Ludzie to dziwny gatunek. Miotany sprzecznościami i tęskniący za ideałem, którego tak naprawdę wcale nie chce. Wypracował więc mechanizm radzenia sobie z tym dysonansem. Na ogół nie zdajemy sobie sprawy (lub nie chcemy sobie zdawać), jak wiele naszych codziennych, wręcz rutynowych zachowań podyktowanych jest godzeniem zjawisk i pojęć zupełnie sprzecznych. Wyparcie, denominacja i ignorancja spełniają w naszym życiu zbyt ważną funkcję, by móc je uważać za słabość charakteru, czy defekt osobowości. Myślę, że stanowią raczej niezbędne, ewolucyjnie kształtowane czynniki, chroniące przerośnięty mózg przed rozpadem funkcji poznawczych. Tak rodzi się hipokryzja, niezbędna nam wręcz do życia – większość przedstawicieli homo sapiens, nie dopuszcza do siebie wątpliwości, myśli o niespójności dążeń i nieosiągalności rojeń. Gdyby nie hipokryzja, do której nikt się nie przyznaje, odsetek chorych psychicznie zagroziłby chyba przyszłości gatunku. Trzeba przecież jakoś uspokajać sumienie i manipulować głupszymi. Swoista hipokryzja pozwala też na heroizm, który zwykle jednak szybko traci swój humanistyczny wymiar. Nie można także nie doceniać jej jako mechanizmu scalającego społeczeństwa, jako elementu mitu założycielskiego, odtwarzającego raz po raz zakłócany ład i porządek, prawo i sprawiedliwość i inne bajki dla grzecznych dzieci, którymi wszyscy tak bardzo chcemy być. Żeby posłużyć się w miarę aktualnym przykładem – trzeba jakoś przed maluczkimi usprawiedliwić prowadzoną poza wszelkimi regułami i moralnością wojnę wywiadów, która czasami uzewnętrznia się obecnością trupa. Zwłaszcza, jeśli trup jest niedoszły i daje się zidentyfikować, od czego miał zginąć. Winny, ten czy inny, jest wtedy potrzebny – wiadomo, szpiegują tylko ci źli i tylko oni korzystają z licencji na zabijanie.
Nie bądźmy hipokrytami większymi, niż to konieczne – należy odróżniać hipokryzję „organiczną”, kiedy to nie przyjmujemy do wiadomości niewygodnych prawd o sobie i bliźnich, od zmuszania otoczenia do kolektywnego udawania, że czarne jest białe, ewentualnie odwrotnie. Czym innym jest udawanie przed sobą, że nas i wybranych przez nas ludzi nie dotyczą np. nieestetyczne aspekty fizjologii, a zupełnie inną rzeczą jest budowanie na bazie hipokryzji ideologii i np. namawianie do wstawania z kolan ludzi od dawna stojących pewnie na własnych nogach.
Hipokryzja nie jest, jakby się wydawało, domeną jakiejś opcji politycznej, czy mentalnej – jest zjawiskiem, a raczej strategią uniwersalną. Można za nią uznać zarówno wyżej wymienione hasełko dla patriotycznie ubogich, jak i udawanie, że wszyscy nas szanują i kochają. Jest to fenomen złożony i piętrowy, wymagający od w miarę świadomego odsetka populacji umiejętności niedostępnych dla łatwo sterowalnej reszty. Chodzi oczywiście o kompetencje szukania i selekcjonowania informacji, umiejętność wyciągania z nich logicznych wniosków, analizowania własnej sytuacji i adekwatnego reagowania, ku korzyści własnej i/lub wybranej grupy. Tylko posiadanie takich kompetencji może budzić nadzieję, że jednostka codziennie poddawana manipulacji i propagandzie, otoczona postprawdą i fake news’em, będzie w stanie zachować niezależność, integralność i świadomość. Jedynie wtedy będzie mogła, nie oglądając się na flagi, krzyże, werble, półksiężyce i inne „moralne” szantaże, stwierdzić, że narody się ani nie kochają, ani się nie nienawidzą, bo istnieją jedynie jako figura retoryczna. Że, owszem, można je pobudzić do określonych zachowań stadnych, wojen, rzezi i modłów o wyższą średnią dla wszystkich, ale finalnie to jednostki, ulegając hipokryzji lub przemocy, mordują się, lub idą na mszę. Że polityczna retoryka nie ma nic wspólnego z działaniami rzeczywistymi, które podyktowane są realiami ekonomicznymi i oszacowaniem sił własnych oraz przeciwnika. Że zwalczanie hipokryzji ciepłej wody w kranie hipokryzją nieoddawania nawet guzika