowych spotów. Zdradzę Ci ją, bo i tak nie można jej opatentować. W skrócie wygląda tak: Wybierasz sobie kraj anglojęzyczny (lub jakikolwiek inny, zgodny z językowymi preferencjami). Kupujesz bilet, pakujesz najpotrzebniejsze rzeczy i wsiadasz w samolot lub inny środek transportu. Pamiętaj, by nie mieć przy sobie nadmiaru środków płatniczych (najlepiej nie więcej, niż na przetrwanie tygodnia). Po dotarciu na miejsce, zapominasz o znajomych, rodzinie i miejscowych skupiskach Polonii. Starasz się o pracę i miejsce do spania. Na miejscu utrzymujesz się minimum rok, dwa. Wracasz z językiem obcym, który teraz możesz śmiało wpisywać w CV i to nie jako znajomość bierną. Proste? Naturalne?
A jeśli Graala nadal nie ma?
Jeśli, mimo wszystko, z jakichś względów, na taki eksperyment nie jesteś gotów (nie znajdujesz motywacji), lepiej wróć do dalszej lektury i nie narzekaj na brak czasu i inne niedogodności (jeśli uważasz, że nie masz czasu na naukę, to jest to znak, że Twoja motywacja jest zaniedbywalnie mała). Zamiast tego zastanów się, czego rzeczywiście oczekujesz, na kiedy jest Ci to potrzebne, jak oceniasz swoje możliwości, a przede wszystkim, czemu cały Twój wysiłek ma służyć. Nie bój się przyznać, że angielskiego potrzebujesz, żeby zaliczyć test, zdać maturę, skończyć szkołę, dostać jakiś papier, mieć możliwość awansu, itp. (taka bywa banalna, ale namacalna rzeczywistość). Rozśmieszają mnie ludzie, którzy z powagą rozprawiają o „konieczności znajomości języków obcych w szybko zmieniających się realiach współczesnej globalnej wioski”. Częściej, niż wynikałoby to z praw statystyki, ci „obywatele świata” ostatni raz mieli do czynienia z jakąś odmianą pidgin English, zamawiając lokalną whisky z colą na wczasach w Egipcie, kiedy jeszcze perspektywa powrotu stamtąd w kawałkach nie była aż tak namacalna. Wierz mi, że na wczasach all inclusive nadal można skutecznie zamówić tego niezbyt sensownego drinka, bezboleśnie opanowując zwrot „Whisky and cola, please.”, a nawet posługując się palcem wskazującym. Ta sama technika doskonale sprawdza się w większości niewyszukanych sytuacji turystycznych, niekoniecznie związanych z używkami. Nie będę Ci wmawiał, że poczucie swobody płynące ze znajomości języka nie jest, nawet tylko w takich okolicznościach, przyjemne, jeśli jednak cała Twoja satysfakcja z porozumiewania się „po angielsku” ma płynąć z dość incydentalnych wizyt w krajach, w których w tym języku mówi się równie dobrze lub gorzej, niż u nas, zastanów się, czy gra jest warta świeczki.
To realna potrzeba jest matką motywacji, a nie metodyczny Photoshop. Jeśli już swoją potrzebę odnalazłeś, zastanów się jeszcze, jak będziesz korzystał z nabytych umiejętności. Absolutną karierę robi w edukacji językowej truizm, że język, to komunikacja werbalna, a nie pogardzane umiejętności „bierne”, postawione do kąta wraz z niesławną Grammar Translation. Całkiem sensownym priorytetem w tej sytuacji jest speaking, w końcu język to najbardziej praktyczne narzędzie, jakim się posługujemy, wypowiadając dziennie 15-20 tys. słów (jeśli masz większy poziom białka FOXP2 w mózgu, czyli statystycznie jesteś kobietą, wypowiadasz ich nieco więcej, ale różnica nie jest aż tak duża, jak wskazywałby stereotyp). Można jednak śmiało założyć, że jeśli nie wykonujesz zawodu związanego z codziennym kontaktem z obcokrajowcami, Twoje I speak English będzie raczej ograniczone do sytuacji szkolnych i sporadycznych, nie przejmuj się więc, jeśli, ze względu na wiek (pewnie masz więcej, niż 10 lat), Twój akcent nie będzie raczej brany za akcent native’a. Jest zdecydowanie prawdopodobne, że Twój angielski będzie raczej umiejętnością bierną, tzn. zdecydowanie częściej będziesz ją wykorzystywał czytając lub pisząc ze słownikowym wspomaganiem. Mnóstwo zawodów wymaga stałego i realnego uzupełniania wiedzy, a nie pseudo szkoleń pseudo coacha. Wszystkie traktowane poważnie jej źródła, badania i ich opracowania publikowane są po angielsku. Jeśli więc jesteś lekarzem, fizykiem lub przedstawicielem innej specjalizacji wymagającej znajomości osiągnięć kolegów z całego świata, właśnie umiejętność czytania, będzie dla Ciebie priorytetowa. Jeśli pracujesz w firmie, która kooperuje z partnerami zagranicznymi, Twoje zadania mogą obejmować kontakt korespondencyjny, a niekoniecznie samodzielne prowadzenie negocjacji. Jeśli więc, jak większość uczących się, czujesz się niekomfortowo na myśl o szybkiej konwersacji, od której zależą fuzje stulecia, możesz nieco spuścić powietrze i zacząć myśleć o nich w nieco innym kontekście.
