Stoliczku, zmień się!

Nie, nie mam na myśli symbolu konsensusu, instrumentalnie nadużytego na Stadionie Narodowym. Tego mebla nic nie zmieni, bo nakryto go w jednym tylko celu: Ugoszczenia wszystkich, choćby mimowolnych i naiwnych klakierów, skłonnych trzymać lustro, w którym przeglądać się będzie zadowolona z siebie, chora zmiana w oświacie. Oczywiście wszyscy oni zasiedli przy nim w nadziei na dalsze zmiany. Tym razem na lepsze (sic!). Nie wiem tylko, jak nazwać naiwność tej nadziei. I jej dzieci…

Z całą pewnością, na koniec tego cyrku, wysmażony został jakiś wiekopomny dokument, nakreślający dalekosiężne cele, szerokie perspektywy, programy i wytyczne. W konsekwencji, w odpowiednim momencie, wypłynie pewnie kwestia nauczycielskiego, niesłusznego prawa do strajku, a potem jakaś usłużna, poselska interpelacja, poparta tysiącami podpisów zbulwersowanych obywateli, zostanie przerobiona na stosowną ustawę i przepchnięta nad ranem, w okolicach początku września. Nawet jeśli przy owym stole ktoś wynurzył się z czymś sensownym, zagłuszył go szum ogólny i brawa dla organizatorów. Całości nie będzie się nawet zbytnio nagłaśniać, bo i po co? Suweren jest już znudzony, a jego podstawowa potrzeba zaspokojona – świetlica znów była czynna, a wakacje nadeszły szybciej, niż się spodziewano. Premierowi, niech będą dzięki.

W sumie, trzeba przyznać, że owoc pracy premiera, jego copywriterów i kibiców nie różni się pewnie jakoś specjalnie od setek innych projektów, spłodzonych w innych okolicznościach, miejscach i gremiach. Myślę, że pomysłami w nich zawartymi można by już „zreformować” oświaty całej Europy, a i dla Afryki sporo by jeszcze zostało. Proponowane programy powszechnej szczęśliwości potrafiłby już zliczyć jedynie ktoś zainteresowany prowadzeniem takiej statystyki, bo mają one dwie cechy wspólne – wszystkie, niezależnie od swojej orientacji politycznej, wartości merytorycznej i deklarowanej chęci zmiany, mają zasięg rażenia porównywalny z przeciętnym, internetowym blogiem, oraz szanse realizacji równe zeru.

Nie wątpię, że w wielu z tych opracowań jest sporo pomysłów wartych uwagi. Niestety, wie o nich niewiele więcej osób, niż jest samych ich autorów. Wynika to zarówno z polityki, jak i z priorytetów samego społeczeństwa i żaden róg obfitości myśli, czy idei nie rozwiąże tego problemu. Nie ma też co liczyć na cud dobrej wróżki, która jednym machnięciem swej różdżki wskazałaby i wprowadziła najlepszą z opcji. Nawet jeśli istnieją wróżki apolityczne i nieskażone jakimś metodycznym doktrynerstwem, wybór choćby „obiektywnie” najlepszej możliwości i tak nie zadowoliłby całej rzeszy żadną „obiektywnością” niezainteresowanych.

Pisząc w tytule o stole, wyobraziłem sobie krąg zainteresowanych edukacją, których podobno łączy pragnienie zmian (jakby nie wystarczyła jedna jedyna). Zmian, których, też podobno, nie mogą się doczekać. Jak obiektywnie przedstawia się stan tych zmian? Jak wiadomo nielicznym, „obiektywność” nie istnieje. W walce o rząd dusz (a raczej zmian), bierze udział, z grubsza licząc, pięć bardzo nierównych sił: MEN, pospolite ruszenie pedagogiki kopernikańskiej, profesjonaliści, bezpośredni odbiorcy, oraz teoretycy liberalni. Ich przełożenie na oświatową rzeczywistość wyraziłbym stosunkiem, który wydaje mi się najsłabszym (bo nieudokumentowanym) elementem tego wywodu: szacunkowo 70:15:9:5:1. Teoretycznie, wszystkie te siły pragną zmian w dziedzinie, będącej polem ich działania, lub zainteresowania (najczęstszą motywacją jest pragnienie, żeby było inaczej). Jakaś część tych dążeń jest nawet wspólna, ale większości nie daje się ze sobą pogodzić (z czego, jak się wydaje, nie wszyscy zmieniacze zdają sobie sprawę).

Oczywiście, dowolne MEN zawsze będzie twierdziło, że to ono wie najlepiej, co trzeba zmienić, że działa w interesie wszystkich i ma nie tylko mandat, ale i moralną powinność wprowadzać takie zmiany, jakie tylko wynikną z bieżącej woli politycznej. Efekty takiego przekonania i pozostawienia oświaty w absolutnej gestii ludzi, których jedyną kwalifikacją jest polityczny oportunizm, są aż nadto widoczne i nie zamierzam tutaj od nowa przekonywać, jak wielkim szczęściem dla naszej edukacji są fiksacje zakompleksionego inteligenta z żoliborskiej izolatki i poczynania jego wytrzepanych z niebytu służących (NIK nie zostawiła na ich „reformie” suchej nitki). Nie zapominam, że dzieje się to z poparciem sporej części podmiotu, wymienionego wyżej, na przedostatnim miejscu w rankingu zmieniaczy. Mam jednak nadzieję, że nawet owa część, wkrótce, na własnej skórze, doświadczy konsekwencji wiary w szczerość uśmiechu na ministerialnej twarzy tego populistycznego przedsięwzięcia: szkolnych peregrynacji latorośli, pokrzyżowanych planów edukacyjnych, ścisku na korytarzach i ad hoc przerobionych na klasy magazynach pomocy naukowych, zajęć na zmiany, WF-u teoretycznego, indoktrynacji praktycznej, przypadkowych nauczycieli i jeszcze bardziej przypadkowych, i wręcz groteskowo głupich programów nauczania. Jestem jednak przekonany, że nie zmieni to ich myślenia o sile przewodniej – suweren jest niemal genetycznie uodporniony na kojarzenie faktów i przyzwyczajony do „drobnych niedogodności”, wynikających z własnych wyborów. Przyznanie, że coś tutaj nie gra, byłoby jednocześnie przyznaniem się do błędu. Na to stać bardzo nielicznych. Korekta nastąpi dopiero wtedy, gdy zaczną przychodzić rachunki za rozdawaną właśnie kiełbasę. Z edukacją nikt tego nie będzie łączył.

Drugą siłę charakteryzowałem już wielokrotnie i też nie poświęcę jej dużo miejsca. Jej dobre chęci brukują piekło chciejstwa i uogólnienia. Ludzie ją reprezentujący (zwykle nauczyciele wczesnoszkolni i ci, którym wizja przesłania realia, nawiedzeni, ukąszeni postmodernizmem amatorzy, oraz zdesperowani rodzice, szukający prostych i szybkich rozwiązań kwadratury koła) są z reguły głusi na argumenty niezgodne z wyznawanym poglądem, a raczej ideologią. Wbrew powoływaniu się na popularne opracowania pedagogiczne (które na ogół nawet nie leżały obok zweryfikowanych badań neurologicznych, behawioralnych, czy kognitywistycznych i bliżej im do marketingowych praktyk motywacyjnych), cechuje ich głęboki antyintelektualizm. Jest to środowisko podatne na manipulacje i wodzowsko-kołczowski populizm. Nieustannie poszukuje pedagogicznych guru, gotowych podeprzeć ich socjalistyczno-miękkokompetencyjne mrzonki dziełkami na poziomie amwayowskiej agitki i optymistycznym, youtubowym performancem, w którym podmiotowi uczniowie pełnią rolę fototapety. Ich postulaty (te sensowne), wynikające ze starego jak świat kanonu dobrej praktyki nauczycielskiej, serwowane są w aurze nowości i przełomu na miarę fizycznej teorii wszystkiego, ale, z braku laku i przy bierności środowiska akademickiego, stanowią  w tej chwili jedyną, obecną w powszechnej świadomości zainteresowanych, alternatywę dla MEN-owskiej, z góry założonej miernoty.

Środowisko, do którego sam przynależę i które nieco na wyrost nazywam tu profesjonalnym (państwo zadbało, by profesjonalizmu nie było w nim za dużo), to frankensteinowski twór, sklejony z ludzi zajmujących się edukacją zawodowo. Tutaj koncepcji oświaty jest może mniej, ale te, które dają się zidentyfikować i wychodzą poza szkolno-świetlicową sztampę, mają przynajmniej mocniejsze oparcie w doświadczeniu i umocowanie są w co prawda podyktowanych i ograniczających, ale jednak realnie istniejących warunkach. Fajerwerków jest tu może niewiele, dominuje filozofia „róbmy swoje”, ale to właśnie z niej najczęściej wywodzą się merytoryczne sukcesy polskiego szkolnictwa. Zmiana dokonuje się w ramach samorozwoju i reakcji na bieżące wyzwania. Hamulcowych jest daleko mniej, niż mogłoby się wydawać. Lawirowanie między ograniczeniami systemu, a wymaganiami targetu wymusza ewolucję myślenia i działania. Ten podmiot, mimo swych rozlicznych wad i niespójności ideologicznych też ma swoje wizje zmian, obejmujące coś więcej, niż tylko wyszarpanie z budżetu ile się da.