jest jedynie teatrem, którego najwyraźniej, wraz z większością publiczności, nie rozumie spora część głównych aktorów. Że aktorzy grający w premierze, choć rozumieli, że nie mają wystarczających środków, by „być kochani” przez wszystkich, nie potrafili dotrzeć do publiczności z tym przekazem i zostali wygwizdani. Że na szybko wybrani statyści-naturszczycy kolejnej obsady tej lekcji nie odrobili, ale zdobyli tani poklask za grę na miarę przedszkolnego, ale łatwo przyswajalnego przedstawienia. Że moralność, prawo i sprawiedliwość w skali makro liczą się jedynie wtedy, gdy stoi za nimi realna siła ekonomiczna i polityczna, umiejętności negocjacyjne i argumenty spoza kręgu pobożnych życzeń, książeczki do nabożeństwa i potrząsania szabelką, o której wszyscy wiedzą, że tępa i leży w na wpół sparaliżowanej dłoni. Komu jednak potrzebny jest taki obywatel? Niesterowalny, samodzielny, niepodatny na „oczywistości” serwowane ex scalae? Spór o przyczyny nigdy niezrealizowanych reform zdaje się roztrzygnięty…
Jeśli ktoś przyjrzy się uważniej właśnie wymienionym, być może pożądanym przez jakąś część społeczeństwa kompetencjom, to zorientuje się, że stanowią one zestaw celów, które, choć nieco inaczej formułowane, można mimo wszystko odnaleźć w szkolnych statutach. Ile z nich i w jakim stopniu zostaje zrealizowanych? Żeby ze sporą dozą prawdopodobieństwa udzielić sobie trafnej odpowiedzi na to pytanie, nie trzeba wcale prowadzić wyrafinowanych badań. Słynne 20% (w porywach) każdej populacji, które można uznać za część świadomą, kreatywną i wpływową, jest wartością maksymalną, którą szkoły mogłyby się pochwalić, gdyby nie to, że na tę jedną piątą przypadają także ludzie, którzy nigdy do szkoły nie chodzili, żadnej nie ukończyli, zawdzięczają wiedzę i wychowanie jedynie środowisku, byli samoukami i/lub geniuszami. W grupie tej znajdują się również ludzie, po których szkoła spłynęła jak woda po kaczce. Bardzo optymistyczny rachunek każe mi (prze)szacować, że szkoła przyczynia się jakkolwiek do kształtowania wymienionych kompetencji w jakichś 5-10% przypadków.
Czemu przypisać należy tak niską skuteczność? Niskiej wiedzy metodycznej nauczycieli? Ich niechęci do „nowego”? Temu, że są nisko opłacani? Niskim nakładom na oświatę w ogóle? Brakom infrastrukturalnym? Kiepskiej organizacji? Ależ oczywiście, wszystkie te bolączki dają się obserwować i każdy z nas ma z nimi jakieś doświadczenia, każące niektórym szukać „sposobów na Jasia”, formułować postulaty i programy naprawcze, pożądać reformy, a nawet pisać mniej, lub bardziej pomylone ustawy. Wszystkie one wynikają jednak z nieusuwalnych błędów fundamentalnych, będących konsekwencją stosowanej strategii pierwotnej, której imię zaczyna się na H.
O codziennej hipokryzji szkolnej pisałem już kiedyś, teraz zwrócę uwagę na jej filary. Kwestią podstawową, na wejściu przekreślającą wszystkie statuty, bijące po oczach podmiotowością, humanizmem i czym tam jeszcze autorzy wymarzyli sobie nas epatować, jest założenie, dziś już (znowu) zupełnie otwarcie i bezwstydnie podkreślane przez władze, że uczeń ma przede wszystkim realizować politykę i ideologię uznane za obowiązujące, a nie kształcić się jako jednostka samoświadoma i samodzielna. Jeśli przy okazji uwierzy, że to wszystko dla jej dobra i gotowa będzie tę wiarę kolportować, zbliżamy się do ideału każdego, raczkującego, czy też dorosłego już totalitaryzmu: jedności oświaty i propagandy. Obecnie, wcieleniem ideału jest patriotycznie ksenofobiczny bigot-mizogin, niezdający sobie sprawy z niespójności i anachronizmu wyznawanej ideologii. Byłbym takim samym hipokrytą, gdybym twierdził, że postawy przeciwne nie bywają propagowane w sposób analogiczny. Różnią się, jedynie i aż, możliwością wyboru drogi, nie dając przy tym gwarancji jego poprawności. No, ale taką rękojmię daje jedynie zdanie się na nieomylność i moralność „równiejszych”.
