Muszę przyznać, że gdyby nie było to niestosowne, a temat poważny, ryczałbym ze śmiechu, czytając doniesienia o klęsce zdalnej edukacji. Najzabawniejsze wydaje mi się ogólne zdziwienie i zaskoczenie obserwowaną rzeczywistością. Do znudzenia powtarzam wszystkim zdumionym, że to, co wreszcie widzą, nie zaistniało rok temu i nie jest konsekwencją spożywania mięsa nietoperzy. Zamiast się irytować i ciskać gromy na Microsoft i lekcje on-line, powinni raczej być wdzięczni wirusowi, że pozwolił im na wgląd w coś, co działało, jak widać, poza ich świadomością. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego nie rozumieją, że niezależnie od swej niedoskonałości, kształcenie zdalne ma tę zaletę, że skupia jak w soczewce całą prawdę o szkole, która na co dzień w ogóle nikomu nie przeszkadza. Wszystkie detale, które raptem ich bulwersują, są emanacją bardziej podstawowych i przyjętych za ogólną (bierną) zgodą zasad funkcjonowania całej oświaty.
Niestety, jestem głęboko przeświadczony, że, jak zwykle, na olśnieniu i oburzeniu się skończy, bo do naprawy sytuacji potrzebne jest rozumienie przyczyn problemu, a na dodatek pogodzenie się z ich pochodzeniem. Z doświadczenia wiem, że akceptacja prawd z różnych przyczyn niewygodnych przychodzi większości bardzo ciężko i z reguły łatwiej jej jest znaleźć kozła ofiarnego, niż jakiś problem rozwiązywać. Gwałtowne olśnienie, bez zrozumienia stało się znakiem firmowym współczesności, więc wiem, że to, co piszę i tak spłynie po owej większości, jak po przysłowiowej kaczce, a mniejszość i tak nic nie może z tym fantem zrobić, poza wołaniem na puszczy. Właśnie takie wołanie usłyszałem ostatnio od redaktora naczelnego edunews.pl, którego wpis wywołał wśród czytelników portalu spore poruszenie.
Zacznę od zacytowania jego apelu, który, po przeczytaniu tego bardzo potrzebnego tekstu, wszystkim czytelnikom jeszcze dźwięczy w uszach:
„Ten tekst powstał też z tego powodu, że takich nauczycieli [dających radę nauczaniu on-line] jest ciągle za mało. A może być ich więcej!”
Bardzo mi przykro, ale nie może i nie będzie. Przynajmniej tak wielu i tak szybko, aby zaradzić problemom, trapiącym obecnie edukację zdalną. Podkreślę tu także z całą mocą, że to nie medium jest złe, a jedynie ich użytkownicy niedojrzali i mam tu na myśli ludzi po obydwu stronach łącza. Zgodnie z diagnozą red. Polaka, obydwu stronom brakuje kompetencji. Diagnozę należy jednak rozszerzyć o etiologię. Uczniom (całym ich pokoleniom) brakuje kompetencji, bo ktoś im od lat wmawia, że niewiele muszą, żadna wiedza nie jest dość praktyczna, by się nią kalać, a nauczyciel ma im zastąpić grę komputerową, której jak na złość na lekcji nie wolno im odpalić (na marginesie, warto zastanowić się, czy nie czas już wreszcie zagospodarować to medium). Nauczycielom, bo… Tu lista przyczyn jest długa, ale przytoczę tylko te najbardziej (nie)oczywiste:
Po pierwsze, nikt nie wie, a jak wie, to nie określił (w postaci oficjalnych i, co jasne, stale uaktualnianych wymagań), jakie to mają być kompetencje. Nie, że miękkie, albo lekko pół-twarde, ale konkretnie jakie. Wszystkie rozwodnione zapisy z KN i innych przewodników dla niewidomych dzieci we mgle nadają się do chrzanu tarcia i sprawozdawczych tabelek „nadzoru pedagogicznego”, bo mają więcej wspólnego z chciejstwem i ad hoc przyjętymi założeniami ideologicznymi, niż z rzeczywistością. Nie wystarczy napisać, że „nauczyciel posiada umiejętność posługiwania się komputerem”, bo ukończył szkolenie z umieszczania folderu na pulpicie. Tam ma stać, jak wół, że ktoś chcący uczyć w szkole musi w tym konkretnym roku szkolnym umieć posługiwać się takimi, a takimi programami i takim, a nie innym sprzętem. A jeśli powinien znać język obcy, to w mowie i w piśmie, na poziomie określonym ogólnie przyjętym certyfikatem, a nie świadectwem szkółki niedzielnej. Itd., itp.
