Wirus stopniowany

Nie, nie będzie o SARS-Cov-2. Postanowiłem dziś wreszcie zmierzyć się z wyzwaniem, które dość długo czekało tu na swoją kolej – z wirusem o zdecydowanie większym zasięgu i zaraźliwości. Przyznaję, że jednocześnie toczę walkę z wewnętrznym hipokrytą, próbującym dowodzić, że nie dopuszczam wyjątków od liberalnej tolerancji. Mam z tym kłopot, bo niestety postawa tolerancyjna, której chciałbym hołdować, wymaga do pewnego stopnia akceptacji zjawisk, które uważam za z gruntu złe. I mam je akceptować tylko i wyłącznie dlatego, że są tak mocno związane z tożsamością większości ludzi, że niemal od nich nieodróżnialne? Jeśli nie, musiałbym w tym miejscu przyznać, że nie toleruję, zależnie od definicji, od 80 do 90% populacji tego świata. Przyznacie Państwo, że jest to powód, by się wahać.

Oczywiście, mogę poprawnie politycznie twierdzić, że szanuję wolność wyznawania i kultywowania dowolnych religii, ale tak między nami, wątpię, żebym mówił to szczerze. Musiałbym wtedy z automatu przyznać, że akceptuję (wymieniam zupełnie losowo) np. klitoridektomię, znęcanie się psychiczne, obskurantyzm, mizoginię, czary, dżihad, niewolnictwo, etc., a to z pewnością nie jest prawdą. O, już słyszę oburzone głosy wszystkich prawych wierzących, że chcę przypiąć im łatkę przynależną jakimś religijnym ultrasom, wyznawcom prymitywnych kultów i sekciarzom. Czyżby?

Tak, wiem, słyszałem, podobno większość uczciwych chrześcijan, wyznawców judaizmu, czy islamu (że wymienię tylko trzy, najpopularniejsze wirusy atakujące świadomość) odcina się od wymienionych skrajności. Jednocześnie jednak, owi hipokryci nie mają nic przeciwko masowemu okaleczaniu chłopców, straszą swoje (i nie tylko) dzieci piekłem, gdy te ich nie słuchają (bez powodu, również), zaprzeczają ustaleniom nauki, traktują kobiety jak istoty słabsze intelektualnie, oczekują cudów jako dowodów „świętości”, nie widzą nic zdrożnego w wywyższaniu własnych przesądów ponad inne, ani problemu w mentalnym ubezwłasnowolnieniu wobec dowolnego cielca lub jego cwanych sługusów. Jak widać, ich moralność (której posiadania zwykle odmawiają innym) opiera się na stopniowaniu bzdury, przemocy i świństwa. Na dodatek jest to stopniowanie wymuszone racjonalnością, od której stronią i którą gardzą. Niemal wszyscy „wierzący” nie dostrzegają również jak bardzo są niekonsekwentni i wybredni wobec własnych dogmatów. Wszyscy oni powybierali sobie wygodne cytaty ze swoich świętych ksiąg (objawionych niepiśmiennym) i licytują się między sobą, który ich fragment jest świętszy (i wygodniejszy w użyciu). Gdyby nie ta konformistyczna maniera, wszyscy żyliby dziś jak Amisze. Ci przynajmniej są w swoim zabobonie uczciwi i konsekwentni. I nie narzucają się innym. Szanuję ich za to.

Myliłby się ktoś postrzegający Amiszów jedynie jako kulturowy ewenement, żywą skamieniałość, skansen, będący miejscową atrakcją turystyczną (wszystkich wręcz urażonych taką narracją, zapytam dlaczego nie czują podobnego dyskomfortu, gdy wozi ich się do wiosek aborygenów, pod dowolną szerokością geograficzną). Są oni wspaniałym, żywym laboratorium, w którym można obserwować samorzutny eksperyment antropologiczny w toku. W dostępnej percepcji skali, można tu podglądać mechanizmy rządzące np. religijnym fundamentalizmem, który stoi za każdym kultem, niezależnie od „postępowych” wyobrażeń, jakie mają o sobie ich wyznawcy. Jest to miniatura i model religii w działaniu.