Na nieco niższym poziomie, pani H. realizuje się nie tak spektakularnie i mniej wyzywająco. Posługuje się pseudonimem sprawiedliwości/podmiotowości/doceniania, który rzadko budzi kontrowersje. Na pewnym etapie zmiękczenia kompetencji i kręgosłupa, nie ma już najmniejszego znaczenia, że sprawiedliwość zostaje utożsamiona z równaniem w dół, podmiotowość z jej atrapą, a docenianie z kultem przeciętniactwa. Największe absurdy pedagogiczno-metodyczne, w rodzaju kinestetyki i innych pseudoteorii, przyjaznych mózgowi, lecz nie rozumowi, powtarzane wystarczająco często, stają się tak dojmująco realne i obowiązujące, że niewielu ludzi jest w stanie przeciwstawić się ich „oczywistej oczywistości”. Dla urządzających się w tej d**** (Państwo wybaczą dosadny cytat z klasyka) oportunistów i rozmaitych pożytecznych idiotów, mniej lub bardziej uświadamiana hipokryzja jest podstawowym narzędziem pracy.
Praca ta przynosi efekty. Inne od ujętych w statutach, ale wciąż atrakcyjne dla uwiedzionych przez panią H. i jej narrację świata prostego, i uładzonego, bo ujętego w punktach. U samego dołu drabiny, „podmioty” statutów próbują pogodzić ich zapisy z rzeczywistością. Nie dość, że racjonalizują sobie ewidentne przekłamania, to jeszcze twórczo je rozwijają. W fałszywej trosce o ich coraz głośniej artykułowaną podmiotowość, ze statutów i różnych regulaminów (potrzebnych jedynie wielbicielom pani H.), w tajemniczych okolicznościach, znikają obowiązki, karkołomną semantyką zamieniane na prawa. Dziwnym sposobem, podstawowe prawo do nauki (będące jednocześnie obowiązkiem, którego niewypełnianie podlega penalizacji) staje się prawem do korzystania ze świetlicy, hotelu na godziny, a w ogromnej ilości przypadków, poligonu, na którym toczą się odwieczne, ale coraz bardziej przypominające wojnę, manewry, pod kryptonimem „kto kogo”. Podmiotowość jednych przedmiotów sztukuje się, odbierając jej resztki innym, a jej jedynym wymiernym i namacalnym przejawem jest otwarcie wyrażane poparcie dla prawdziwie ponowoczesnej idei, głoszącej, że obowiązek uczenia się leży wyłącznie po stronie nauczyciela. To ciekawe zestawienie obowiązków nauczyciela z prawem ucznia do zachowania niewiedzy brzmi jak spełnienie demokratycznych snów, problem jedynie w tym, że to prawo stosuje się w pakiecie z obowiązkiem skoszarowania. W rezultacie, edukacja ma zachodzić na zasadzie dyfuzji, od pulsującego od wysokiego stężenia metodycznej wiedzy nauczyciela, do rozcieńczonej do homeopatycznych granic świadomości kilku setek jego uczniów. Różnica stężeń gwarantuje przepływ, ale to, że nie może on zachodzić z tą samą siłą w nieskończoność i wysycić roztworu, jest dla hipokrytów faktem nie do przyjęcia i ogarnięcia. Ale wiadomo, że pani H. to raczej humanistka z wykształcenia, więc takie drobiazgi, jak nonsens, chciejstwo, sprzeczności i księżycowe argumenty, należy jej wybaczyć.
Pani H. nie byłaby jednak sobą, gdyby walcząc o swoje z iście humanistyczną swadą, nie szermowała jednocześnie jakże ścisłym argumentem praktyczności. Otóż jedynie wiedza praktyczna jest potrzebna i należy ją „popularyzować”, nie bacząc na środki. W dobrej wierze można i należy kłamać, i wprowadzać w błąd, bo a nuż adresat przekazu zrozumiałby go opacznie, albo śmiał być odmiennego zdania. Niemal każdy nauczyciel zetknął się z tym „wymogiem chwili” – pragmatyzm przede wszystkim. Encyklopedię to każdy teraz ma w smartfonie. To, że prawie nikt nie umie, lub nie czuje potrzeby do niej zajrzeć, nikogo nie zastanawia. Praktyka, w przeciwieństwie do pogardzanej teorii, jawi się jako coś oczywistego i łatwego, intuicyjnego wręcz. W końcu takie, na przykład, prawo Archimedesa, każdy praktyk może sobie wykoncypować na własną rękę. Aż dziw, że praktyczna metodyka nie wspomaga praktyków obowiązkowym wrzucaniem do basenu, by szybciej mogli je wyrazić własnymi słowami.