Z kolei sam podmiot edukacji nie bardzo wie, czego chce, poza tym, żeby było lepiej. Lepiej nie musi być jakoś specjalnie określone – przecież wszyscy widzą (a raczej wiedzą), że jest kiepsko. Nieważne, że to diagnoza mocno i często niesprawiedliwie uogólniona (i powtarzana na zasadzie głuchego telefonu) – istotne jest to, co daje się obserwować w całej reszcie życia społecznego: emocje. O nie coraz łatwiej. Postulatom zdroworozsądkowym, wynikającym z obserwacji uczestniczącej, towarzyszy na ogół całkowity brak świadomości przyczyn stanu rzeczy, a tym samym wyobrażenia kształtu i ustroju oświaty, który do postulowanych zmian mógłby szkołę predysponować. Na taki, podatny grunt, ochoczo pada ziarno kopernikańskich odkryć ponowoczesnych zmieniaczy: podmiotowość wybiórcza, wewnętrzna motywacja z ducha świętego, nieustająca ciekawość dziecka, rozłączność stylów uczenia się, prymitywny pragmatyzm, tajemnicza opozycja twardych i miękkich kompetencji, tryumf wiary nad materią, neuroparanoja i wiele, wiele innych. Widać to jak na dłoni, na wszelkiego rodzaju forach, w dyskusjach i komentarzach. Rojenia te nie sklejają się w nic konkretnego, ale znów, podobnie jak w sporze politycznym, nikomu to nie przeszkadza. Daleki jestem od wyobrażeń, że to odbiorcy edukacji zajmą się technikaliami i podyktują, jakie dokładnie zmiany mają zostać wprowadzone, niemniej jednak, dopiero gdy społeczeństwo osiągnie pewien poziom świadomości swoich celów i wywietrzy głowy z dziwacznej mieszaniny lewicowego i prawicowego populizmu (Nie płacę i wymagam, bo mi się należy.) oraz wierutnych bzdur pop-edukacji, jakiekolwiek ruchy reformatorskie będą miały sens. Reforma przeprowadzona wbrew społecznym oczekiwaniom nie ma racji bytu, tak samo jak ta obecna, dokonywana przy poparciu 20% populacji, połechtanej akceptacją własnej małości, kolejnych 20% oportunistów i bierności całej reszty. Jak widać, to raczej odległa perspektywa.

Nieco więcej uwagi chciałbym dziś poświęcić grupie ludzi, której również czuję się reprezentantem, a której wpływ na edukację i ewentualne zmiany jej dotyczące jest marginalny. Mówię tu o opcji liberalnej w oświacie. Niestety, mam wrażenie, że wielu ludzi myślących o edukacji w kategoriach liberalnych, robi wszystko, by tego marginesu nie poszerzać. Nie trzeba być filozofem, psychologiem społecznym, ani teoretykiem edukacji, by wiedzieć, że liberalizm nie jest obecnie na fali (nigdy tak naprawdę nie był i nie będzie – wynika to z ludzkiej natury). Myślę, jednak, że za jego dzisiejszą, szczególną niepopularność, w dużej mierze, odpowiadają ludzie, którzy zachłysnęli się pozorną łatwością introdukcji rozwiązań liberalnych, ich teoretycznym uniwersalizmem i którzy brną w ślepy zaułek intelektualnej wyjątkowości i arogancji, uprawiając jednocześnie coś w rodzaju liberalnej wersji populizmu. W ich wypowiedziach można zawsze liczyć na kilka stałych elementów, które wydają się do bólu logiczne, ale które dawno już zostały negatywnie zweryfikowane przez nieubłaganą, nieliberalnie skrzeczącą rzeczywistość. Są w tym bardzo podobni swoim adwersarzom z drużyny różowego kisielu, z tym, że w ich przypadku, to nie logika szwankuje – problemem jest to, że poza nimi nikt tą logiką nie chce się posługiwać. Oni po prostu zdają się abstrahować od układu odniesienia, a tymczasem fałszywe założenia, niezależnie od zdolności logicznych i intencji, prowadzą zawsze do fałszywych wniosków.

Ich pozornie klarowny i logiczny przepis na szkołę powszechną opiera się zwykle o klasyczny błąd rozumowania utopii liberalnej – założenie, że ludzie kierują się w życiu przesłankami racjonalnymi. Bardzo żałuję, ale nawet przy założeniu nieustannego rozwoju i postępu (również jednego ze złudzeń cywilizacyjnych), składowej emocjonalnej i irracjonalnej nie da się z życia wykluczyć. To, że ludzie na ogół nie chcą żyć w biedzie wcale nie świadczy o ich nadzwyczajnym rozsądku i nie wyklucza ich poparcia dla gospodarki rabunkowej, rozdawnictwa i populizmu. Podobnie, to że życzą sobie „dobrze” wykształcić swoje dzieci, nie oznacza jeszcze ich zrozumienia dla konieczności przekształceń własnościowych i strukturalnych w oświacie (czyli praktycznego jej zliberalizowania). Wręcz przeciwnie, będą najpierw chcieli wypróbować wszelkie opcje niewymagające wkładu własnego, od miękkokompetencyjnych zachwytów nad kleksem, jako dziełem intelektualnym zaczynając i na słuchaniu śpiewu wielorybów w stanie relaksacji kończąc – wszystko to oczywiście w ramach „darmowej”, swojskiej, narodowo-powiatowej podstawówki, którą ogarnie woźna, pod kierunkiem kucharki. Podobno już Lenin na to wpadł. Tymczasem liberalni amatorzy nie są w stanie zaakceptować tego mankamentu natury ludzkiej i nie mogą się nadziwić, dlaczego przywoływane przez nich przykłady rozwiązań liberalnych (nieliczne i w wymiarze dalekim od systemowego) nie budzą powszechnego entuzjazmu i zachwytu. Nie biorą pod uwagę ani wspomnianej już nieracjonalności podmiotu, ani głębokiego uwikłania oświaty w socjaldemokratyczny model funkcjonowania państwa i w wynikające z niego mrzonki. Ignorują obserwację, że edukacja powszechna, w rozumieniu 90% społeczeństwa, jest zupełnie czym innym, niż liberalizm – to nie jest oświata powszechnie dostępna, wolna od nacisków, ale powszechnie zagwarantowana wolność od wyboru, motywacji własnej i niedogodności w postaci jakichkolwiek wymagań. Taka oświata jest wbudowana w mentalny socjalizm i ustrój 99% państw rozwiniętych. To dlatego myślenie o niej w kategoriach naiwnie liberalnych, „biznesowych” i ogólnie zdroworozsądkowych zawodzi i nie stanowi remedium na oświatę publiczną. Takiego remedium po prostu nie ma. Powszechna oświata liberalna natychmiast przestałaby być i publiczna, i powszechna – to oksymoron.

Domorośli liberałowie za cały lek na obserwowane zło mają fetysz wolnego rynku. Nie traktują go jednak jako przydatnego i efektywnego narzędzia, posiadającego naturalne ograniczenia, ale jako uniwersalne panaceum. W sieci można przeczytać rozliczne tyrady ekonomiczne, których to autorzy „nigdy nie słyszeli” o „wolnorynkowych piekarniach wypiekających chleb na bazie cementu”, „restauracjach chcących otruć klienta”, czy o „strajkujących mechanikach samochodowych”. No cóż, najwyraźniej do dziś jeszcze nie zrozumieli, że edukacja to jednak usługa ciut bardziej skomplikowana, niż gastronomia, a kryteria wolnego rynku nie mogą być stosowane w stosunku do podmiotów na tym rynku (wolą suwerena) nieobecnych. Cały czas ignorują fakt, że istnienie i dostępność narzędzi nie jest tym samym, co chęć i sensowność ich użycia. Z koniecznością użycia mąki w piekarni, nikt nie będzie przecież dyskutował, za to zażarta, ideologiczna polemika z wizją likwidacji ukochanej „świetlicy”, całego socjalizmu, jakim obrosła szkoła i infantylizacji nauczania jest absolutnie pewna. Liberalne, zdroworozsądkowe uogólnienie mówiące, że ludzie w gruncie rzeczy mają ze sobą więcej wspólnego, niż im się wydaje i wszyscy w zasadzie dążą do podobnych celów, choć na różne sposoby, potrafi być bardzo mylące. Na różne sposoby nie oznacza tu wolności wyboru, ale zaciekły spór ideologiczny, przybierający nie raz kształt otwartej wojny o narzucenie swojego widzenia świata.