Po drugie, precyzyjnie już określone kwalifikacje, przyszły nauczyciel powinien w większości wynosić ze studiów, a nie z przygodnych dokształtów, za które płaci odciskami na tyłku, wysiedzianymi po fajrancie. Z oczywistości uczenia się przez całe życie, uczyniono w tym kraju parodię zdobywania kompetencji, uwiarygodnianą dyplomami niewartymi na ogół papieru, na którym je wydrukowano. Jest oczywiste, że nauczyciel zawsze będzie miał się czego uczyć, bo kiedyś studia skończyć musi – problem w tym, że szkolenia później mu oferowane muszą mieć realną, wymierną i weryfikowalną wartość merytoryczną, odróżnialną od papki na poziomie śp. gimnazjum, którą wszyscy doskonale znamy z wypełniaczy czasu pracy (bo przecież wszyscy wiedzą, że nauczyciel pracuje za mało). Poza tym, owo zdobywanie kwalifikacji musi kończyć się egzekwowaniem ich w praktyce, a nie wpisem w sprawozdaniu z realizacji planu rozwoju zawodowego.
Problem w tym, że w Polsce, celem rozwoju zawodowego nauczyciela jest zbieranie papierów po wsi i okolicy, co pochłania większość jego czasu i energii. To prowadzi nas do punktu trzeciego w moim krótkim przeglądzie faktów powszechnie ignorowanych w oświacie – stosunku do profesji i to zarówno tego społecznego, jak i samego zatrudnionego. Aby ukręcić łeb hydrze biurokracji, przestać rozliczać nauczycieli z wypełnianych tabelek i zdobytych stempelków, liczyć im dni wolne w kalendarzu i drobne w kieszeni, a (móc) zacząć wymagać od nich pracy na poziomie, potrzeba… zaufania. Mówię oczywiście o zaufaniu wynikającym ze świadomości, że nauczyciel przyszedł do szkoły, by uczyć, a nie żeby się uczyć (patrz akapit poprzedni). Z kolei, nauczyciel będzie szanował zawód, który zdobył ciężką, odpowiedzialną pracą, kończąc studia, pozwalające mu stanąć przed dowolną grupą w poczuciu wartości własnej i zdobytych kwalifikacji. Nie będzie go wtedy trzeba pilnować, by odbył (potrzebne mu) szkolenie. Sam go poszuka i jeszcze chętnie za nie zapłaci z własnej kieszeni, jeśli będzie miał pewność, że przełoży się to na jakość jego pracy, a tym samym na…
Stan jego konta. Jakość pracy nauczyciela nie jest bowiem jedynie pochodną poczucia misji i ogromnej miłości do uczniów. Musi być skorelowana z wysiłkiem włożonym w zdobycie dobrze opłacanego zawodu, którego pod względem ekonomicznym nie będzie się porównywać z pracą robotnika niewykwalifikowanego i pensją minimalną, i którego nie chce się utracić na korzyść napierającej konkurencji. To, po czwarte, jeśli ktoś chce nadal liczyć, choć uprzedzam, że kolejność wymienianych (nie)oczywistości jest raczej subiektywna i w sumie trudno ocenić, czy wynika ona z ich wagi.
Po piąte, większość obserwatorów i krytyków szkoły zdaje się nie rozumieć, że nauczyciel w naszym kraju jest często stawiany przed wyborem między lojalnością wobec pracodawcy (spełnieniem jego wymagań, realizacją programów, podstaw, etc.), a subiektywnie postrzeganym dobrostanem klienta, mówiąc krótko, nie ma oficjalnie prawa wybierać, czego uczy, nie uczyć głupot, decydować o swoich kwalifikacjach, itp. Takie rozumienie tej profesji oznacza, że realnie nie wykonuje on wolnego zawodu, co powinno być standardem (po uwzględnieniu (nie)oczywistości wcześniej wymienionych). Doprowadzenie do takiego stanu rzeczy nie marzy się w tym kraju nikomu – trwają za to niekończące się rojenia o budowaniu drugiej Finlandii (oczywiście na barkach nauczyciela, który ma obowiązek zrealizować np. podstawę programową, wiedząc, że jest anachroniczna, odrealniona, nielogiczna i niekompatybilna z innymi, a jednocześnie przygotować ucznia do egzaminów, według światłych, często zupełnie sprzecznych, wyobrażeń internetowych autorytetów od wszystkiego).