Gdzieś w październiku, zadzwoniła do mnie pewna pani z pytaniem, czy dysponuję wolnymi terminami, bo ona to mogłaby pobierać lekcje w piątki, o 17:30. Jako praktyk z doświadczeniem, wskazałem na wysoką niepraktyczność tego terminu dla osoby dorosłej – jest praktycznie niemożliwy do realizacji już dla młodszych nastolatków, w przypadku dorosłych, prawdopodobieństwo jego sensownego wykorzystania oscyluje w okolicach 25%. Niezrażona tym niuansem amatorka praktycznej angielszczyzny stwierdziła, że jej ten problem nie dotyczy, bo ma bardzo silną motywację – otóż za pół roku wyjeżdża, musi do tego czasu potrafić się porozumiewać i potrzebuje konwersacji, czytaj praktyki. Klient nasz pan, powiedziałem i umówiłem się na najbliższy piątek. Pani jak najbardziej stawiła się, nawet dziesięć minut przed czasem, usiedliśmy i rozpocząłem rutynowy wywiad, a to kim jest, a co potrafi, czego i jak uczyła się do tej pory. Po angielsku. Nie zrozumieliśmy się. To znaczy, ja zrozumiałem, że mam do czynienia z typowym produktem szkolnej pragmatyki, czyli „metody naturalnej” – corocznego, praktycznego powtarzania rozróżniania present simple i continuous. Niezbyt zdziwiony, zapytałem, o czym w takim razie chciałaby pokonwersować, co przygotowała. Przygotowała? O, nie, w ten sposób to ona uczyła się osiem lat, podręczniki ją nudzą (to jest nas dwoje, wtrąciłem), gramatyki nie cierpi, a w ogóle to myślała, że to ja coś zaproponuję. Ależ, proszę, pogadajmy o tym co pani lubi, żeby trochę rozluźnić atmosferę. Ojejku, no co tu można? No, nie można było. Konwersacja się urwała. Z pewnym trudem, wyjaśniłem pani, że cudotwórcą nie jestem, hipnoza nie jest znaną mi techniką i żeby konwersować potrzeba przynajmniej dwóch osób, bo jeżeli co piątek będzie chciała jedynie posłuchać mojego głosu, to raz, że taniej będzie posłuchać płyt, a dwa, że w ten sposób nabierze praktyki nie za sześć miesięcy, ale za sześć lat i to przy założeniu, że jest zdolną papugą. Jednym słowem, że potrzebuje intensywnego kursu i mnóstwa pracy, a nie jakichś abstrakcyjnych konwersacji, o których naturze ma chyba bardzo mgliste pojęcie. Zdawała się nie pojmować, o czym mówię, więc poleciłem jej praktyków z SITA i „metodę” pragmatyka Krebsa. Nie dam głowy, że zrozumiała ironię.