Podobnie, pozornie oczywisty, wolnorynkowy asumpt, że ludzie chcieliby zdobywać ogromną wiedzę po rozsądnej cenie jest, co najwyżej, ćwierćprawdą. Być może „po rozsądnej cenie” (czyt. za darmo), ale czy „ogromną”? Gdyby tak było, owi chcący tanim kosztem zarabiać kokosy, non-stop zakłócający publiczny porządek nauczyciele mieliby pracę, jeśli nie dobrze płatną, to przynajmniej łatwą. Nawet przy założeniu, że nie chcą oni wykorzystywać pełni swojego potencjału (co nie jest dziwne, przy otrzymywanej gratyfikacji), ich praca byłaby wielokrotnie bardziej efektywna. Jakoś tego nie obserwujemy. Liberalizm się sprawdza, ale dla ludzi kierujących się liberalną wykładnią, a nie dla tych, którzy po uszy tkwią w złudzeniu, że jakaś dowolna (choćby i liberalna) socjotechnika uwolni ich od dokonywania wyborów i wzięcia za nie odpowiedzialności. Dlatego oświaty publicznej nie da się ratować (ani jakkolwiek zmieniać in plus) liberalną kroplówką, bo szybko się okaże, że nie może być dłużej (jak już wspomniałem) ani publiczna, ani powszechna. A na to nie zgodzi się żadna znana mi siła polityczna.

W pełni zgadzam się z genezą infantylizacji i prymitywizacji edukacji, przedstawianą przez środowiska liberalne. Kłopot w tym, że także oświata w pełni liberalna (prywatna) tego problemu nie eliminuje. Wręcz przeciwnie: Konstruowanie edukacji stricte pod klienta, siłą rzeczy, według podstawowego prawa wolnego rynku, upodabnia usługodawcę i dostosowuje usługę do jego upodobań. Czy konstruowanie treści edukacyjnych (cały czas mówimy o oświacie publicznej) pod dyktando społeczeństwa, którego 65% jest przekonane, że o jego bycie decydują jakieś „pieniądze rządowe”, to dobry pomysł? Oblicza się, że ludzi świadomych swych potrzeb (w tym edukacyjnych) jest może kilka/kilkanaście procent. Załóżmy, że te wyliczenia są adekwatne. Oznacza to, że edukację prawdziwą można kierować do kilku, kilkunastu procent społeczeństwa. Czy jest to model, o który trwa spór przy wszystkich stołach okrągłych inaczej? Ten odsetek zainteresowanych poradzi sobie doskonale bez żadnej (re)formy edukacji zorganizowanej, bez państwa, bez MEN i bez niczyich (w tym moich) wynurzeń. Podkreślę jeszcze raz, liberalizm jest rozwiązaniem dla ludzi wolnych w wyborze, a nie zainteresowanych uwolnieniem od trosk wszelakich, z edukacją włącznie, i pragnących zaopiekowania i infantylizacji właśnie.

Nie wiem, skąd u liberalnych nuworyszy przekonanie, że to pragnienie infantylizacji i zaopiekowania da się zaspokoić (lub wyperswadować) logicznym wywodem. Także w modelu w pełni wolnorynkowym, diler samochodowy dba o kawę i wygodny fotel dla klienta, zanim wciśnie mu samochód droższy, niż ten, na który go stać. Problem tkwi w wymienionych już proporcjach – być może kilka procent klientów może mieć w nosie i kawę, i fotel, a zwłaszcza dilera: samochód w pełnej opcji, plus zachcianki na zamówienie, podstawią im pod dom. Reszta potrzebuje jednak nie tylko samochodu, który jakoś tam jeździ, ale przede wszystkim poczucia, że nimi też się ktoś zaopiekował, skoro już nie stać ich na skórę z podwójnym przeszyciem i wentylowane siedzenia. Tu wolny rynek świetnie się sprawdza – znam parę szkół prywatnych, w których klienci są świetnie zaopiekowani i większość nowobogackich fanaberii ich rodziców jest zaspokojona. Jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, bywam jednak przez tych ostatnich zatrudniany, bo nadal funkcja stricte edukacyjna w tych przybytkach kuleje.

Tak, wolny rynek rozwiązuje wiele problemów, ale nie wszystkie, a już na pewno nie problem zmian w oświacie publicznej. Przy pewnej dozie optymizmu, daje większe szanse ludziom, którzy wiedzą, czego chcą. Ilu ich jest? 5%, 10%? Dla reszty problemy ze szkołą nie znikną – ani jakość edukacji radykalnie nie wzrośnie, ani też poziom nauczania. Ale… Ludzie mogą być przyjemniej infantylizowani i jakiś ich procent może napotykać na mniej przeszkód w dążeniu do edukacji prawdziwej. Choćby dlatego, że nie musieliby uczęszczać do narzuconej im świetlicy środowiskowej i walczyć w niej o uwagę nauczyciela, nieustannie zajętego funkcją klauna, klawisza i babysittera.

Jak do tego doprowadzić? Z pewnością nie rzucając liberalnymi argumentami w ludzi na nie zupełnie uodpornionych, bo mentalnie i kulturowo nieprzygotowanych do ich analizy. Lekcja, którą daje demokracji PiS jest bolesna, ale warta przyswojenia – populizm sięga po ludzkie mózgi, jak po swoje, z dość oczywistych powodów: badania i rozważania amerykańskich behawiorystów (Daly; 2018) i ekonomistów (Stiglitz, Norton; 2012/15/17), choć dotyczące USA, wyraźnie wskazują, że za jego propagację (upowszechnianie nietolerancji, agresji, zachowań kompulsywnych, przestępczości, a także ignorancji i, w konsekwencji, niezdolności do przyswajania argumentacji opartej o fakty) odpowiada postępujące rozwarstwienie społeczne (nie mylić z biedą), którego drogą także nasz kraj śmiało i ochoczo podąża, niezależnie od zupełnie niemerytorycznych fluktuacji politycznych. Im to rozwarstwienie wyraźniejsze, tym populizm ma łatwiejsze zadanie. Nieprzypadkowo, pod tym względem, sytuacja w USA i w Polsce, z zachowaniem proporcji i rozumieniem granic analogii, jest obecnie dość podobna. A gdzie wygrywa populizm, tam nawet na śladowo liberalne myślenie miejsca nie ma.

Trzeba więc zrezygnować z roli mentora-bufona, który mając rację, pozostaje zupełnie ignorowany. Oświata, którą tu się zajmujemy, skazana jest na godzenie sprzecznych interesów i metod, nie ma więc żadnych szans, by zaczęła nią rządzić wykładnia liberalna. Realnym problemem, który trzeba rozwiązać, nie jest więc żadne „obalenie systemu”, ani „oświecenie maluczkich” (jakkolwiek głupi by nie byli), jałowe przekonywanie, ale doprowadzenie do sytuacji, w której podmioty niezainteresowane oświatową infantylizacją miałyby zagwarantowane prawo do realizacji swoich planów, na równi z powszechną świetlicą. Placówki, w których takie dążenia mogłyby być realizowane nie posiadają dziś żadnej mocy decyzyjnej (wszystkie górnolotne wygibasy statutowe to pic na wodę fotomontaż, teoretycznie możliwy do spełnienia, dopóki ktoś nie nie zapyta o ich podstawy prawne i ich nie zaskarży). Wbrew powszechnemu wsród „ekonomicznych libertynów” przekonaniu, nie musi (i nie powinno) się to łączyć z rezygnacją z oświaty, jaką znamy (liberalizm, to także wolność błędu, głupoty i złudzeń). Trzeba się skupić na stworzeniu realnej alternatywy, zauważalnej dla ludzi, a nie na „opiniotwórczym”, paternalistycznym i po prostacku łatwym zwalczaniu nauczycielskich strajków. Owa alternatywa to nie żadna „obudzona” „szkoła z klasą”, „bez przemocy”, „bez narkotyków”, czy „bez prac domowych” – to wszystko są technikalia i chwyty reklamowe dla ludzi z małą wyobraźnią – istotą oświaty liberalnej jest wolność prawna: wyzwolenie z dyktatu politycznych idiotów i oportunistów, dyktatury MEN, „różowych ciemniaków” i podstaw programowych. Taka edukacja może mieć prawo bytu nie na zasadzie łaskawego „dopuszczenia” i stempelka jakiegoś ministerstwa wyszczerzonego uśmiechu, ale z mocy zapisu konstytucyjnego.