Właściwe oszacowanie środków zawsze podbudowuje motywację – jeśli jednak Twoje wydatki stale przewyższają możliwe przychody, nie dziw się, że motywacji też nie przybywa. Potrzeby nieabstrakcyjnej, wymiernej nagrody w konkretnej dziedzinie (poczucia sensu działania) nie da się zadekretować, ani wpisać w szkolny plan zajęć, ani komuś narzucić, choćby nie wiem jak miękkie kompetencje w to zaangażować. Metodyka permanentnie ignoruje osobniczy bilans zysków i strat oraz teorię gier. Utopijnie szlachetna chęć nauczenia wszystkich wszystkiego doprowadziła do budowania całych paradygmatów na fałszywych (pięknych?) założeniach i medialnie nośnej mitologii. Miliony ludzi, uczniów, rodziców, nauczycieli, uwierzyło, że odnalezienie Graala motywacji leży w gestii szkoły, a nie jednostki. Ideologia zakłada, że ma być to stosunkowo proste, bo gen motywacji do każdego przedmiotu z osobna uczący się nosi w tornistrze, jak przysłowiowy żołnierz buławę. Nauczyciel, zamiast prymitywnie przekazywać wiedzę i pomagać w jej obłaskawieniu, ma przede wszystkim umieć grzebać w tornistrze (mózgu) ucznia i wyjmować z niego co raz to nowe zabawki powodujące tego genu ekspresję. Ilość zabawek ma być nieograniczona i stymulować ucznia do utożsamienia nauki z zabawą/motywacją/nagrodą. Niemal nigdy nie pojawia się refleksja, że jest to jedynie pierwszy z etapów, który, rzadko, bo rzadko, ale bywa nawet niekonieczny (kiedy uczący się wie już, czego chce). Jednak powszechne zaniedbywanie etapów następnych jest już tożsame z klęską procesu edukacyjnego. Na dodatek, nawet ci, którzy te etapy w ogóle biorą pod uwagę, w rzeczywistości szkolnej nie znajdują czasu na ich realizację, zajęci poszukiwaniem i pobudzaniem czegoś, co najczęściej w ogóle nie istnieje, nie będąc częścią koła przyczynowości.
Jeśli nadal nie poczułeś motywacji do nauki języków, nie przejmuj się za bardzo. Nie wszyscy znają dwa języki nowożytne, nawet jeśli mają na to papier. Starożytne tym bardziej. Pewnie najzwyczajniej w świecie pochłaniają Cię inne rzeczy, a język obcy nie jest Ci specjalnie potrzebny. Niewielu ludzi uczy się go efektywnie dla idei, ot tak, bo po prostu fajnie byłoby go znać. Zdecydowana większość nie potrafi znaleźć motywacji do rzeczy bardziej oczywistych, niż czytanie Blake’a w oryginale, choćby do zadbania o własne zdrowie. Czy posiadanie motywacji do czegokolwiek jest lub powinno być obowiązkowe? Utożsamianie motywacji z obowiązkiem jej odnalezienia u każdego w zasięgu rażenia ideologii nie wróży powodzenia, choć jest obecnie politycznie poprawne. Tymczasem, w realu, nie wszyscy ludzie ją znajdują. Czasami zaś znajdują inną, nieobecną w obowiązującym curriculum. Zmuszanie ich do poszukiwań w wybranym kierunku, uznanym przez kogoś za słuszny, wydaje się nieetyczne, zwłaszcza jeśli podjęli już autentyczne próby. W świecie obowiązkowo zmotywowanych magistrów wiązania sznurowadeł, coraz trudniej jest znaleźć kogoś, kto naprawdę potrafi naprawić samochód, a nie jedynie go rozłożyć na podzespoły metodą projektową, według wynegocjowanego algorytmu. O motywacje takich ludzi nikt szczególnie nie dba. Ostrożne szacunki wskazują, że jedynie 20% populacji odnajduje w życiu coś, co można by, przy pewnej dozie dobrej woli, nazwać wewnętrznym napędem (inner drive) i jest to proporcja dość stabilna. Reszta spokojnie płynie z prądem. Jak dotąd, żadna szkoła, ani metodyczny paradygmat nie zmieniły tych relacji. I nic nie wskazuje na to, by to się szybko stało. Mimo całej masy widokówek taki proces uwieczniających.