Niestety, tu, gdzie zaczyna się indoktrynacja i ubezwłasnowolnienie ich dzieci, mój szacunek dla Amiszów się kończy. O tym, jak silna jest ta indoktrynacja i jak skuteczne są celowe wyobcowanie i grożący ostracyzm świadczy fakt, że mimo teoretycznej możliwości wyboru drogi życia, ponad 90% młodych Amiszów nigdy nie opuszcza swojej wspólnoty. No cóż, starszyzna doskonale zdaje sobie sprawę, że jest to jedyna szansa na przetrwanie ich wersji percepcji świata. Gdyby nie izolacja, przestrzeganie tabu i wewnątrzgrupowy szantaż, już dawno rozpłynęliby się w otoczeniu. Taka jest logika każdej religii i działa ona w każdym społeczeństwie, na każdym etapie jego rozwoju. Jednak to, co sprzyja egzystencji niewielkich hord, otoczonych na ogół wrogim środowiskiem, bardzo szybko przestaje przynosić korzyści rozwiniętym społeczeństwom, a zwłaszcza poszczególnym ich członkom. Niezależnie od nieświadomości wierzących (a w zasadzie dzięki niej), każda religia jest z założenia fundamentalistyczna, wykluczająca, dyskryminująca, zaborcza, kłamliwa, oparta na hipokryzji i prozelityczna. Widać to jak na dłoni, jeśli tylko przyjrzeć się jakiejkolwiek społeczności izolowanej (izolującej się). Zdecydowana większość współczesnych społeczeństw (a więc przede wszystkim wyznawców rozmaitych religii) traktuje wspólnotę Amiszów jako kulturową, jeśli nie para zoologiczną ciekawostkę, nie dostrzegając przy tym belki we własnym oku.

Jest to typowa cecha mentalności religijnej – dowolni „my” jesteśmy lepsi (wybrani). Przecież nie traktujemy już Pisma literalnie (co nie przeszkadza nam przyjmować bezkrytycznie jakiekolwiek jego interpretacje i wierzyć w coś, co na podstawie zmowy interesów, ustala gremium „fachowców” od odczytywania jego litery, gdy poprzednia przestała być wygodna). Przecież jeździmy samochodami, a nie bryczkami, jak ci biedni frajerzy, mamy w domu prąd, telewizję i Internet (powszechnie negując naukę, której są wytworem). Przecież jesteśmy już otwarci na inne kultury i przekonania (dopóki nie mamy z nimi realnej styczności). Przecież nasze kobiety nie noszą idiotycznych czepeczków, ba, nawet bikini wolno im założyć i w ogóle cieszą się tymi samymi prawami, co mężczyźni (póki tylko rodzą wszystko, co genetyka zdarzy). Przecież nie wydalamy już z naszych wspólnot odszczepieńców (co najwyżej nieoficjalnie i bez jawnej przemocy). Przecież posyłamy nasze dzieci do szkół, w których uczą się czegoś więcej, niż śpiewania psalmów (choć w sumie niewiadomo, co jest ważniejsze).

Powtórzę: Cała ta „lepszość” oparta jest na przekonaniu, że nasz wirus wiary jest lepszy od innych jego szczepów i jest w mniejszym stopniu toksyczny. Jest to jedynie zupełnie subiektywne stopniowanie uciążliwości powodowanych przez niego objawów, które w procesie rozwoju kulturowego okazały się zbyt wymagające w życiu grupy i zbyt trudne do zniesienia dla jej członków. Jako że pierwotnie wszystkie społeczeństwa były na swój sposób religijne, coś, co przez mainstream postrzegane jest na ogół jako postęp cywilizacyjny, polega na owej gradacji religijnej opresji, na stopniowym odrzucaniu skrajności. Nie oznacza to jednak, że istnieje jakaś ostateczna, „zdrowa” religia, która gotowa jest wyrzec się swojej natury i nie pozbawiać swoich wyznawców zdrowego rozsądku, indywidualnych swobód i możliwości wyboru – nie ma takiej transcendencji i to z definicji.