Fala populizmu kiedyś się przetoczy (miejmy nadzieję, że bez większych tragedii, niż te, których doświadczamy*). Środowiska liberalne powinny do tego czasu wyłonić spośród siebie ludzi pokroju prof. Leszka Balcerowicza, zainteresowanych edukacją, odważnych, odpowiedzialnych i zdeterminowanych, zdolnych zaryzykować i zaprojektować liberalną oświatę dla chętnych. Potrzebne będą również postacie rangi prof. Bronisława Geremka, zdolne taki projekt wprowadzić w obieg spraw dyskutowanych i doprowadzić do jego wdrożenia, w ramach prac konstytucyjnych. Dopiero w chwili, gdy taka oświata zaistniałaby w postaci choć kilku szkół, samosterownych, realizujących własne programy i cele, określone przez obecność ludzi kierowanych wolną wolą, a nie „powszechnym obowiązkiem”, można będzie mówić o wolnym rynku i konkurencji. Resztę załatwi dobór naturalny i ewolucja. To do takiej zmiany powinni dążyć wszyscy wymienieni, siedzący za moim wyimaginowanym stołem, bo tylko taka pozwoliłaby na realizację dowolnych wizji, weryfikowanych później ich powodzeniem i użytecznością, a nie jałowymi sporami filozoficzno-metodycznymi. Póki co jednak, takich placówek nie ma, a i ludzi wspomnianego formatu raczej nie widać. Od czasu do czasu, słychać za to tych „liberałów”, dla których idee liberalne sprowadzają się do usprawiedliwienia doceniania swych pracowników płacą minimalną i do wyświechtanych, zasłyszanych grepsów, powtarzanych w pseudo ekonomicznych komentarzach.

Trzydzieści lat temu, wolna edukacja nie była, bo nie mogła być, kluczową kwestią w rozmowach toczonych przy wiadomym okrągłym stole. Farsa Morawieckiego, została zorganizowana właśnie dla odwrócenia uwagi od kwestii kluczowych. Czy przyszły, hipotetyczny moment załamania trendu populistycznego mógłby być chwilą, gdy ktoś o tych kwestiach wreszcie pomyśli? Czy będzie to ktoś z „opcji liberalnej”? Czy zdążymy? Czy szansa, którą z pewnością będzie niosła postpisowska kontra, zostanie wykorzystana? Nie chcem, ale wątpiem.


 

*Nie jestem pewien, czy tysiące młodych ludzi, których właśnie bezpardonowo sfaulowano, zmieniając reguły gry w kluczowym jej momencie, potraktują to równie stoicko. W sumie, mam nadzieję, że nie i że będą mieli lepszą pamięć, niż ich rodzice, niezdolni objąć umysłem doświadczeń ćwierćwiecza.

 

 

 

 

13 myśli na temat “Stoliczku, zmień się!

  1. Obawiam się, że popadasz w błąd nadmiernego uogólnienia i kwantyfikacji ogólnej. Za wyjątkiem jednoosobowego ministra (którego o schizofrenię nie posądzamy) wszystkie pozostałe grupy, o których piszesz nie są spójne. Niektóre (zwłaszcza rodzice) są skrajnie niejednolici w swoich oczekiwaniach.
    Nawet tak niby dobrze określona grupa jak liberałowie, ma sporo różnic. Choćby my dwaj: obaj uważamy się za liberałów, ale inaczej widzimy liberalne podejście do szkolnictwa.

    Spójność wszystkich tych grup kończy się na poziomie najbardziej ogólnych deklaracji (ma być „inaczej”) albo postmodernistycznego bełkotu. Nawet jednak neurokopernicy nie mają żadnego spójnego wspólnego programu zmiany, wykraczającego ponad „obudzenie” szkół i ruszenie z posad bryły światai. Odnoszącymi pewne sukcesy dydaktyczne profesjonalistami jesteś zarówno Ty, jak i akademicy z liceum Staszica i krakowscy ojcowie Pijarzy, choć niemal niczego (poza znajomością łaciny i własnym wysokim poziomem intelektualnym) nie znajdziesz. Kilka milionów „ostatecznych odbiorców” ma kilka milionów niezależnych celów, wizji, dążeń, marzeń i oczekiwań. I tu nie sposób odmówić racji twierdzeniu, że jedynym, mającym jakikolwiek mandat do decydowania, jak ma być urządzone jednolite rozwiązanie dla nich wszystkich, jest minister z sejmowej nominacji. Co nie znaczy, że jednolite rozwiązanie (i minister) są w ogóle komukolwiek potrzebne.

    O problemie uniwersalności liberalizmu.
    Paradoks wynika z utrzymującego się, choć nie wypowiadanego wprost, paradygmatu jednolitości. I wygranej, zwłaszcza w Europie, bismarckowskiego socjaldemokratycznego państwa maximum nad jeffersonowskim liberalnym państwem minimum. Tymczasem liberalizm jest skrajnie indywidualistyczny! Państwo ma się zajmować wyłącznie tym, co w naturalny sposób musi być wspólne: przysłowiowymi sądami, armią i utrzymaniem dróg. Ale wara mu od wszystkiego tego, co bez problemu może być robione samodzielnie lub w formie indywidualnych kontraktów: od gotowania obiadu, przez kupowanie ubrań, zabezpieczenie na starość, edukację dzieci, po ich leczenie. I wtedy już nie ma żadnego problemu w tym, że nie sposób uzgodnić wspólnego dla wszystkich menu obiadowego albo asortymentu, którego i tak nie będzie w sklepach „Społem”.

    Utopijność podejścia liberalnego polega nie na założeniu, że ludzie kierują się przesłankami racjonalnymi, tylko na aksjologicznym założeniu, że każdy sam odpowiada za siebie i swoją rodzinę. Liberalizm jest mało popularny, bo większość ludzi ma dusze niewolników, a nie panów, panicznie boi się odpowiadać i decydować za siebie, woli uklęknąć przed kimś ze sznurem na szyi i przyjąć pańszczyznę. Co nie czyni liberalizmu fałszywego ze względu na założenia co do faktów, tylko na wyborze aksjologicznym, właściwym mniejszości. Przyjęcie tej aksjologii wiąże się ze zgodą na to, że bardzo wielu nie tylko będzie żyło w lęku, ale zadba o siebie i swoje dzieci żle.

    „edukacja to jednak usługa ciut bardziej skomplikowana, niż gastronomia”
    A cóż jest w niej bardziej skomplikowanego? Jaka jest fundamentalna różnica między przygotowaniem obiadu, by był smaczny, pożywny i nieszkodliwy, a przygotowaniem lekcji? Trzeba tylko się pogodzić z tym, że do restauracji o trzech gwiazdkach Michelin chodzą (z dziećmi) nieliczni, a większość je w domu, a od święta idzie do McDonalds albo budki z kebabami.
    Gdyby edukacja była trudniejsza, to nauczyciele by zarabiali więcej, niż kucharz z Belvedere. Nie zarabiają, bo nikt nie wycenia ich usług na więcej warte. Jeśli jakiś nauczyciel uważa, że uczenie jest trudniejsze i bardziej skomplikowane niż kucharzenie, to nic mu nie broni by otworzył knajpę i zarabiał mnóstwo pieniędzy za swoje gotowanie. Chyba, że właśnie kurczowe trzymanie się zawodu przez nauczycieli jest egzemplifikacją uwagi, że ludzie nie postępują racjonalnie, albo porównanie dotyczy skomplikowania edukacji w szkołach z menu szkolnych stołówek.

    „ludzie chcieliby zdobywać ogromną wiedzę po rozsądnej cenie”
    Znów popadasz w pułapkę wielkiego kwantyfikatora i jednolitego traktowania wszystkich.
    Nieliczni byliby (i są) gotowi zapłacić wysoką cenę za bardzo przyzwoite wykształcenie. Trzeba się tylko pogodzić z tym, że dla większości żadna wiedza nie jest w ogóle interesująca, a jedyne, czego oczekują od szkoły, to zapewnienia dziecku taniej bezstresowej świetlicy.

    „nauczyciele mieliby pracę, jeśli nie dobrze płatną, to przynajmniej łatwą”
    Popadasz w błąd logiczny: pracodawcą, czyli tym, kto ustala wynagrodzenia i wymagania, nie są „ostateczni odbiorcy”, ale państwo, reprezentowane przez ministra. Rodzice mają na zarobki i „łatwość pracy” nauczycieli taki sam wpływ, co aresztanci na pracę klawiszy.

    „edukację prawdziwą można kierować do kilku, kilkunastu procent społeczeństwa. Ten odsetek zainteresowanych poradzi sobie doskonale bez żadnej (re)formy edukacji zorganizowanej, bez państwa, bez MEN i bez niczyich (w tym moich) wynurzeń”
    Oczywiście, że tak! Z tą tylko uwagą, że aby sobie poradzili, państwo powinno się od nich odpieprzyć i przestać im przeszkadzać, kradnąc 12 lat życia na wykonywanie przymusu szkolnego. Obecnie robi, co może, by im w tym przeszkodzić. Dość trudno pomóc dziecku wyrobić gust kulinarny, jeśli przez 12 lat jest przymusowo karmione grochówką z kotła. Udaje się to tylko ze skrajnie nielicznymi.