Uwaga polityczna, czyli o zarobkach.
To, czy płacę korepetytorowi albo za implant, jest sprawą indywidualnego wyboru. I nie jest prawdą, że ludzie akceptują to – całkiem sporo rodziców rezygnuje z mojego tutoringu albo prywatnych lekcji gry na pianinie właśnie dlatego, że uważają to za zbyt drogie i zbyt duży wydatek. Nie stać ich, ale nie są oburzeni.
Ludzie się burzą nie przeciwko cenie usługi (bo ta w szkole publicznej jest zerowa) tylko przeciwko przymusowi płacenia podatków na finansowanie państwowych posad pół milionowi, w większości niekompetentnych i źle spełniających oczekiwania co do pracy ludzi. Porównuj nauczycielskie zarobki nie z zarobkami dentystów z wyboru, tylko właśnie z pensjami lekarzy w szpitalach państwowych, zarobkami górników, kolejarzy i działaczy związkowych KGHM, albo zasiłkami socjalnymi dla rolników, nie płacących podatków ani ZUS, a żyjącymi na koszt podatników. Ich usług po prostu niemal nikt by z własnej woli nie kupował i z własnej woli, bez przymusu Urzędu Skarbowego, by im nie płacił.
Umówmy się, że za koszt, jaki podatnik płaci na system szkolny, mógłby spokojnie wynająć przyzwoitej jakości świetlicę i opiekę dla dziecka w niej. A jeśli dziecko ma się czegoś nauczyć, to i tak rodzic musi, jeśli mu na tym zależy – jak sam zauważasz – zapłacić drugi raz, wynajmując korepetytora.
Krew się burzy nie na myśl o podwyżce dla konkretnego pojedynczego nauczyciela, tylko o podwyżce podatków, które muszą płacić. I tak zbyt wysokich.
Nie jest to sprawa „misyjności” zawodu, tylko podatkowego finansowania. Nikt się nie burzy przeciwko cenom w prywatnych przychodniach albo u korepetytorów – ludzi może być no to nie stać, ale nie uważają tych cen za niezasłużone. To jak ze szpitalnym koniakiem: lekarzowi już raz zapłaciłem podatkami (składką NFZ) – dlaczego więc miałbym mu płacić za to samo drugi raz koniakiem???
Uwaga psychologiczno-ekonomiczna o płaceniu za oceny
Nie do końca jest prawdą, że pieniężne płacenie dziecku jest równoważne płaceniu w postaci nagród, pochwał, etc. Nie wszystko na tym świecie jest wymienialne na pieniądze. Są rzeczy niematerialne i niefinansowe, na których dorosłym ludziom również zależy, często bardziej, niż na pieniądzach: uznanie społeczne, prestiż, sława, władza, sporo innych. Guillaume le Bâtard podbił Anglię nie dla pieniędzy, ale by zmienić przydomek na mniej obciachowy: William the Conqueror.
Problemem „diamencików”, „buziek”, czy stopni szkolnych nie jest ich merkantylność, tylko pozorność i bezwartościowość – nie są ani wymienialne na pieniądze, ani nie dają prestiżu. Mało komu więc na nich zależy. To jak grać w pokera na zapałki a nie na pieniądze.
Nie widzę nic niewłaściwego w wychowawczym działaniu motywacji zewnętrznej polegającej na zdobywaniu prestiżu publicznego. Szkoła daje jednak tylko nieudolną namiastkę. 100 lat temu zdanie matury się liczyło i używanie stopni było jak najbardziej skuteczną i pożądaną wychowawczo i społecznie motywacją.
Czy możliwe jest wynagradzanie materialne za naukę?