Dla większości dzisiejszych szkolnych pragmatyków, praktyczność szkolnego programu stała się jednym z wielu zaklęć – jeżeli tylko można wykazać w scenariuszu lekcji, jak bardzo praktyczną umiejętność uczeń, aktywnie oczywiście, zdobywa, wszyscy są szczęśliwi. Rozsądne skądinąd założenie, że wiedza ma czemuś służyć, zostało „spopularyzowane” do tego stopnia, że, podobnie jak moja niedoszła klientka (której już więcej nie zobaczyłem, mimo umówionego, następnego spotkania), nasi praktycy oświatowi nie dostrzegają już związku między zaangażowaniem i pracą, a własnym rozwojem. Wiadomo, że to nauczyciel ma śpiewać, tańczyć i stepować, sprawiając, by uczeń „konwersował”. Związek między tą „konwersacją”, a jej kontekstem, nikogo nie interesuje i nikomu nie jest potrzebny. Model ten, promowany przez wszystkich „miłośników dialogu”, sprawdza się dopóki dotyczy zamawiania big maca w McDonald’s, przestaje jednak działać, gdy w tych samych okolicznościach, przy konsumpcji, trzeba pokonwersować o czymkolwiek – przecież ludzie, nawet najwięksi pragmatycy, najczęściej nie rozmawiają wtedy wcale o obecności lub nie ćwierćfunciaka z serem w menu, ale, np. o wyższości jednego systemu miar i wag nad innym. W jaki sposób, nauczyciel, z założenia pozbawiony możliwości odwołania się do uczniowskiej chęci, ma zagwarantować pragmatyzm takiej konwersacji? Dość banalna obserwacja, że pragmatyczne jest to, co ludzi bezpośrednio dotyczy w danej sytuacji i że niemożliwe jest tego aprioryczne przygotowanie, przy zachowaniu adekwatności, istotności i interesującej treści, jest przez praktyków ignorowana, jako zbyt teoretyczna. Pragmatyczny argument, że od czegoś przecież trzeba zacząć, można by brać pod uwagę, gdyby ktokolwiek na czymś innym w szkole kończył. Niestety, wbrew wielbicielom podmiotu w stronie biernej, takiej samorzutnej, spontanicznej „konwersacji” nie daje się indukować. Cóż za niepraktyczność.
Czuję się w tym miejscu zobowiązany podkreślić, że jestem nauczycielem najbardziej praktycznego przedmiotu, jaki można sobie wyobrazić. Nie potrafię jednak udawać przed uczniem, że pragmatyzm jest synonimem łatwizny i intelektualnej pustki. że wystarczy umieć zamówić coś w fast foodzie, żeby móc pisać dialogi za Tarantino. Tymczasem, podstawy programowe, realizowane za pośrednictwem ogólnie przyjętej metodyki, utrwalają podobne przekonania, sprowadzając ucznia do roli tresowanej papugi, grzecznie powtarzającej zadane kwestie, ale zupełnie nierozumiejącej i nieodczuwającej potrzeby ich zastosowania. Wszystkie one brzmią, jakby dyktowała je sama pani H., bo starają się utrzymać papugę w stanie błogiej, nieocenianej nieświadomości. Ich hipokryzja nie jest artykułowana wprost – objawia się mniemaniem, że proces edukacyjny zachodzi samorzutnie, jeżeli tylko nauczyciel jest sprawnym animatorem i prowadzi interesujące zajęcia, w cudownej atmosferze przedszkolnego balu. Czyż można się dziwić, że papugom to się podoba? Do momentu, oczywiście, gdy prawdziwa praktyka upomni się o swoje, kiedy za pół roku się wyjeżdża i wszystko, co się ma wtedy do dyspozycji, to wykonwersowane docenienia po kilkunastu półroczach i głęboka wiara w niepraktyczność własnego zaangażowania. I wyuczona, totalna do niego niechęć.
Obecnie, całe szkolnictwo podlega konwersji na pragmatyzm. Od ministra, po przedszkolankę, wszyscy przekonują rodziców, jakich to praktycznych rzeczy będą uczyć ich dzieci. A to, że profile, a to, że klasy takie i owakie, i kierunki studiów na szybko otwierane, w nadziei na przyciągnięcie kolejnych setek bardzo praktycznie nic nieumiejących. Wszystko po to, by jakoś zagospodarować marzenie o praktycznym, dla wszystkich natychmiast zrozumiałym konkrecie, oddzielonym od teoretycznej piany, w której, wiadomo, taplają się „elity”. Historia magistra non vitae sed hipocrisium est i znowu zatacza koło. Zarzut niepraktyczności nauki powinien nam być doskonale znany i powinniśmy być już uodpornieni na jego stawianie. Niestety, historia, zrażona chyba ustaleniami Hattiego, nie chodziła najwyraźniej na szkolenia z zajęć aktywizujących, bo tak, jak spora część jej uczniów nie widzi pokrewieństwa pewnego serwisu informacyjnego z klasycznym wzorcem Dziennika Telewizyjnego, tak niewielu z nich dostrzega podawany otwartym tekstem, leninowski wymóg pragmatyczności wiedzy zdobywanej i przekazywanej. Tylko patrzeć, jak wierzących-niepraktykujących usuwać się będzie ze szkół i uczelni za działalność godzącą w praktyczną świadomość ludu pracującego galerii i korporacji – wszak cała oficjalna i liberalna nauka broni wyzysku biednego mózgu w szkolnej ławce.