Od czasu, gdy nauka znalazła narzędzia, pozbawiające krążące w mózgach wiriony teologii monopolu na objaśnianie świata, trwa walka o dalsze ograniczenie ich zjadliwości. Z bolesnego doświadczenia wiemy, że walka z jakimkolwiek wirusem, to zmagania z hydrą o nieskończonym potencjale regeneracyjnym. Nawet po zaleczeniu, nie można być pewnym, że nie będzie nowej mutacji, nawrotu choroby, a w rezultacie kolejnej pandemii. Wiemy również, że najbardziej podatne na atak wirusowy są na ogół organizmy osłabione, starsze, lub wprost przeciwnie, bardzo młode. Jednym z oczywistych pomysłów na ograniczenie religijnej pandemii jest swoista kwarantanna – próba oddzielenia od siebie beznadziejnie chorych, od tych, którzy wciąż mają jeszcze szansę na życie, bez toksyny zatruwającej mózg.

Podzielmy ten świat na dwie różne domeny i nie wchodźmy sobie w paradę – tak zdawał się rozumować S.J. Gould, formułując swoją zasadę NOMA (ang. Non-Overlapping Magisteria), proponując niejako zawieszenie broni, a może nawet pełen szacunku dialog między np. kreacjonistami, a ewolucjonistami. Niestety, podobnie jak w walce z wirusami biologicznymi (jeśli traktować wirusy jako część materii ożywionej, do czego się skłaniam), kwarantanna taka ma swoje ograniczenia. Nauka zakłada eksplorację nieznanego i eliminację białych plam na mapie, którą nasz gatunek rysuje od początku swego istnienia. Z kolei religia (jakakolwiek) taką potrzebę ma w pogardzie (dysponując jedną „odpowiedzią” na wszystkie pytania) i nie jest w stanie zrezygnować ze swojej podstawowej strategii przetrwania – bezwzględnej misyjności, nawracania niewiernych na siłę, agresywnego prozelityzmu, wykorzystującego wszelkie dostępne narzędzia ideologiczne, polityczne, ekonomiczne, a nawet militarne, jeśli tylko uzna je za możliwe i użyteczne. Oczekując od nauki (rozumu w ogóle) odstąpienia od analizy kłopotliwych i wstydliwych (bo ujawnionych i obnażonych) niespójności, idiotyzmów i moralnych mielizn swoich założeń, nie waha się udowadniać ich zasadności z użyciem narzędzi, które teoretycznie odrzuca, bo przynależą do magisterium przeciwnika. Na dodatek, narzędzi tych używa częściowo, wybiórczo, łamiąc zasady metodologii i logiki, wykorzystując przy tym naiwność i ignorancję tłumu, nad którym panuje od zarania cywilizacji. Mówiąc krótko, nawet obmierzły, znienawidzony Darwin może się przydać, jeśli tylko uda się wmówić ubogim duchem maluczkim, że Bozia zaprzęgła ewolucjonizm do swojej bryczki. Cel uświęca środki i uświęcać musi, jeśli chce się wchodzić z butami w każdą dziedzinę ludzkiego życia. Konfrontacja z rozumem staje się wtedy nieunikniona i, z przykrością przyznaję, że na większości frontów jest to dla niego walka przegrana. Przestrzeń neutralna praktycznie już nie istnieje, magisteriów nie daje się rozdzielić, zachodzą na siebie, i, jeśli tylko da się temu religijnemu ku temu okazję, natychmiast żarłocznie pochłania drugie, siejąc nietolerancję, ignorancję, zacofanie i totalitaryzm.