Oczywiście. Alfred Nobel miał całkiem udany pomysł z ufundowaniem nagrody swojego imienia. Od bardzo dawna (co najmniej Średniowiecza) zdolni uczniowie i młodzi uczeni dostawali stypendia, synekury, jednorazowe nagrody, etc. od możnych. Sprawdzało się to doskonale. Do tej pory w najlepiej rozwiniętych naukowo krajach, e.g. USA, Wielkiej Brytanii, czy Japonii, stypendia uzależnione od wyników sprawdzają się dobrze, w Polsce też to działało jeszcze za PRL i pierwszych lat nowej Polski.
Masz tylko całkowitą sprzeczność pomiędzy stypendiami a dzisiejszym paradygmatem egalitaryzmu. Stypendia za wyniki mają sens tylko wtedy, jeśli dostają je nieliczni i gdy stanowią cel rywalizacji. Jeśli wszyscy dostają, to nikt się nie będzie o nie starał. Jak z dyplomem maturalnym.
Internalna motywacja do języków
Ja jej trochę miałem, to talentu raczej brakowało. Więc ta wewnętrzna motywacja – przyjemność z czytania literatury – starczyła na angielski na w miarę przyzwoitym poziomie, ale już nie na niemiecki i łacinę, które rozumiem ledwo co i wolę czytać tłumaczenia.
Przyznaję jednak, że taka motywacja to rzadkość.
Widzę jednak niezwykle pozytywny wpływ internetu – znam dzieciaki, mające całkiem sporo motywacji i niezłe efekty z gier społecznych w angielskojęzycznych wersjach. Niestety mnóstwo ma swoje polskie serwery…
Motywacje zewnętrzne – piękna dziewczyna
Sprowadzasz chyba sprawę do absurdu – tłumacząc każde działanie psychiki zewnętrznymi bodźcami. To prawda, ale przy tak szerokim rozumieniu tautologiczna. Nie definiujmy więc „motywacji zewnętrznej” tak szeroko, bo zniknie rozróżnienie pomiędzy zewnętrzną i wewnętrzną, zostanie wyłącznie bezprzymiotnikowa.
Rozróżnienie, w moim przekonaniu, najbliższe intuicyjnemu rozumieniu tego nieostrego pojęcia jest następujące:
– motywacja zewnętrzna to podporządkowanie się świadomemu działaniu kogoś innego, robiąc coś, co samo w sobie nas nie obchodzi, ale pozwala za jego pośrednictwem uzyskać nagrodę / uniknąć kary ;
– motywacja wewnętrzna to działanie zmierzające wprost (w naszym własnym rozumieniu, niekoniecznie słusznym) do osiągnięcia celu.
W takim rozumieniu gotowanie obiadu, bo mamusia nam kazała albo klient zapłaci za to kucharzowi jest motywacją zewnętrzną, ale gotowanie obiadu, bo jestem głodny i lubię zupę rybną jest już wewnętrzną.
komunikacja międzynarodowa – ewolucyjnym priorytetem (i marne mamy na to widoki)
Dziś jest to dużo istotniejsze niż dawniej. Zwłaszcza dla milionów uchodźców i emigrantów, zagrożonych wyginięciem z głodu lub lokalnych wojen.
W przypadku zakuwania czasowników nieregularnych, nawet śladowe ilości dopaminy, nie są w Twoim organizmie uwalniane
W przypadku zakuwania czegokolwiek – nie. Ale w przypadku samodzielnego czytania Tolkiena (czy innej książki, którą lubisz) w oryginale już tak. Przy okazji samodzielnego rozwiązania matematycznego problemu, albo zrozumienia mechanizmu fizycznego – też dopamina się uwalnia. Jeśli rozumiesz film, który oglądasz, a który Cię interesuje, to uczysz się tych nieregularnych czasowników mimochodem, a dopamina się wydziela.
Problemem szkoły jest „zakuwanie” bez sensu czasowników nieregularnych i matematycznych wzorów, odarte z tych elementów zarówno języka jak i matematyki, które są ekscytujące i dopaminę generują.
Niektórzy będą usiłować Cię przekonać, że nauczysz się tych nieszczęsnych irregular verbs nawet o tym nie wiedząc.
Dokładnie tak! Nigdy ich nie wkuwałem, i mam je wyłącznie z czytania literatury (czasem, zwłaszcza w młodości, wspomaganego słownikiem) – bardziej niż ze słuchu, a zupełnie nie z jakichkolwiek lekcji czy podręczników języka.