Oczywiście, rodzi się pytanie, czy odrzucając obecną wykładnię praktyczności, sam nie podlegam jakiejś dialektyce hipokryzji. Jasne, że tak, jest ich w końcu całe mnóstwo rodzajów. Trzeba sobie jedynie coś z tego bogactwa wybrać. Wybrałem tę, a nie inną, bo, jak się ostatnio dowiedziałem, jestem idealistą. Potraktowałem to jako komplement, dziękuję. Jeśli jakiś wybór wciąż jest możliwy, to nie jest jeszcze tak źle…
Nie sposób mi tu podjąć dyskusji, czy komentować, gdy zgadzam się z tym, co piszesz co jest zgodne z moją własną wizją…
Może tylko kwestia leksykalna – mam trochę inne rozumienie słowa ‚hipokryzja’ – będąca bardziej oszukiwaniem innych, niż samooszukiwaniem się czy racjonalizacją własnego postępowania, które z jakiś przyczyn uznajemy za nieetyczne. Tu właśnie bardziej pasowałaby mi ‚dialektyka’ w jej leninowskim (czy wręcz biblijnym) sensie. Albo ‚doublethink’ chyba najbardziej. A może postmodernizm? W każdym razie w tym szkolnym bełkocie widzę dużo bardziej samooszukiwanie się uczestników tych „dialogów” i dyskursów, niż wybielanie swoich postaw, uprawianych z całym cynizmem i świadomością fałszu.
PolubieniePolubienie
Niezależnie od definicji, instytucjonalne samooszukiwanie się, wcześniej, czy później, prowadzi do oszukiwania innych. Powiedziałbym nawet, że oszukiwanie samego siebie jest na pewnym etapie „stopniem najwyższym” hipokryzji, bo kliniczni oszuści sami zaczynają wierzyć w swoje kłamstwa – stają się wtedy naprawdę niebezpieczni, jako bardziej autentyczni i wiarygodni. Dzięki tej mimikrze są również bezkarni – kto będzie odpowiadał za zrobienie wody z mózgów 90% społeczeństwa? Kto weźmie odpowiedzialność za nomen omen praktyczne odzwyczajenie ludzi od wysiłku myślenia i kierowania swoim losem w stopniu im dostępnym? Przykład mojej niedoszłej klientki nie jest ani przypadkowy, ani odosobniony – setkom tysięcy ludzi wmawia się, że wiedza i umiejętności to łatwo dostępny towar, możliwy do nabycia w dowolnej, stosownej chwili, głównie dzięki wykształconym na wysokim, praktycznym poziomie miękkim kompetencjom. Że rzeczywistość nie jest stanem obiektywnym, mało podatnym na indywidualne zachcenia, ale negocjowalnym. Jednocześnie przekonuje się ich, że są niczym, jeśli nie mają jakiegoś papiera, albo po prostu żadnej wiedzy do szczęścia nie potrzebują.
Jako idealista z odzysku, nie histeryzuję wobec rzeczywistości, której nie zmienię, ale zastanawiam się, co się musi stać, by trend się odwrócił. Czy w ogóle jest odwracalny? Nie chodzi mi o wchodzenie do oświeceniowej rzeki, która swe wody już przetoczyła i też nie była oazą prawdy objawionej, ale przecież większość procesów daje się zilustrować sinusoidą… Ludzie zawsze potrzebowali jakiejś bajki, ale czy nie czas już na bardziej realistyczną?
PolubieniePolubienie
Od czasu, gdy francuscy intelektualiści w rodzaju Sartre’a zakochali się w marksizmie-leninizmie i flirtowali ze Stalinem, a później inni, choć też głównie Francuzi, stworzyli postmodernizm, to nikt nie będzie odpowiadał za robienie wody z mózgów, a może nawet znajdzie się na liście bestselerów i będzie powszechnie honorowany. Takie czasy.
Orwell był pełen przenikliwości, ale mało kto go zrozumiał, zwłaszcza w środowisku pedagogicznym – szkoła z dużym poświęceniem wdraża maksymę „ignorance is strength”, nie widząc w niej samosprzeczności.
Podmiotowość w obowiązkowej szkole jest doskonałą realizacją maksymy „freedom is slavery” – jak widać w pełni akceptowanej przez ogromną większość nie tylko nauczycieli, ale i zwykłych obywateli. W tę stronę rozumianej! Większość uważa, że przymus szkolny jest dobry, zbawienny, a unikanie szkoły doprowadziłoby do niewolnictwa. Edukacja domowa czy „wolne szkoły” to niewolnictwo. Rodzice bez drobiazgowej kontroli państwa zniewolą swoje dzieci i zmuszą by uwierzyły, że Ziemia jest płaska. Tylko przymus może je przed takim zniewoleniem obronić.