Żaden z tych typowych objawów infekcji patogenem umysłu nie byłby tak niebezpieczny dla społecznego organizmu, gdyby nie fakt, że świadomie naraża się na zakażenie osobniki młodociane, które nie mogły jeszcze wytworzyć odpowiednich przeciwciał i którym celowo nie podaje się istniejącej szczepionki. Powszechnie i formalnie zabiega się o taką infekcję od samego urodzenia. Bez żadnego skrępowania, czy oporów moralnych, obdarza się dzieci mianem katolickich, protestanckich, muzułmańskich, etc. Wybiera się dla nich piętno, które w większości nosić będą do końca życia, niezależnie od ich woli, chęci, czekających je konsekwencji, itd., itp., o samym rozumieniu sytuacji nie wspominając. To jak system kastowy w Indiach – jesteś, czym jesteś i pogódź się z tym. Żaden totalitaryzm lepiej by tego nie wymyślił. Dlaczego niby ma to mieć więcej sensu i być bardziej uprawnione, niż nazywanie noworodków dziećmi konserwatywnymi, liberalnymi, związkowymi, marksistowskimi, czy lidlowymi? Czyż nie byłoby równie logicznym i równie moralnym ustawiać je od razu również w życiu profesjonalnym? Dla przykładu, dzieci przychodzące na świat 15 marca zostawałyby dziećmi piekarskimi, a te urodzone 14 października, nauczycielskimi – zaklepane, zapisane, Ordnung muss sein, jednym ruchem załatwione życie wieczne i doczesne. I prewencyjnie tatuaż na ramię, na wypadek chęci apostazji.

Taką zachłanność, zaborczość i absolutny autorytaryzm religii przyjmuje się na ogół z pełnym zrozumieniem, jako oczywistość, nie podlegającą dyskusji. W konfrontacji z nią, ludzie dobrowolnie wyzbywają się praw, których zaciekle bronią w innych okolicznościach. Raptem nie liczy się wolność wypowiedzi, równość wobec prawa, nietykalność osobista, zawieszeniu ulegają zasady logiki i demokracji. W obliczu domniemanej transcendencji (a raczej pełnej buty bezczelności i/lub przemocy jej funkcjonariuszy) ludzie stają bezwolni, z otwartymi ustami, jako żywe egzemplifikacje stereotypu wioskowego głupka. No, bo jak tu się sprzeciwić? Tradycji, rodzinie, księdzu, rabinowi, imamowi, narodowi?

Mechanizm tego poddaństwa, choć złożony, jest zrozumiały. Nie sposób przecenić ogromnej przewagi historycznej, jaką myślenie religijnie zorganizowane ma nad rozumem i rozsądkiem – w przypadku chrześcijaństwa jest to z górą 1600 lat (jeśli traktować je jako oddzielny koncept i nie liczyć wyjątków potwierdzających regułę), a np. w islamie, o takiej cezurze w ogóle nie może być mowy. Ponadto, pamiętajmy, że religia ma w swoim instrumentarium najsilniejszą, pierwotną emocję – strach. Jest to zarówno lęk przed czysto fizycznym bólem spowodowanym torturami, przemocą ze strony „nawracających”, jak i, dużo dziś powszechniej, obawa przed wykluczeniem, publicznym napiętnowaniem, pozbawieniem praw i środków do życia. Na wszystkie te aspekty nakłada się dojmująca świadomość nieuniknionego końca egzystencji – rzeczywistego motywu wykupowana sobie rozmaitych, niebiańskich polis ubezpieczeniowych na życie wieczne. Co jednak dziwne, trudno jednocześnie wymienić kultury, w których śmierć nie jest powodem do rozpaczy, a źródłem radości na myśl o rychłym spotkaniu z absolutem, czego należałoby się spodziewać wobec jej religijnej gloryfikacji. I nikt nie widzi w nich „cywilizacji śmierci”…