Mówienie dla mnie nie jest specjalną frajdą – raczej życiową koniecznością. Porzygałbyś się zresztą słysząc moją wymowę 😉 Frajdą (dopaminogenną) jest literatura i do pewnego stopnia kino. Oczywiście, nie czekałbym nigdy na kolejną lekcję o unreal past, ale raczej nie mam problemów z rozumieniem ich (jeśli już sprawdzę, co ‚unreal past’ znaczy) ani ze stosowaniem – chyba raczej w miarę poprawnie. I’d rather read great literature than learn abstract grammar.
Uwaga na marginesie – lyrics
Muzyka spsiała i spopiała, zwłaszcza piosenki. Ogromna większość dzisiejszych piosenek jest banalna, nudna i nieistotna. Dylan nie w modzie, raczej Shakira albo jeszcze bardziej bzdetowy pop. Ale zdarzają się dzieciaki zafascynowane rockiem albo poezją śpiewaną.
Znam dziewczynę, którą we francuski wciągnęły piosenki Carli Bruni…
szukasz informacji na jakikolwiek temat, korzystasz wyłącznie ze stron anglojęzycznych. Sztuczne i niewygodne?
Oh, to czasem doskonale motywuje dzieciaki, te bardziej zainteresowane. Jakość angielskojęzycznej Wikipedii jest dużo wyższa, niż polskiej. Sami się na nią przestawiają, gdy się wkurzą brakiem informacji albo jej spłyceniem w polskiej wersji.
istnieje taka niezmiernie skuteczna metoda nauki języka obcego, obfita w bodźce motywujące, w której nauczyciel, podręcznik … są zbędne.
Nauczyciel mógłby być przydatny, choć nigdy takiego nie spotkałem na swojej drodze. Przydatny w dyskusjach ze mną, objaśnianiu wszelkich nuansów i rzeczy, które mi umknęły, gdy czytałem samemu. I korygujący moje błędy – zwłaszcza fonetyczne, bo tych sam nigdy nie usłyszę. Ale i pisemne… I podpowiadający sposoby wybrnięcia – głównie synonimy i alternatywne konstrukcje – wybrnięcia z clumsiness moich wypowiedzi. Wyłącznie wtedy, gdy go o to sam poproszę i pokażę mu swój tekst… No i podpowiadający kolejne lektury do poczytania, pasujące do moich upodobań literackich, a nie do listy szkolnych lektur czy czytanek.
I zupełnie na marginesie
są miejsca na Ziemi, gdzie deszcz nigdy nie pada. Przynajmniej od milionów lat. Co nie znaczy, że jest tam miło i przyjaźnie…
PolubieniePolubienie
Koniak, jak zaznaczyłem, ma znaczenie czysto anegdotyczne. Albo symboliczne. Na dodatek nikt lekarza nie pyta, czy koniak lubi. Przecież nie chodzi o kopertę w zamian za łaskawe zoperowanie wyrostka, ale o zwykły ludzki, choć niezbyt fortunny odruch okazania wdzięczności i docenienia czegoś, co choć już opłacone, w żaden sposób przecenić się nie da. To również bardzo niektórych drażni, a jest jak najbardziej kwestią wyboru. Nie jestem obrońcą kast żyjących z krwawicy społeczeństwa, ale nie przeceniam też jego świadomości i dobrej woli. Gwarantuję ci, że są grupy zawodowe, którym społeczeństwo najchętniej nie płaciłoby w ogóle – nawet nie dlatego, że uważa je za nierobów (choć to dość popularny zarzut, umiejętnie podsycany przez niewydolne państwo), ale właśnie z powodu ich rzekomej nieprzydatności, choć w zupełnie innym sensie, niż ten, który przywołujesz. Znasz moje nastawienie do państwa jako dysponenta pracy, ale ponieważ rzeczywistość nie chce być inna, niż ta obserwowana, próbuję ją sobie wyobrazić bez tych lekarzy, kolejarzy, górników, rolników i nauczycieli. Próbuję sobie wyobrazić, że od jutra znikają tylko ci, którzy sensownie wykonują swoją pracę, niezależnie od tego, co o ich myślimy. Pewnie stanowią jakieś 10% całości, ale zauważ, że opinię wystawiają im najczęściej ci, którzy nie mają żadnego pojęcia o ich pracy, albo o pracy w ogóle. Poza tym, zwróć uwagę na doskonale znany ci fakt: Ludzie szanują jedynie to, za co zapłacą