Po szóste wreszcie, żaden skauting, wallenrodyzm, czy jakakolwiek inna inność i wyjątkowość dowolnej Bozowskiej, czy Bozowskiego, które to, jak się zdaje, stanowią w wyobraźni społeczeństwa niezbędny element szkodliwej (bo z gruntu nieprawdziwej) legendy o tym zawodzie, nie zmienią faktu, że „do tanga trzeba dwojga”. Jest to ten element edukacyjnej rzeczywistości, który od wielu już dekad usiłuje się czysto ideologicznie wymazać ze świadomości wszystkich, a zwłaszcza uczniów, rodziców i pedagogów. Powszechnie zastępuje się go politycznie poprawnym chciejstwem, pseudo filozoficzną ściemą i niekończącym się poszukiwaniem metodycznego Graala.
Owa szósta kwestia wymaga tu szerszego omówienia, bo stała się już prawdziwą nieoczywistością, której partykuła przecząca nie może być brana w nawias. Stała się ona sednem „nowego paradygmatu w edukacji”, paradygmatu, którego dość zdroworozsądkowe założenia, wynikające z rozwoju cywilizacyjnego, zostały przerobione na bełkot, w procesie postmodernistycznej denominacji. Wobec powszechnie przyjętego modelu uszczęśliwiania przez uwolnienie od konieczności myślenia, mało kto jest dziś skłonny otwarcie i głośno przyznać, że to, czego nie nauczy się Jasia w wieku lat pięciu, w okolicy jego piętnastych urodzin będzie mu już, Państwo wybaczą brutalny kolokwializm, dokładnie i dokumentnie zwisać.
Warto uświadomić sobie rzecz obecnie niemal zupełnie zapomnianą – rozmaite funkcje szkoły (i rodziny) nie są odrębnymi dziedzinami. Proces wychowawczy jest sprzęgnięty z edukacyjnym i nie da się ich odseparować, bo tak niektórym byłoby łatwiej i wygodniej. Gdzieś w okolicach wczesnych lat 70-tych ub. w., rozmaitym pięknoduchom zaczęło się wydawać, że z kształtowaniem właściwych postaw u dzieci (co trudne i niewdzięczne) można spokojnie poczekać (nie bardzo wiadomo do kiedy), bo po co je (i siebie) stresować. Zaczęły się metodyczno-filozoficzne wygibasy, jakby tu obejść niewygodny fakt, że nauka jest wysiłkiem, który, jak każdy wysiłek, nie zawsze bywa przyjemny. Żaden teoretyk „nowej pedagogiki” nie zająknął się o tym, że nie wszyscy postrzegają przyjemność zdobywania wiedzy tak samo i nie powinno się ich do tego zmuszać. Miękki totalitaryzm edukacyjnej dobroczynności ruszył z kopyta, mimo że do rozwiązania wciąż pozostawał problem świadomości i wolnej woli. Te niewygodne drobiazgi niektórzy także chcieliby z procesu edukacyjnego wyłączyć, odseparowując je, w sobie jedynie znany sposób, od właśnie odkrytej i dumnie głoszonej podmiotowości ucznia.
Na pytanie, jakim cudem edukacja ma w ogóle zachodzić z pominięciem wyżej wymienionych, nikt do dziś nie odpowiedział. Świadome (oczywiście na adekwatnym poziomie) zaangażowanie zostało podmienione fizjologiczną reakcją na znienacka wprowadzony bodziec, motywację (we wszystkich możliwych grupach wiekowych) podmieniono rzekomo „niewyczerpalną ciekawością dziecka”, a odpowiedzialność, samodzielność i poczucie obowiązku w ogóle wykreślono ze słownika, jako niemożliwe do wyegzekwowania, w obliczu postępującej infantylizacji społeczeństwa. Ta ostatnia nieoficjalnie stała się sztandarowym celem nowej pedagogiki – narzędzia i techniki pedagogiczne, adekwatne i w pełni zrozumiałe w odniesieniu do przedszkolaka, zaczęto „z powodzeniem” stosować wobec nastolatków i studentów. Zdecydowano, że skoro uwagę małego dziecka można skupić na celu edukacyjnym przez ledwie kilka minut, to niby dlaczego należałoby próbować osiągnąć wynik w postaci minut kilkudziesięciu, u przyszłego maturzysty? Przecież biedactwo się znudzi, rozproszy, zagubi, a potem jeszcze, nie daj Bóg, zamknie w sobie i popadnie w depresję!