Różnicę pomiędzy doublethink a „klasyczną” hipokryzją w stylu Dulskiej widzę w trzech aspektach. Po pierwsze hipokryzja oznacza potępianie u innych tego, co samemu się po cichu robi, a tego wśród pedagogów raczej nie masz. Choć… trochę się trafia. Po drugie hipokryzję widzę wyłącznie na polu moralnym, ale nie na obojętnym etycznie. Po trzecie wreszcie, hipokryzja wymaga ukrywania własnego postępowania, podczas gdy doublethink wprost przeciwnie – obnosi się z dumą, nie tylko otwartością, z działaniami sprzecznymi z częścią swojej dialektycznej deklaracji.
„co się musi stać, by trend się odwrócił”
Żyjemy w epoce postmodernizmu, a nie w Oświeceniu czy choćby Pozytywizmie…
PolubieniePolubienie
Oczywiście, utożsamianie każdego kłamstwa, czy wręcz nieporozumienia z hipokryzją jest nadużyciem. Kiedy jednak wchodzimy na szczebel instytucji działającej globalnie, jawnie walczącej o dominację i usiłującej kształtować mózgi nieświadomych według wzorca, o którego akceptację nawet nie pyta, to musi to być moralnie podejrzane. Szkołę zawsze uważałem za miejsce stworzone dla hipokryzji, co więcej, w swoim rodzaju tragiczne, bo z definicji niebędące w stanie hipokryzji się przeciwstawić, nawet, gdy takie wysiłki są podejmowane. Paradoksalnie, moje najwyższe zdumienie wywołują ludzie głoszący, że oto nadszedł moment, w którym zatriumfowała prawda i nie dość, że widzą idealne wypoziomowanie trójnogu aksjologii, epistemologii i prakseologii pedagogiki jako możliwe, to jeszcze bezczelnie twierdzą, że to oni tego cudu dokonali, bo właśnie w tej chwili odkryli, że dzieciak jest w szkole przedmiotem. Nie mówię tu o naiwnych klientach szkoleń, ani nawet o szkolenia te produkujących pacynkach, wierzyć mi się jednak nie chce, że na pewnym poziomie nie ma ludzi świadomych tego przekrętu.
Spokojnie, nie wietrzę tu globalnego spisku wrażych sił – jestem przekonany, ze hipokryzja jest mechanizmem samoorganizującym, taką samą strategią biologiczną jak każda inna. Co więcej, strategią podstawową i niemożliwą do uniknięcia. Zastanawia mnie jednak, czy świadomość jej istnienia i stopień godzenia się z jej najbardziej jaskrawymi przejawami jest częścią jakiegoś cyklu, czy też składową zupełnie chaotyczną…
PolubieniePolubienie
„wierzyć mi się jednak nie chce, że na pewnym poziomie nie ma ludzi świadomych tego przekrętu”
Zapewne są, tylko nikt nie lubi się kopać z koniem. Zwłaszcza nikt na urzędowo-decyzyjnym stanowisku. Gdyby ten przekręt go uwierał, to po prostu wykręciłby własne dziecko od opresji – jak zrobił to min. Giertych. Albo założył własną „wolną szkołę”, jak to zrobiła min. Hall po odejściu ze stanowiska.
Problem w rodzaju „wierzyć mi się nie chce, że wśród polskiej generalicji z roku 1968 nie było ludzi świadomych opresyjności, nieefektywności, i nieskuteczności wojska z poboru”.
Mało kto jest zainteresowany w zbawianiu świata – jeśli ma problem etyczny, to raczej albo zupełnie odchodzi z danego zawodu albo ucieka na emigrację wewnętrzną.
„Oczywiście, utożsamianie każdego kłamstwa, czy wręcz nieporozumienia z hipokryzją jest nadużyciem. Kiedy jednak wchodzimy na szczebel instytucji działającej globalnie, jawnie walczącej o dominację i usiłującej kształtować mózgi nieświadomych według wzorca, o którego akceptację nawet nie pyta, to musi to być moralnie podejrzane.”