Życie w stopniowo laicyzującej się Europie może skłaniać do lekceważenia wymienionych bodźców jako przyczyn rzeczywistego trwania większości populacji w pozycji na klęczkach lub też do kojarzenia ich jedynie z radykalnymi ruchami religijnymi „gdzieś tam, w dziczy”; problem w tym, że znów mamy do czynienia jedynie ze stopniem niższym przemocy i szantażu. Wszystkie wymienione lęki wciąż są w jakiejś formie obecne (i wykorzystywane) w „nowoczesnych społeczeństwach Zachodu”. Charakterystyczna bierność wobec nich nie wynika już jedynie z ciemnoty i zabobonu, ale w dużej mierze z uświęconego tysiącami lat tradycji sojuszu tronu i ołtarza, perfidnej i paskudnej symbiozy, która, mimo zmian kulturowych, nadal pozycjonuje religię jako głównego dysponenta woli elektoratu – są na tym świecie miejsca, gdzie pełnienie wysokiej funkcji społecznej przez niewierzącego (ateista jest epitetem) jest wykluczone, są też takie, gdzie, bez jednoczesnego namaszczenia przez panującego genseka i właściciela radia w ornacie, szanse na polityczne zaistnienie w świadomości pewnej sporej części wyborców jest wysoce wątpliwe.

Przerażające jest to, że naszym życiem społecznym i moralnym wciąż kierują paradygmaty wywiedzione wprost z przekonań półnomadów z końca epoki brązu, a w najlepszym razie wczesnego średniowiecza (niewiadomo, co lepsze). Od początku istnienia tej mitologii (powstałej zarówno na bazie źródeł znacznie starszych, mezopotamskich, jak i niemal jej współczesnych, greckich), trwają pełne poświęcenia prace nad jej nieustanną redakcją, poprawianiem jej według co raz to nowych kryteriów, naginaniem do pojawiających się w świadomości faktów. Pierwotne teksty, mające prawdopodobnie znaczenie bardziej polityczno-propagandowe (nigdy nie były nawet mglistym odbiciem prawdy historycznej –archeologia nie potwierdza praktycznie żadnych ich doniesień), niż stricte religijne, obrosły błędami kopiowania (w tym dublowania zapisu), przeinaczeniami, fantastycznymi wątkami, błędnymi tłumaczeniami i interpretacjami. Setki lat funkcjonowania w przekazie (także ustnym), a następnie gwałtowny rozwój literatury sprawiły, że ta „radosna”, anonimowa i zbiorowa (choć z pewnością nie ludowa) twórczość wyszlachetniała i obrosła przypisanymi jej moralitetami. Mimo to, nie trzeba być biblistą, czy znawcą Koranu, by dostrzec grube nici, którymi te rewelacje zszyto. Nie sposób nie zauważyć czegoś, co w żadnym stopniu nie dyskwalifikuje ich jako dzieła kultury, fikcji literackiej, ale totalnie dyskredytuje jako kanony moralne – ich nieprawdopodobnej wprost hipokryzji. Teksty, z których wywiedzione zostały współczesne religie w typie „dla każdego coś miłego”, pełne są przemocy, mordu, gwałtu, nieprzeciętnej mizoginii, sadyzmu, masochizmu, ksenofobii, pogardy dla słabszych, kultu siły i przewrotności, a jednocześnie uniżenia i upokorzenia. Są doskonałym studium epok, z których się wywodzą, mentalności ludzi je tworzących. Stanowiły i stanowią asumpt do rozwoju literatury i filozofii, ukształtowały sposób myślenia na całe stulecia następujące po ich pierwszym spisaniu, czy jest to jednak powód, by nadal w pełni sterowały naszym stosunkiem do życia i otaczającej nas rzeczywistości? Nieunikniona (bo kulturowo immanentna) obecność pewnych wartości ponadczasowych i ustalony odwiecznym warunkowaniem stosunek do zakładanego ich źródła nie powinien nas skłaniać do takiej bezrefleksyjnej uległości – w końcu takich samych (i wielu innych), zawsze aktualnych prawd może dostarczyć nieprzebrane morze utworów, które przy okazji ich czytania, nie wymuszają na nas wiecznego poczucia winy, padania na twarz i niestosowania prezerwatyw. Na dodatek, myśl, że bez mniemanego stenogramu zaleceń dowolnego absolutu nie możemy być moralni, jest wyjątkowo prymitywna.