Od tego mniej więcej momentu, wymagania i oczekiwania wobec szkoły zaczęły gwałtownie rosnąć, podczas gdy zarówno uczący tam, jak i sami nauczani nie zmienili zasadniczo swoich postaw i priorytetów. W zdecydowanej większości, jedni i drudzy nadal chcą osiągać swoje cele jak najniższym kosztem, tyle że teraz, ci pierwsi muszą się z tym kryć, a ci drudzy mogą bez skrupułów żądać, by tamci wzięli na siebie cały ciężar działania tak pojętej „edukacji” (i to praktycznie bez żadnych przekształceń ustrojowych!). Jeśli dodamy do tego wyraźną tendencję do traktowania szkoły raczej jako darmowej przechowalni, niż wszechnicy wiedzy, oraz presję na jej graniczące z absurdem, „demokratyczne” umasowienie, otrzymamy niedające się ze sobą pogodzić sprzeczności i różnice interesów. Wszystko to skutkuje powszechnym przekonaniem, że spodziewanie się po osobie powyżej dwunastego roku życia pewnego stopnia dojrzałości, świadomego wysiłku i poczucia celu jest jakąś aberracją, tyranią i zamachem na dziecięcą psychikę. Jeśli ekstrapolować wyrywkowe badania i obiegowe opinie, trzeba uwierzyć, że większość dzisiejszych nastolatków nie jest w żadnym stopniu zdolna do koncentracji, myślenia abstrakcyjnego, działania zorganizowanego i… odroczenia nagrody. Jeśli to ma być normą, wyznacznikiem postępu i epokowym osiągnięciem nowej pedagogiki, to ktoś tu jest chory. Albo ja, albo paradygmat.
W takich okolicznościach, oczekiwanie, że problem niewydolności nauczania zdalnego (a tak naprawdę całej oświaty) rozwiążą apele do nauczycielskich sumień jest płonną nadzieją. Ze wszech miar słuszne oburzenie zaistniałą sytuacją i zarazem zdziwienie niemożnością zastosowania wydawałoby się zdroworozsądkowych i nieskomplikowanych rozwiązań jest wyrazem zarówno bezsilności, jak dość powszechnej skłonności do leczenia objawów, zamiast samego schorzenia. A sześć (nie)oczywistych kwestii czeka, jak w kolejce po zabieg, w państwowej służbie zdrowia. I poczeka… Listy jeszcze nie wywieszono. Potrzebny specjalista się jeszcze nie urodził.
„do naprawy sytuacji potrzebne jest rozumienie przyczyn problemu”
Ależ potrzebne jest zupełnie coś innego: strategiczna decyzja polityczna. A rządy (nie oczerniaj Czarnka, dotyczy to wszystkich rządów po Mazowieckim i Balcerowiczu) są niezdolne do naprawy sytuacji w jakiejkolwiek dziedzinie, a wyłącznie do bicia piany propagandowej i pięknie różowych zmian kosmetycznych, a czasem wręcz do destrukcji. Jeśli w systemie prawnym poszło coś w stronę naprawy, to wyłącznie wskutek implementacji dyrektyw unijnych.
„grę komputerową (na marginesie, warto zastanowić się, czy nie czas już wreszcie zagospodarować to medium)”
Już od pewnego czasu (jeszcze od naszej obecności na Osi Świata) takie pomysły istniały i nawet były wdrażane (CEO propagowało i finansowało tworzenie gier edukacyjnych). Ze skutkiem raczej żenującym i karykaturalnym, podobnym poziomem do lekcji matematyki w lesie.
Obawiam się, że edukacja poprzez gry jest niewykonalna przy mentalności szukania w tym św. Graala „uniwersalnego uatrakcyjniacza form”.
„(nauczyciel) nie wykonuje on wolnego zawodu, co powinno być standardem”
Raczej nie powinno, wręcz nie może, bo to sene marzenie o niemożliwości językowo-logicznej – to oksymoron. Słownikowa definicja wolnego zawodu to «zawód, którego wykonywanie nie jest ograniczone umową o pracę zawieraną z jakąś instytucją» Wolny zawód wykonuję ja, ucząc na zlecenie rodziców zupełnie pozaformalnie jakiegoś dzieciaka, albo wykonywała 100 lat temu guwernantka, zajmująca się dzieckiem z zamożnej rodziny. Ale w żadnym wypadku nie jest nim i z definicji nie może być praca nauczyciela państwowej systemowej szkoły.