    W liberalnym podejściu nie chodzi o wyperswadowanie komukolwiek infantylizacji, tylko o zdjęcie państwowej kurateli i urawniłowki, narzucającej wszystkim to samo. Z całą świadomością, że zyska na tym te kilkanaście procent, obecnie równane walcem w dół, a większość będzie siedzieć nie w ławkach, tylko w radosnych obudzonych szkołach pełnych różowego kisielu.

    „Oświata skazana jest na godzenie sprzecznych interesów i metod”
    A niby dlaczego jest skazana? Skazana jest wyłącznie przy przyjęciu, jako nienaruszalnej, zasady jednolitości i przymusowości, którego to założenia nie wypowiadasz wprost. Bez tego założenia sprzeczności nie trzeba godzić, tak samo, jak nic nie stoi na przeszkodzie, by każdy jadł na obiad coś innego. Żadnego jednolitego menu uzgadniać nie trzeba by ludzie nie byli głodni, choć wielu będzie miało cukrzycę i nadciśnienie.

    „istotą oświaty liberalnej jest wolność prawna: wyzwolenie z dyktatu politycznych idiotów i oportunistów, dyktatury MEN, „różowych ciemniaków” i podstaw programowych”
    Masz całkowitą rację, trzeba dodać tylko dwie uwagi:
    1. wolność prawna stoi w sprzeczności z przymusem i nie jest możliwa bez jego likwidacji. Postulad likwidacji przymusu jest zarówno konieczny, ale i wystarczający dla stworzenia edukacji liberalnej. I nie ma tu znaczenia, że faktyczne zmiany u bardzo wielu będą niewielkie i będą korzystać z leninowskiej uświadomionej konieczności, a nie z wolności.

    2. Mówiąc o wolności, trzeba zawsze określić, kogo ta wolność ma dotyczyć. Dzieci i ich rodziców, czy nauczycieli wykonujących nad nimi władzę? To są dwie zupełnie różne wolności. Wolności, mogące współistnieć tylko wtedy, jeśli rodzic będzie miał pełną swobodę wyboru jednej z wielu szkół, ale również odrzucenia ich wszystkich. Tak samo, jak wpółistnieje obiadowa wolność ludzi z wolnością restauratorów. Ceną za co jest to, że spora większość ludzi w ogóle nie korzysta z restauracji, i nie ma w Polsce pracy dla pół miliona kucharzy. Żony gotują im w domach, a do tego ogromna większość żywi się w sposób sprzeczny z zaleceniami dietetyki, przez co otyłość, cukrzyca i nadciśnienie są nagminne. Z podobnym zjawiskiem trzeba się liczyć i pogodzić się w edukacji.

    Polubienie

    1. Ja chyba piszę bardzo mętnie i w niedopowiedzeniach gubię przekaz :). Dlatego bardzo przydaje się niezależny recenzent, który sprawia, że wielu innym, treści tu przekazywane zdadzą się być może strawniejsze. Dzięki ci za tę „służbę publiczną”, bo jak widzisz, choć ładnych parę osób moje teksty czyta, nikt nie spieszy się z komentarzami.

      Ad rem. Po pierwsze, nie była moją intencją dokładna charakterystyka grup, które tu wymieniłem. Nie dość, że to raczej wykracza poza moje możliwości i cele tego bloga, to jeszcze chodziło mi raczej o satyrę na ich przywary, które najbardziej mi przeszkadzają. Spójność tych grup jest fizycznie niemożliwa, ale uogólnienie jest tu chyba nieuniknione, choć wszystkich, którzy do takiego opisu nie pasują, serdecznie za nie przepraszam.

      W przypadku liberałów, chodziło mi raczej o „liberałów”, których wypociny czytam z niejakim obrzydzeniem, a którzy wycierają sobie gębę liberalizmem, nie mając pojęcia, o czym mówią. Ich „liberalizm” to tania wymówka, pozwalająca patrzeć na ludzi z góry i szukać usprawiedliwienia dla rzekomo, w podtekście, wyższych kwalifikacji do wmawiania wszystkim wokół, że ich d*** jest znacząco inna od pozostałych. To jedna z przyczyn rozwarstwienia, o którym pisałem w kontekście populistycznego wzmożenia. Niestety, ta odmiana nowobogackiego, zawłaszczonego liberalizmu jest u nas najbardziej widoczna, żeby nie powiedzieć wpływowa. I nie chodzi tu o różnice zdań w różnych kwestiach, bo te są wręcz podstawą i demokracji i, siłą rzeczy, indywidualizmu liberalnego. Wobec powyższej kwalifikacji, nie mówimy ani o utopijności, ani uniwersalizmie liberalizmu, bo i tak te pojęcia nie mają wobec nich zastosowania – chciałem wykpić taniość i prymitywizm ich rozumowania.

      „Skomplikowanie” edukacji jako usługi nie polega na technikaliach, ale na realnym na nią popycie. Głodnego na ulicy łatwo znaleźć i nieważne, czy stać go na kuchnię molekularną, czy kebab. Głodnego wiedzy trzeba szukać ze świecą, a potem jeszcze do niego dotrzeć. (Przykład nieracjonalności bardzo trafiony ;))

      „Nieliczni byliby (i są) gotowi zapłacić wysoką cenę za bardzo przyzwoite wykształcenie.” – No właśnie nieliczni, tymczasem pseudoliberalna propaganda wciska ludziom szukającym jakichś rozwiązań ciemnotę recepty na oświatę powszechną!

      „Popadasz w błąd logiczny: pracodawcą, czyli tym, kto […]” – Chyba wyciąłeś mnie z kontekstu. Oczywiście, że to nie rodzic, czy uczeń decyduje o płacy nauczyciela! Chodziło mi o to, że przy założeniu powszechnego pożądania wiedzy, nawet ta kiepsko „wykładana”, byłaby spijana z ust. Tymczasem, praca nauczyciela została zdeprecjonowana nie tylko przez niego samego, czasem systemowo niedokształconego nieudacznika, czy wręcz chamskiego klawisza, ale przez populistyczne (nadużywam tego słowa ostatnio, ale chyba dobrze oddaje sens), różowo-kisielowe założenie, że ma on obowiązek dotrzeć do tych, którzy tę wiedzę mają gdzieś, nawet jeśli jej potrzebują! Że to tylko kwestia odpowiedniego szkolenia!

      „[…] państwo powinno się od nich odpieprzyć […] – to właśnie mi się marzy w ostatnich paragrafach wypowiedzi. Prowadzisz polemikę z antybohaterami mojego wpisu. Nie widzę szans na wyrugowanie idiotyzmów, ale pomyślałem, że przy okazji przyszłego, oby bliskiego, odPiSienia rzeczywistości, mogłaby zaistnieć możliwość konstytucjonalnego zalegalizowania oświaty liberalnej, jako realnej alternatywy dla wszystkich tych poronionych usiłowań kopania się z MEN-owskim koniem, jakich byliśmy świadkami. Niestety, widzę problem „kadrowy”, bo kto niby miałby tego dokonać, nawet przy sprzyjającym klimacie?

      Polubienie

  2. „praca nauczyciela została zdeprecjonowana nie tylko przez niego samego, ale przez populistyczne, różowo-kisielowe założenie, że ma on obowiązek dotrzeć do tych, którzy tę wiedzę mają gdzieś”

    Racja tylko po części, bo to kisielowe założenie nie zostało narzucone nauczycielom przez populistów z PiS ani nawet Samoobrony, tylko przez postmodernistów z wewnątrz samego nauczycielskiego środowiska. Nigdy nie czytałem czegoś takiego spod pióra kogoś inego, niż nauczyciel. Choć, być może, jest to ukryte w szczegółach zasad premiowania w szkołach – nie znam ich. Za ich praktykę wykonawczą odpowiadają jednak nadal nauczyciele-dyrektorzy, a władza ministerialna tylko za formalne zapisy rozporządzeń. Nie słyszałem, żeby jakiś nauczyciel został wyrzucony z pracy za nienauczenie niczego jakiegoś leniwego przygłupa. A słyszałem o takich, co dostali nagrody branżowe za olimpijczyków, nawet jeśli ich sukces nie był ich zasługą.

    Zasada równania w dół i dbałości o ostatniego idiotę jest na rękę nauczycielom: przenosi jakiekolwiek znaczenie z przygotowania merytorycznego i twardej dydaktyki na „miękkie umiejętności”, których nie trzeba mieć, ale można „nabywać je” (zawsze w formie niedokonanej) w szkoleniach i innych praktykach magicznych.