fizycznie wyjmując pieniądze z portfela. Kiedy mówię o kosztach implantów, to mam na myśli fakt, że pacjenci wysupłują na ogół gotówkę, którą „zaoszczędzili” na wizytach kontrolnych. Kiedy przychodzi wydać pieniądze na korepetycje, to często jest to koszt nieposzanowania czyjejś pracy, którą dostaje się wcześniej „za darmo”. Oczywiście, że na to poszły podatki, co z tego, jeśli na próżno? „Zasłużone” jest jedynie to, co widać. O niektórych zawodach powstają mity, których nikomu nie chce się sprawdzać, bo stanowią wygodnego chłopca do bicia – przecież nikt nie zaprzeczy, że nauczyciele pracują 18 godzin, a zaraz im jeszcze 500+ dodadzą…To jasne, że wolałbym, żeby bezpośrednio płacono tylko tym, którzy na to zasługują, problem w tym, że to, póki co, nie działa…
„Nie wszystko na tym świecie jest wymienialne na pieniądze.” – Ależ oczywiście. Nawet przez sekundę nie zakładałem takiej wymienialności. Chodzi o to, że zapłata niematerialna to też rodzaj waluty, tutaj nic nie dzieje się bezinteresownie, jakkolwiek „niemoralnie” by to zabrzmiało. O tokenach wspominam właśnie z powodu ich rosnącej popularności wśród zwolenników motywacji wewnętrznej, którzy w ogóle nie widzą sprzeczności w swoich działaniach.
System stypendialny jest u nas zaprzeczeniem swojej funkcji. Z wielu przyczyn. Częściowo z powodu niedopuszczania myśli o konkurencji. Z obawy o jej niepoprawne politycznie aspekty. Ale przede wszystkim z braku środków, spowodowanego chorym finansowaniem oświaty.
Oczywiście, że wspominając o seksie, czy zwykłym dążeniu do posiadania uprawiam reductio ad absurdum, bo właśnie o motywację bezprzymiotnikową mi chodziło. Rozróżnianie zewnętrznej i wewnętrznej ma znikomy sens, a „koperniki” budują na nim całe paradygmaty, z jednej strony uświęcając tę wewnętrzną, z drugiej zwalając jej poszukiwanie na jak najbardziej „zewnętrznego” nauczyciela. To jak to w końcu jest? Nieruchomy poruszyciel? Paprotka? Pas transmisyjny, ale dla wybranych aspektów? Nie kupuję tego, nauczyciel, to nauczyciel, a nie szaman…
„Nigdy ich [czasowników nieregularnych} nie wkuwałem, i mam je wyłącznie z czytania literatury (czasem, zwłaszcza w młodości, wspomaganego słownikiem) – bardziej niż ze słuchu, a zupełnie nie z jakichkolwiek lekcji czy podręczników języka.” – Jasne, bo miałeś jakieś inne motywacje. Tymczasem szkolna mitologia wmawia wszystkim, że te nieszczęsne czasowniki nie będą żadnym problemem, bo czarodziejskim sposobem taka motywacja zostanie im zaszczepiona!
„[Nauczyciel] Przydatny w dyskusjach ze mną, objaśnianiu wszelkich niuansów i rzeczy, które mi umknęły, gdy czytałem samemu. I korygujący moje błędy – zwłaszcza fonetyczne, bo tych sam nigdy nie usłyszę. Ale i pisemne… I podpowiadający sposoby wybrnięcia – głównie synonimy i alternatywne konstrukcje – wybrnięcia z clumsiness moich wypowiedzi. Wyłącznie wtedy, gdy go o to sam poproszę i pokażę mu swój tekst… No i podpowiadający kolejne lektury do poczytania, pasujące do moich upodobań literackich, a nie do listy szkolnych lektur czy czytanek.” – Dokładnie tak, czyli wtedy, kiedy swoją motywację znalazłeś już w otoczeniu i wiesz już, czego chcesz. Nauczyciel tego za ciebie nie zrobi, a jeśli pomoże ci w odkryciu rzeczy (no przecież zewnętrznych), które cię poruszają (twoja konstrukcja psychiczna jest interakcją genów, które otrzymałeś i środowiska, w którym przyszło ci żyć), to najlepsze, co mógł uczynić. W warunkach szkolnych, niemal niewykonalne, a przynajmniej cholernie trudne. O wszędzie zakładanym efekcie masowym nawet nie będę się rozwodził…
PolubieniePolubienie