Skądinąd jest to taki sprzeczny postulat, jaki widzę w środowisku nauczycielskim odkąd pamiętam, jeszcze za komuny: by państwo płaciło pensję i dawało gwarancje socjalne, ale w ogóle nie wtrącało się w to, co się robi Przemilczając, że „nic” to też „coś” i nie rozumiejąc, że jeśli można nic nie robić, to tylko margines hobbystów będzie robił cokolwiek, a i to według swojego widzimisię, a nie według zapotrzebowania czy to klientów klientów, czy zleceniodawcy.
Jedynym rozwiązaniem pośrednim, też dalekim wolnemu zawodowi, ale funkcjonującym jako tako, są charter schools w stylu flamandzkim, czy szwedzkim. Gdzie samodzielnej i będącej na własnym rozrachunku jednostce (czasem nawet „samorządnej spółdzielni pracy nauczycieli”), płaci wprawdzie państwo, ale dotację proporcjonalną do liczby uczniów, których szkoła sama musi sobie pozyskać. Weryfikacji sensowności, czy raczej zgodności z oczekiwaniami, dokonują rodzice, głosując nogami i szkoła bankrutuje albo musi ciąć zarobki, jeśli ma zbyt mało chętnych.
PolubieniePolubienie
Decyzji politycznych (bez rozumienia i rozeznania realnych potrzeb) mieliśmy setki, a i pewnie dzisiaj się jakaś urodziła. Chciałeś chyba powiedzieć, że czekasz na taką, która by cię satysfakcjonowała. Jeśli myślisz o jakiejś liberalnej, to patrz ostatnie zdanie wpisu. I nie czepiam się Czarnka (szkoda prądu), tylko głęboko „socjal-demokratycznej” bredni, w której bezpieczną niszę znaleźli wszyscy jeszcze niepołączeni „proletariusze wszystkich krajów”.
Myśli o grach komputerowych nie rozwinąłem, bo to temat zupełnie w tym wypadku poboczny. Nie oczekuję (jak zdecydowana większość różowej pedagogiki), że któregoś dnia CD Project wpadnie na pomysł przerobienia podstawy programowej dowolnego przedmiotu na rynkowy hit i pośle kilku „teoretyków” pedagogiki na zieloną trawkę. Myślałem raczej na wykorzystaniu już istniejących gier jako materiału do lekcji. Oczywiście ktoś, kto wyobraża sobie, że za pomocą jakiejś gry nauczy kogoś stechiometrii jest jedynie niepoprawnym różowym kisielem, ale jestem przekonany, że podobnie jak filmy, czy tutoriale można to medium (już istniejące i popularne gry) zagospodarować na językach, na polskim, na historii, a nawet na fizyce, o informatyce nie wspominając. To jedynie kwestia orientacji w temacie, wyobraźni i kompetencji.
„Wolny zawód” jest wyrażeniem wysoce nieostrym. Podstawową przeszkodą w uprawianiu tej profesji (która osobiście uwiera mnie najbardziej) jest właśnie owa „systemowość”. Jednocześnie nie widzę większych przeszkód, dla których nauczyciel nie mógłby świadczyć swoich usług w szkole (po spełnieniu dość rygorystycznych warunków wstępnych, które, nie wiedzieć czemu, stanowią w tym kraju tabu), na tej samej zasadzie, co lekarz w przychodni, czy adwokat w kancelarii prawnej – jest to jedynie kwestia porzucenia pewnej szkodliwej utopii, która nie dość, że, z definicji nie działa, to jeszcze robi ludziom wodę z mózgu. No, ale ludzie lubią utopie, lubią bajki nie dla ich rozmaitych wartości i treści, ale dlatego, że większości z nich zastępują rzeczywistość i myślenie na własny rachunek. Większość z nas, na zupełnie nieusprawiedliwioną skalę, woli wierzyć w rzeczy o znikomo małym prawdopodobieństwie zaistnienia, a następnie jest niezmiernie zdziwiona, że „znów wyszło, jak zawsze”. Widać jest to taki ewolucyjnie narzucony optymizm, bez którego gatunek by nie przetrwał. Wątpię, żeby to się dawało leczyć, w każdym razie specjalista od tej jednostki chorobowej się jeszcze nie narodził.