    Polubienie

    1. Też uprawiasz generalizację. Nauczyciele nie wymyślili postmodernizmu. On po prostu świetnie pasował do szkoły, szukającej wyjścia z modelu pruskiego i padł na podatny grunt wszędzie tam, gdzie tym wyjściem wydawał się mniej lub bardziej kamuflowany socjalizm (czyli prawie wszędzie). Obarczanie dzisiejszych nauczycieli winą za klimat polityczny sprzed 50-60 lat i filozoficzne zaszłości, z których, w zdecydowanej większości, nie zdają sobie sprawy, to lekka przesada. Nie jest też dziwne, że dziś różowo-kisielowe zadęcie dotyczy nauczycieli – wynika ono z nadziei na łatwe rozwiązania trudnych problemów, bo od początków oświaty powszechnej, nauczyciel został naznaczony rolą kogoś, kto przede wszystkim rozwiązuje problemy społeczne, choć nie może ich rozwiązać, bo są nierozwiązywalne en mass. Nikt nie chce tego zaakceptować, na czele z pedagogicznymi guru, którzy zdążyli wyrosnąć na pożywce tego cargo kultu. Na dodatek, jakaś część tego kultu spodobała się także pseudoliberałom, którzy łatwo zaakceptowali wyobrażenie, że nauczyciel jest jedynie ekspedientem, podającym leżący na półce, gotowy towar i który po prostu zamienił trzcinkę na „metody”.

      „Nie słyszałem, żeby jakiś nauczyciel został wyrzucony z pracy za nienauczenie niczego jakiegoś leniwego przygłupa.” – Nauczyciela w ogóle ciężko jest zwolnić, ale nie popadajmy w skrajności – istnieje całe mnóstwo środków, by uprzykrzyć mu życie, kiedy jest nie tyle nieskuteczny wobec „leniwego przygłupa” (szkoła już dawno, choć oczywiście nieoficjalnie, zrezygnowała ze skuteczności), co nieelastyczny. W kwestii równania w dół (zgrabnie tu zdefiniowanego) znów uogólniasz – mnie to na przykład cholernie przeszkadza, a za jakiś bardzo szczególny wyjątek się nie uważam. Inną kwestią jest świadomość, a inną jej artykułowanie. Z tym jest w tym środowisku zdecydowanie gorzej – w tym sensie, rzeczywiście, swoista pokora i strach przed utratą żebraczych „przywilejów” mogą być odbierane jako działanie w partykularnym interesie.

      Polubienie

  3. Nie obarczam nikogo winą, zwłaszcza pod wielkim kwantyfikatorem. Ale też nie mogę zaakceptować, jeśli rozgrzeszasz w takim samym uogólnieniu. Oczywiście, można uznać (i w pełni się z tym zgodzę), że „praca nauczyciela została zdeprecjonowana nie tylko przez niego samego, ale przez nauczycielską kulturę korporacyjną, mającą korzenie w systemie sprzed ponad 200 lat”. Nie dziwię się też temu, że jest to środowisko opanowane przez różowo-kisielowe zadęcie. Jest jednak różnica pomiędzy „niedziwieniem się”, a „rozgrzeszeniem i akceptacją”. Nie dziwię się też temu, że ktoś bity w dzieciństwie sam bije żonę i dzieci, co nie znaczy, że pochwalam to, co on robi, akceptuję to, czy rozgrzeszam go.
    Oczywiście, że nie nauczyciele wymyślili postmodernizm i myślenie magiczne. Po prostu środowisko go przyjęło i stał się elementem ich kultury korporacyjnej i głównym trendem „intelektualnym” w niej obowiązującym. Nie wymyślili też populizmu, który Ty im chwilę wcześniej zarzuciłeś (a może chciałeś ich nim rozgrzeszać) w generalizacji, odnoszącej się nie do jakiejkolwiek pojedynczej osoby, tylko do środowiska jako całości i jego kultury korporacyjnej. Twierdzę tylko, że „różowy kisiel”, „budzenie szkół”, „kopernikański przewrót”, „matematyka w lesie” i inny taki bełkot, tudzież absolutny priorytet wmuszenia każdemu opornemu idiocie tabliczki mnożenia i procentów, nie zostały nauczycielom narzucone z zewnątrz, ale środowisko samo to pieczołowicie pielęgnuje. Choć nie przeczę, że istnieje mniejszość, nie poddająca się temu, choćby Ty do takich nauczycieli należysz. I nie deprecjonuję Twojej pracy – wręcz współczuję i ubolewam, że i na Ciebie spada smród, jaki przez to otacza całe środowisko.
    Uczciwie tylko muszę powtórzyć, że to nie Zalewska i PiS tę deprecjację stworzyli, ale środowisko samo sobie na nią zapracowało, a ostatnio się tylko czara goryczy przelała.
    Anyway – dzisiejszych nauczycieli można obarczyć odpowiedzialnością za to, że mimo, że kultura korporacyjna jest zła i szkodliwa, to do instytucji się dobrowolnie przyłączyli, tę kulturę zaakceptowali, przyjęli jako swoją i ją realizują.

    „Obarczanie dzisiejszych nauczycieli winą za filozoficzne zaszłości, z których, w zdecydowanej większości, nie zdają sobie sprawy, to lekka przesada”
    Nie zgodzę się. Człowiek samookreślający się jako „inteligent” i dobrze wykształcony, powołany zawodowo do kształtowania krytycyzmu poznawczego u swoich uczniów, ma obowiązek moralny zdawać sobie z zaszłości historycznych, jakie przyjmuje jako własne stanowisko aksjologiczne. Nikt ich nie zmusił do pracy w szkole. Najęli się z własnej, świadomej i nieprzymuszonej woli. Jeśli ktoś zrobił to bezmyślnie, to i tak jest odpowiedzialny za ideologię, jaką zaakceptował i praktykuje. Choćby sobie ze skutków swoich działań nie zdawał sprawy. Eichmann też nie zdawał sobie sprawy ze swojej odpowiedzialności za holocaust – Hannah Arendt pięknie pokazała jego stanowisko psychologiczne i uwikłanie w zaczłości historyczne.

    „W kwestii równania w dół (zgrabnie tu zdefiniowanego) znów uogólniasz – mnie to na przykład cholernie przeszkadza, a za jakiś bardzo szczególny wyjątek się nie uważam.”
    Grzeszysz nadmiarem skromności 😉 Patrząc z zewnątrz: jesteś bardzo wyjątkowym nauczycielem. Przede wszystkim z racji własnych aspiracji intelektualnych i uniwersyteckiego wykształcenia.
    Za miesiąc zobaczymy, czy na tylu wielu to równanie w dół przeszkadza na tyle, by zmiany programów i priorytetów dydaktycznych stały się postulatami strajkowymi, czy nadal pisać na forach będą w stylu różowokisielowym, a strajkować wyłącznie o podwyżkę za to, że uporczywie uczą|niechętnych bzdur.

    „strach przed utratą żebraczych „przywilejów” mogą być odbierane jako działanie w partykularnym interesie”
    Mogą tak być odebrane i będzie to słuszne odebranie, ponieważ siedzenie cicho, a wyłącznie bicie piany w misce różowego kisielu jest faktycznym działaniem w partykularnym interesie utrzymania przywilejów i status quo bzdury. Trudno: ktoś, kto ani nie protestuje głośno przeciw systemowi, ani nie sabotuje go, ani nie wyraża tego nawet w formie bezskutecznego protestu, ani nie odchodzi z pracy, jest odpowiedzialny za system. Sam zasługuje na taką samą deprecjację, pogardę i niechęć jak system jako taki. Taka tchórzliwość, lęk przed wypowiedzeniem swojego własnego zdania i zupełny brak choćby śladowej cywilnej odwagi (nic im nie grozi za wyrażanie swojej opinii o systemie) jest absolutną dyskwalifikacją do zajmowania się wychowywaniem i uczeniem cudzych dzieci. Z takim własnym podejściem mogą jedynie uczyć bezmyślności, posłuszeństwa i konformizmu.
    Co, oczywiście, znów nie jest ich winą, tylko zaszłością historyczną stworzenia szkoły jako agendy Królestwa Prus w czasach pełnego absolutyzmu. W końcu są spadkobiercami emerytowanych gefreitrów pruskiej armii końca XVIII wieku, na których oparto szkołę masową. Taka historia wszysko wyjaśnia i usprawiedliwia.

    Polubienie

    1. Ale ja nikogo nie rozgrzeszam. Staram się jedynie widzieć swoje środowisko takim, jakim jest – ani specjalnie mądrym i wyrafinowanym (jak się samo dość często postrzega), ani też wyjątkowo głupim, czy nieprzyzwoitym (jakim widzi je, często bezrefleksyjnie, większość społeczeństwa). Nie ma to nic wspólnego z uznaniem dla wielu jego przywar, które wielokrotnie wymieniałem w swoich wpisach. Jestem też świadomy, że będąc jego częścią, nie uniknę identyfikacji i z nim, i z celami mu narzuconymi.