Właśnie – to sprawa czysto leksykalna. Nie każde kłamstwo, manipulacja, czy inne świństwo jest hipokryzją. Twierdzę tylko, że opisane tu zjawisko jest moralnie naganne i przesiąknięte kłamstwem, ale słowo ‚hipokryzja’ mi do niego zdecydowanie nie pasuje. Może dlatego, że Orwella cenię dużo bardziej, niż Zapolską – miał większy wpływ na budowę mojego Weltanschauung. Hipokryzja Dulskiej jest czymś, co mogę zrozumieć sam, natomiast doublthink czy marksistowska dialektyka były dla mnie czymś, co obserwowałem dookoła, ale były dla mnie niepojęte. Orwell dał mi cenną i zrozumiałą dla mnie w szczycie mojej formacji filozoficznej w wieku lat kilkunastu, analizę zjawiska.
„jestem przekonany, ze hipokryzja jest mechanizmem samoorganizującym, taką samą strategią biologiczną jak każda inna”
W pełni się zgadzam. Zarówno co do hipokryzji jak i doublthink, obu obecnych zapewne od zarania ludzkości. Z hipokryzją widoczną nawet wśród szympansów. Oba zjawiska są obecne w literaturze już od Starożytności. Stary Testament jest ich pełen. Muszę przejrzeć jeszcze raz „Epos o Gilgameszu” – może i tam się znajdzie coś…
„Paradoksalnie, moje najwyższe zdumienie wywołują ludzie głoszący…”
Nie jestem w stanie zrozumieć (a tym bardziej podzielać) ich myślenia. Ale zdumienia nie budzą – po prostu obserwuję licznych takich i przyjąłem do wiadomości, że istnieją ludzie (większość), którzy są w stanie akceptować wewnętrzne sprzeczności i których myślenie oparte jest nie o arystotelejską logikę, ale jednoczesne uznanie tez przeciwnych jako prawdziwych nie nastręcza im najmniejszego kłopotu. Mi nastręcza i nie potrafię uznać przeciwnych zdań, ale kładę to na karb swojego autyzmu. Większość wyraźnie potrafi i jest z tym szczęśliwa.
Możemy tylko ubolewać, że urodziliśmy się w czasach, gdy aktualna moda wśród ludzi zaangażowanych w edukację, czy szerzej – tworząca elity uniwersytecko-intelektualne – wywodzi się raczej od Hegla, niż od Kanta, albo od św.Augustyna, a nie św.Tomasza.
PolubieniePolubienie
O szympansiej hipokryzji.
Frans de Waal opisał starszego, spokojnego szympansa, choć nie na szczycie hierarchii, pełniącego funkcję szeryfa – bronił słabszych w bójkach między młodziakami, robił awantury na całą okolicę i bijał winnego, gdy ten naruszał normy społeczne, np. kradł coś innemu, etc. Za co był powszechnie lubiany i szanowany w stadzie. Szympansy mają mocno rozbudowane poczucie własności i sprawiedliwości. Sam nigdy nie kradł. Ale gdy nikt nie widział (tylko kamera wideo), to kilka razy zdarzyło mu się zjeść nie swojego banana, a potem pocieszać okradzionego…
PolubieniePolubienie
To, że szkoła nie zaszkodziła nie znaczy, że jest dobra. Czy naprawdę celem jest poziom „ludzki pan, bo nie zabił”?
Pyta Pan „czyżby wszyscy byli samoukami?” – TAK! Nawet w okresie szkolnym człowiek większość umiejętności zdobywa poza szkołą.
Pozdrawiam.
PolubieniePolubienie
Nigdzie nie napisałem, że była dobra. Była taka jaką mogła wtedy być. Nie ma instytucji, które nie mogą być lepsze w każdym momencie dziejowym. Nie ma też instytucji, która pasuje każdemu i która nikomu nie wyrządziła jakiejś krzywdy – budowanie utopii szkoły wolnej od takich przypadków jest szkodliwe.
Samoukami (w pełni tego słowa znaczeniu) jest niewielu ludzi – w sensie przez Pana użytym, samoukiem byłby ktoś, kto skorzystał z wyszukiwarki żeby sprawdzić rozkład jazdy autobusów. Do tego żadna szkoła nie jest potrzebna. I w pewnym sensie się z Panem zgodzę – dla 80% ludzi szkoła jest zbędna – potrzebują dobrze urządzonej świetlicy, która z posługiwania się rozkładem jazdy uczyni przedmiot „nauczania”, a potem tę ważną kompetencję certyfikuje i sprawi, że będzie powodem do dumy.
PolubieniePolubienie