PolubieniePolubienie
Nie, mówię o politycznych decyzjach strategicznych, mających jakąś spójną wizję zmian. Czegoś takiego od czasów Mazowieckiego, a trochę później, już za SdRP, integracji z Unią i NATO nie było. Była wyłącznie kosmetyka oraz decyzje taktyczne, głównie klajstrowania dziur budżetowych albo mające mieć znaczenie wyłącznie propagandowe. Natomiast nie było żadnych całościowych i spójnych zmian w żadnej dziedzinie, od prywatyzacji, przez Kodeks Karny po edukację. A jeśli były, to wracające do stanu sprzed 1990, jak rozbicie reformy emerytalnej przez Tuska i dziś PiS, albo reformy Handkego przez wszystkie kolejne rządy.
„Myślałem raczej na wykorzystaniu już istniejących gier jako materiału do lekcji.”
Anglistą będąc masz chyba największe pole do popisu! Kilkoro spośród moich tutees samo mnie wypytywało o niuanse, na jakie natknęli się w rozmowach z innymi graczami na angielskojęzycznych serwerach. Niestety większość dobrych gier ma i polskie wersje.
„Wolny zawód” jest całkiem ostrym terminem! Dałem Ci definicję ze Słownika Języka Polskiego – praca na własnym rozrachunku, a nie na etacie, jest tu warunkiem sine qua non. Encyklopedia PWN dodaje, że dotyczy to zawodów „inteligenckich”. Wolny zawód uprawia adwokat w swojej jednoosobowej kancelarii, ale nie prokurator. Prywatny tutor, nawet korepetytor, ale nie szkolny nauczyciel.
„nie widzę większych przeszkód, dla których nauczyciel nie mógłby świadczyć swoich usług w szkole (po spełnieniu dość rygorystycznych warunków wstępnych, które, nie wiedzieć czemu, stanowią w tym kraju tabu), na tej samej zasadzie, co lekarz w przychodni”
Po pierwsze, ponieważ szkolnictwo jest w Polsce i większości świata etatystyczne i mimo próby dopuszczenia szkolnictwa prywatnego za reformy Handkego, stanowi ono margines. Główną przyczyną jest to, że „subwencja” jaką dostają szkoły prywatne jest niewystarczająca i wymaga dodatkowego pobierania czesnego, zaporowego dla większości społeczeństwa. A do tego ciągle zmieniające się obciążenia biurokratyczne i prawne są trudne do ogarnięcia i spełnienia przez pojedynczego nauczyciela. A do szkół gminnych dopłaca budżet gminy. Sukces charter schools we Flandrii, Szwecji, nawet w Anglii polega na tym, że im nie wolno pobierać dodatkowo czesnego, za to zasady rozliczania są uczciwe, tzn. dotacja nie jest w wysokości ustalanej przez ministra, tylko (w Szwecji) w wysokości kosztów utrzymania szkół publicznych w danej gminie i zakazie ukrytego dotowania (np. zaniżonych cen wynajmu lokalu) szkół gminnych przez gminy. Regulacji prawnych też im się nie zmienia co pół roku.
Po drugie dlatego, że szkoła nie jest instytucją jednoosobową (czy jak lekarz z pracującą u niego pielęgniarką) tylko z natury znacznie większą. Może więc najwyżej być „spółdzielnią pracy”, ale skala i złożoność premiują jednak nad spółdzielczością organizację typu właściciel-manager-pracownicy. Spółdzielnie się sprawdzają na poziomie przedszkola czy w najlepszym razie nauczania początkowego.
Po trzecie wreszcie i chyba najważniejsze: w środowisku nauczycielskim (choćby widać to po ZNP) panuje przemożny lęk przed odpowiedzialnością za siebie samych, Karty Nauczyciela będziemy bronić jak Leningradu i absolutna niewiara w to, że ktokolwiek, nie poddany przymusowi, skorzystałby z ich usług. Bezpieczeństwo socjalne dla nauczycieli i przymus dla uczniów, to absolutny fundament. Niemal wszyscy spośród tych, którzy byli gotowi zaryzykować cokolwiek, już dawno znaleźli sobie ciekawsze, bardziej satysfakcjonujące i lepiej płatne zajęcia zupełnie gdzie indziej.