      I właśnie owe cele wydają mi się kwestią kluczową. Niezależnie od tego, co pleść będą ideolodzy pedagogiki, różowy kisiel, czy MEN, albo co tam roją sobie pensjonarki, od początku oświaty zorganizowanej, cele przed nią stawiane nie miały nic wspólnego z wartościami liberalnymi, czy nawet ogólnie oświeceniowymi w jakiejkolwiek postaci, czy to rozwoju indywidualnego, czy też społecznego. Nie widzę więc specjalnego sensu w stawianiu pod pręgierzem grupy zawodowej, ukształtowanej na wyraźne zamówienie i pod dyktando bieżących wyobrażeń, które wbrew pozorom prawie w ogóle nie zmieniły się na przestrzeni 300 lat. Owszem, zmieniała się ideologia i technikalia, ale w warstwie przeznaczenia, oświata jest cały czas narzędziem do obróbki skrawaniem.

      Śmiem twierdzić, że nauczyciel, mimo posiadania wolnej woli, jest ofiarą konfliktu potocznych ludzkich wyobrażeń i w/w, niezmiennych realiów (których oczywiście nie wynalazł ani PiS, ani Zalewska, bo ona nie jest nawet zdolna wyobrazić sobie skutków swojego własnego oportunizmu). Nie bardzo ma tu znaczenie inteligencki etos, na który się powołujesz, ani nawet indywidualna świadomość, bo z żalem muszę przyznać, że jest ona obecna w tym środowisku mniej więcej w tych samych proporcjach, co w reszcie społeczeństwa. Ulegasz popularnemu złudzeniu, że od tej grupy można i należy wymagać więcej, niż od jakiegokolwiek innej! Dlaczego? Bo ma uczyć resztę? I co z tego! Społeczeństwo wcale nie pragnie być uczone! Wcale nie potrzebuje mądrzejszych (czy też jakkolwiek lepszych) od siebie, a przecież to leży u podstaw relacji uczeń-mistrz! Cała współczesna pedagogika nacelowana jest, by tę właśnie relację unicestwić, jako mało wzajemnie „podmiotową”. Nie jest więc dziwne, że nawet mimo odmiennych aspiracji, nauczyciele nadal, w ogromnej większości, uczyć będą „bezmyślności, posłuszeństwa i konformizmu”. Wyjścia, które im sugerujesz skutkowałyby prawdziwą zmianą paradygmatu, który jest tak bardzo wygodny dla ogółu. Ogół ten zaś, zapytany o winnego, z ulgą i wpisaną w ten rodzaj hipokryzją, wskaże właściwego kozła ofiarnego.

      Polubienie

  4. Nie widzę środowiska _wyjątkowo_ głupim i prymitywnym. Raczej zupełnie przeciętnym: ciut więcej, niż sprzątaczki, ciut mniej, niż urzędniczki w banku, choć domagającym się ponadprzeciętnego szacunku, bezkarności i ponadprzeciętnych wynagrodzeń. Wręcz sądzę, że średni poziom intelektualny i kulturalny nauczycieli jest wyższy, niż kasjerek w Biedronkach. Choć znałem jedną sprzedawczynię, co z własnej woli czytała Stendhala, co w nauczycielskim środowisku – zdaje się – nie jest częste. Ale nauczycielskie zadęcie na uznanie ich za wyjątkowych, świetnie wykształconych i przepełnionych misją zasługuje wyłącznie na wyśmianie. Zwłaszcza gdy sami uznali posadę kasjerki w Biedronce za skrajny prymityw, ale oni zasługują na dużo wyższe pensje. Nie są w niczym lepsi, niż kasjerki.

    „właśnie owe cele wydają mi się kwestią kluczową … cele przed nią [nauczycielami] stawiane nie miały nic wspólnego z wartościami liberalnymi, czy nawet ogólnie oświeceniowymi”
    Zgodzę się całkowicie. Pozostaje tylko problem, czy najpierw trzeba bezlitośnie wyrzucić z pracy 90% nauczycieli, nie umiejących prowadzić dydaktyki liberalnej, czy najpierw dać podwyżki, jakich się domagają dla wszystkich z nich, w nadziei, że to ich zmieni. Drugie rozwiązanie jest jednak nierealne budżetowo.
    Nie chodzi o stawianie pod pręgierzem (nikt nie rzuca kamieniami ani nawet błotem), tylko o dobrą radę, żeby przenieśli się gdzieś indziej (choćby do Biedronki) i przestali domagać podwyżek za gorliwe wypełnianie bzdur. Tak będzie lepiej i dla nich i dla podatników. Morawiecki niedawno udowodnił, że ich ciężka praca nad wypełnianiem papierków nie jest w ogóle potrzebna – może to z równym skutkiem zrobić sekretarka wójta.

    „oświata jest cały czas narzędziem do obróbki skrawaniem”
    Gorzej! Jest narzędziem do pozorowania skrawania czegoś, co już dawno zostało obrobione.
    Pruska szkoła powstała do pierwotnej alfabetyzacji dzieci niepiśmiennego pańszczyźnianego chłopstwa i miejskiego lumpenproletariatu. Dziś nawet wsiowa kobieta albo kasjerka z Biedronki umie czytać i jest w stanie sama nauczyć tego swoje dzieci. Tak samo, jak państwo nie musi narzucać wszystkim żłobków, by nauczyli się mówić. Poza mikroskopijnym marginesem skrajnego prymitywu, który zasługuje albo na odebranie praw rodzicielskich, albo na pomoc humanitarną. Minęły czasy Konopielki, Janka Muzykanta i Karolka Gaussa. Zresztą dzisiejsza szkoła nie miałaby nic do zaoferowania Karolkowi ponad wkucie tabliczki mnożenia.

    „Śmiem twierdzić, że nauczyciel, mimo posiadania wolnej woli, jest ofiarą konfliktu potocznych ludzkich wyobrażeń i w/w, niezmiennych realiów”
    To jest oksymoron! Volenti non fit iniuria. „Ofiarą” może być wyłącznie osoba, poddana przymusowi lub przemocy. No, chyba, że lubisz postmodernistyczną lub poetycką frazeologię w rodzaju „ofiara własnych wyborów”.
    Dodaj do tej listy tylko, że jest również ofiarą swojego własnego panicznego lęku przed ewakuowaniem się z takiej systuacji. Nikt nad nim nie stoi z bagnetem. Wprost przeciwnie: to on stoi z bagnetem władzy nad dziećmi i ich rodzicami. Posady w Biedronce (i tysiącach innych miejsc) czekają. Nic go nie trzyma w szambie, w którym z własnej woli siedzi po szyję. Nikt by go nie skatował, ani z głodu by nie umarł. Tapla się w nim z własnej, nieprzymuszonej woli.

    „Ulegasz popularnemu złudzeniu, że od tej grupy można i należy wymagać więcej”
    Nie! Uważam tylko, że nalezy ją wyśmiać za jej własne pretensje do traktowania jako inteligentów. Należy ją po prostu olać, wyśmiać, zepchnąć na margines i zredukować liczebnie i nie topić w niej więcej publicznych pieniędzy.

    „Nie jest więc dziwne, że…”
    Once again! „nie jest dziwne” to coś zupełnie innego, niż „jest akceptowalne” i nie mieszaj jednego z drugim!
    Nie dziwię się ani trochę. Nie dziwię się ani trochę też temu, że komary mnie gryzą. Tylko je tłukę. Albo nie dziwiłem się temu, że górnicy palili opony na ulicach Warszawy. Choć kosztowało mnie to prostowanie felgi.

    „Wyjścia, które im sugerujesz skutkowałyby prawdziwą zmianą paradygmatu, który jest tak bardzo wygodny dla ogółu”
    Nie im proponuję! Oni są nieistotni i nie obchodzą mnie ani trochę, choć środowiska jako całości nie lubię, a bezpośrednio znam niewielu i niektórych cenię, innych nie – są wyłącznie najemnymi pracownikami chorego systemu. Proponuję społeczeństwu (i swoją misję widzę w przekonywaniu szerszego społeczeństwa), by przestało płacić za te bzdety.
    Masz jednak rację, że liberalne postulaty społeczne mają małą szansę na sukces w dzisiejszych europejskich demokracjach. Bismarck górą nad Jeffersonem…

    Polubione przez 1 osoba

    1. „Ale nauczycielskie zadęcie na uznanie ich za wyjątkowych, świetnie wykształconych i przepełnionych misją zasługuje wyłącznie na wyśmianie. Zwłaszcza gdy sami uznali posadę kasjerki w Biedronce za skrajny prymityw, ale oni zasługują na dużo wyższe pensje.” – Popełniasz ten sam grzech generalizacji, od którego krytyki zacząłeś dyskusję. Nie sądzę, by byli w tym jakoś specjalnie różni (także w skali) od innych grup zawodowych. Są po prostu nieskuteczni, czyli poddani wiecznej, niekończącej się dyskusji.