PolubieniePolubienie
Nie bardzo wiem, jak taką decyzję strategiczną można oddzielić od rozumienia przyczyn jej podjęcia. Chodzi ci o to, że z reguły takie strategie dotykają szerokiego spektrum zagadnień i nie można szczegółowo rozpatrzeć (i przewidzieć) wszystkiego? Dla mnie trzeba po prostu rozumieć potrzebę interwencji – prawdą ogólnoludzką jest jednak znane zjawisko wypróbowania wszelkich możliwych opcji, zanim podejmie się kroki oczywiste, ale z jakichś przyczyn niewygodne. Niektóre decyzje nigdy nie zostają podjęte z przyczyn czysto ideologicznych i z taką sytuacją mamy permanentnie do czynienia w oświacie. I nie dotyczy to jedynie Polski. Nasze państwo wyróżnia się jednak wyjątkową bezczelnością, jeśli chodzi o głoszenie swojej skuteczności – nie przypominam sobie, żeby jakikolwiek ewidentny bubel decyzyjny został bublem nazwany (no, chyba że popełniła go „opozycja”).
Jestem w zasadzie pewien, że żadne „strategiczne” decyzje w kwestii oświaty nigdy nie zostaną podjęte ze względu na świętą zasadę równania do średniego, siłą rzeczy bardzo miernego poziomu. Można traktować to jako umowę społeczną, której nikt nigdy nie podpisywał i nie ratyfikował. Będzie się jedynie toczyć nieustająca „debata” wokół pytania „dlaczego nauczyciel nie może uczyć mądrze” i „dlaczego Jasio znika z Teams”. Nikt nigdy nie przyzna, że wystarczy określić (uaktualniane) kryteria, które ma np. spełniać człowiek rozpoczynający studia wyższe i pozwolić szkołom w sposób absolutnie dowolny go do tego przygotować, z pełnym uznaniem podmiotowości tego człowieka, włączając w to jego wolę studiów tych niepodejmowania, bądź też przygotowania się do nich zupełnie samodzielnie, choćby w lesie. Wszystkim niby chodzi o skuteczność, ale decyzja, żeby pozwolić szkołom rzeczywiście rywalizować na tym polu, bez wytycznych z ministerstwa, jest nie do pomyślenia. To dlatego ta profesja nie może być wolna, przynajmniej w ogólnym wymiarze.
Tak, angielski jest uprzywilejowany, jeśli chodzi o gry – póki co wykorzystywałem je i narracyjnie i w prostej warunkowości posunięć gracza.
PolubieniePolubienie
Panie Robercie! Dziękuję za ten tekst, szczególnie dzisiaj… Jednocześnie myślę, bez złudzeń, może 10 % odbiorców zrozumie treść, właśnie z przyczyn o których Pan pisze. Żałuję bardzo że rzeczywistość wygląda tak… Nie wiem czy można to zmienić… Próbuję już tyle lat Póki co, pozostaje mi cieszyć się że Pana tekst przemawia do mnie każdym słowem i że, by tak mogło być, wykonałam ogromną pracę uczenia się, jednym słowem cieszy mnie sukces, bo chodź osobisty, pokazuje że uczenie się wciąż ma moc. Jeszcze bardziej cieszy mnie to że istnieją osoby o tak ogromnym talencie syntetycznego myślenia i takiegoż nazywania przedmiotu swoich myśli. Dziękuję za Pana tekst. Mimo wszystko, przywraca mi nieco z potężnie nadszarpniętej, wiary w nas, ludzi. Aneta Pałuszyńska W dniu 2021-03-22 14:59:43 użytkownik Eduopticum napisał: robrac posted: ” Muszę przyznać, że gdyby nie było to niestosowne, a temat poważny, ryczałbym ze śmiechu, czytając doniesienia o klęsce zdalnej edukacji. Najzabawniejsze wydaje mi się ogólne zdziwienie i zaskoczenie obserwowaną rzeczywistością. Do znudzenia powtarzam wsz”
PolubieniePolubienie
To ja dziękuję Pani za przynależność do tych „10%”, chociaż uważam, że tak naprawdę jest ich dużo więcej. Zwykle boją się jednak spojrzeć prawdzie w oczy i wolą bezpieczną mitologię, która zawsze pozwala winić innych lub bez końca „gonić króliczka”, który nigdzie nie ucieka. Pozdrawiam i zapraszam.
PolubieniePolubienie