      „Nie chodzi o stawianie pod pręgierzem (nikt nie rzuca kamieniami ani nawet błotem), tylko o dobrą radę, żeby przenieśli się gdzieś indziej (choćby do Biedronki) i przestali domagać podwyżek za gorliwe wypełnianie bzdur.” – Właśnie, że o to chodzi, bo (w większości) dokonują oni obróbki na zamówienie społeczne (lub nawet historyczne). O to właśnie chodziło mi, kiedy mówiłem o niezmiennym celu. To, że niektórzy chętnie rzuciliby także kamieniem (bo do nich czasami coś dociera i wkurza, choć ni w ząb tego nie rozumieją), nie zmienia faktu, że tak, czy inaczej, za obróbką się opowiadają (to, że „cywilizowaną”, miękkokompentecyjną i świetlicową, a nie pruską, nie ma żadnego znaczenia). To też oczywiście jest generalizacja, ale widać dość pasująca do realiów, które taką, a nie inną szkołę (i jej obsadę) utrzymują od setek lat. To jest właśnie model kozła ofiarnego w działaniu (ktoś za niefajny, ale wygodny dla ogółu mechanizm musi wziąć odpowiedzialność, ale nie sprawca oczywiście). Nie ma również znaczenia, czy kozioł jest cwany, głupi, czy tylko naiwny. Twoja propozycja dla społeczeństwa pozostanie bez odzewu, bo właśnie przeprowadzasz zamach na jeden z najświętszych mechanizmów jego działania. Nauczyciele są beee, ale ktoś przecież tę świetlicę musi prowadzić. Tylko niech nie fikają, bo wykonują robotę „niedotykalnych” i muszą znać swoje miejsce.

      Polubienie

  5. Raz jeszcze: nie generalizuję i choćby Ciebie o to nie posądzam. Słowa „nauczyciele” używam w znaczeniu środowiska i jego reprezentacji: związków zawodowych, tudzież wszystkich tekstów i wypowiedzi, jakie się pojawiły w obiegu, a podpisane zostały przez jakiegoś nauczyciela. Inne głosy pojawiły się wyłącznie w tak niszowych blogach, jak Twój, choć i Ty się nie wyprzesz afirmacji strajku i jego wyłącznie płacowych postulatów. Niech będzie Ci to wybaczone 😉

    „Są po prostu nieskuteczni, czyli poddani wiecznej, niekończącej się dyskusji”
    Zmień ciut gramatykę: „są nieskuteczni, ponieważ poddają się sami głupiej dyskusji”. Nie ma równoważności pomiędzy nieskutecznością osoby A, dyskusją między A i B, oraz wymuszeniu jej na A przez osobę B.
    Nikt ich nie „poddaje” takiej dyskusji. Sami z własnej, nieprzymuszonej woli się jej poddają i w nią brną.

    „(w większości) dokonują oni obróbki na zamówienie społeczne”
    Szczęść Boże! Jeśli na zamówienie społeczne, to niech wystawią beneficjentom ofertę, a potem rachunek tym, którzy ofertę przyjmą, a nie domagają się, by Lewiatan złupił wszystkich, by im zapłacić jeszcze więcej, niż już dostają siłą rozpędu za „historyczne zamówienie” z czasów pruskiej monarchii i Stanu Wojennego. Z pewnością znajdą miliony chętnych do płacenia za prowadzenie dla ich dzieci klasówek z dodawania ułamków!

    „To, że niektórzy chętnie rzuciliby także kamieniem, nie zmienia faktu, że tak, czy inaczej, za obróbką się opowiadają”
    Nie przeczę. Rodzice kilku procent dzieci są gotowi płóacić niepublicznym szkołom z własnej kieszeni, choć w większości nie z powodu zapotrzebowania na „obróbkę”, tylko na łagodniejsze wykonanie przymusu i wartość dodaną, jaką jest wychowanie w stylu im odpowiadającym. Ponad 90% nie opowiada się wcale, ale jeśli już to nie otworzyłaby portfeli, by zapłacić za taką usługę.

    „Nauczyciele są beee, ale ktoś przecież tę świetlicę musi prowadzić. Tylko niech nie fikają”
    Nie musi. Prywatna babysitterka dla dwójki dzieci albo płatna komercyjna przechowalnia kosztują mniej, niż utrzymanie dziecka w systemie szkolnym. I z pewnością mniej te dzieci stresują.

    Polubienie

    1. „Nikt ich nie „poddaje” takiej dyskusji. Sami z własnej, nieprzymuszonej woli się jej poddają i w nią brną.” – Poddają się jej przez samo swoje istnienie. Cały czas zapominasz, albo nie chcesz pamiętać, że oni jedynie (świadomie/nieświadomie, oportunistycznie/idealistycznie – obojętne) wykorzystują niszę stworzoną przez społeczeństwo i państwo, będące jego emanacją. Żadna nisza ekologiczna nie pozostanie pusta tylko dlatego, że komuś wydaje się nieestetyczna. Z tej właśnie przyczyny, obydwie strony są siebie warte i nie ma tu nikogo o czystych rękach. Święte oburzenie, zarówno to prawdziwe, bo idealistyczne, lub nie w pełni świadome, jak i czysta hipokryzja są więc jedynie przejawami antropologicznego konstruktu kozła ofiarnego.

      „Jeśli na zamówienie społeczne, to niech wystawią beneficjentom ofertę, a potem rachunek […]” – Argument, z którym w pełni bym się zgodził (ba, jest oczywisty), pod warunkiem, że od jutra taka możliwość istnieje i zostaje zlikwidowana nisza oświaty państwowej – dlaczego ktoś ma rezygnować z niszy, która podobno jest dla niego tak wygodna? Równie dobrze należałoby piętnować (i robi się to) lekarzy pracujących w publicznej służbie zdrowia – ta nisza też nie chce być inna niż jest, czyli taka, na jaką stać społeczeństwo i na jaką pozwalają ograniczenia jego wyobraźni.

      „Prywatna babysitterka dla dwójki dzieci albo płatna komercyjna przechowalnia kosztują mniej, niż utrzymanie dziecka w systemie szkolnym.” – Jak wyżej – pełna zgoda. Tylko nie widzę takiej woli społecznej. Nigdzie.

      Polubienie

  6. „Cały czas zapominasz, albo nie chcesz pamiętać, że oni jedynie wykorzystują niszę”
    Ależ pamiętam, nie przeczę i się temu nie dziwię. Podobnie, jak nie dziwię się komarom, że ssą krew, górnikom, że palą (raczej palili, z nimi już dano sobie radę) opony na ulicach, a kibolom, że urządzają ustawki między sobą i od czasu do czasu rzucają kamieniami w gejów.
    Ty za to cały czas mylisz i mieszasz zrozumienie mechanizmu i przyczyn z usprawiedliwieniem, akceptacją i zaprzestaniem zwalczania.
    Nawet specjalnie nie potępiam nauczycielskiego środowiska. Raczej zauważam jego egoizm, hipokryzję, roszczeniową postawę, arogancję i pretensje do bycia uprzywilejowaną „elitą”. Uważam tylko, że w interesie społecznym jest jego zmniejszenie, niepozwolenie na poszerzanie tej niszy, jej ograniczanie, może nawet ostateczne osuszenie bagna. Niech komary się masowo lęgną wyłącznie w tundrze Finlandii i ssą Finów. Uważam też, że środowisko nauczycielskie jest tak głęboko przesiąkniętę kulturą korporacyjną, że jakiekolwiek szkolnictwo liberalne musi być tworzone w oparciu o innych ludzi, a tylko nieliczni spośród dzisiejszych nauczycieli by się do niego nadawali.

    „dlaczego ktoś ma rezygnować z niszy, która podobno jest dla niego tak wygodna”
    Zdecyduj się, czy jest wygodna, czy nie. Jeśli jest wygodna, to o co strajkował? A jeśli jednak nie jest wygodna, to niech sobie znajdzie inną, zamiast domagać się, by inni go w tej niszy karmili.

    „Argument, z którym w pełni bym się zgodził (ba, jest oczywisty), pod warunkiem, że od jutra taka możliwość istnieje i zostaje zlikwidowana nisza oświaty państwowej”
    O tym właśnie od dawna piszę: sam popieram i uważam, że liberalnie nastawieni obywatele powinni popierać wszelkie działania zmierzające w stronę redukcji i ograniczania tej niszy państwowej oświaty. Choć na pewno ta nisza nie zostanie zlikwidowana od jutra. Kopalń też nie zamknięto wszystkich na raz, a i państwowe sklepy „Społem” wegetowały niemal 10 lat, a wiejskie GeeSy nawet dłużej, nim zniknęły ostatecznie.

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.