Oczywiście, już bardziej współcześnie, pojawiły się próby odwrotne – wysiłki zmierzające do odczarowania tej mitologii, jej demistyfikacji, dotarcia do korzeni zmyśleń, pierwowzorów podań i ich bohaterów. Niestety, ta godna podziwu i pasjonująca praca funkcjonuje na wąziutkim marginesie kultury – przeciętny wierzący nie posiada niemal żadnej wiedzy o swojej własnej religii (włączając w to jej założenia i dogmaty), trudno się więc spodziewać, że przyswoi sobie (zechce przyswoić) jej dekonstrukcję. Jemu wiedza nie jest do niczego potrzebna – wiara (lub wyobrażenie o niej) zastępuje mu wszystkie narzędzia poznania. Co gorsze, takiej strategii wyłączania myślenia i dość prymitywnej, z natury niespójnej, bo kompilacyjnej narracji, hołdują ludzie zdawałoby się predysponowani do rozumienia jej istoty – historycy, filozofowie (naukowcy w ogóle), lekarze, nauczyciele, a więc ci, których świat, wydawałoby się, należy do zupełnie innego magisterium.

Za każdym razem, kiedy spotykam się z kimś takim, jestem szczerze zdziwiony i skonfundowany: Jakim cudem osoba skądinąd inteligentna i wykształcona może potrzebować obecności niewidzialnego, omnipotentnego, sadystycznego klawisza, a jednocześnie nauczać o ideach wolności, demokracji i humanizmu? Jak nauczyciel biologii może nie rozumieć ewolucji i odrzucać ją bez żadnego racjonalnego powodu? W jaki sposób lekarz, na co dzień obcujący z ludzkim ciałem, jego funkcjami i dysfunkcjami, może doszukiwać się w nim zamysłu konstruktora? Jak to możliwe, żeby fizyk dopatrywał się istnienia nadnaturalnego kreatora, tylko dlatego, że jego dziedzina nie wyjaśniła jeszcze pierwotnej przyczyny Wszechświata? Nie dostrzega, że nauka zapędziła już wszystkie anioły, diabły i wróżki do objętości Plancka, przy której łebek szpilki sam wydaje się Wszechświatem i nie zauważył, za Laplace’m, że od bardzo już dawna nie potrzebuje hipotezy o ich istnieniu? Jak ci wszyscy ludzie godzą ze sobą te podejścia? Jak sobie to tłumaczą?

Nie rozumiem, ale i nie pytam. Trochę się boję, bo religia stoi (stawia się) ponad prawem. Próbując konfrontować ludzi z ich skłonnością do myślenia magicznego (lub niemyślenia w ogóle), stajemy się wrogiem publicznym numer jeden i to niekoniecznie w kwestiach tak fundamentalnych. Analizując problem, sondując swoich rozmówców w sposób okrężny, uświadomiłem sobie, że w większości przypadków nie jest to dla takich osób kwestia, będąca przedmiotem przemyśleń. To nie jest nawet jakiś pokrętny synkretyzm, ale swoista schizofrenia, urzeczywistnienie dość tchórzliwego postulatu Goulda, w stosunku do swego własnego umysłu – rozdział magisteriów, tak, żeby jedna część mózgu pamiętała, by np. klepnąć paciorek przed snem, a inna, jak rano wyciąć komuś wyrostek. Wiedza o tym, skąd ten wyrostek w ogóle się wziął i dlaczego tak często trzeba dokonywać jego resekcji nie przenika do rejonów istoty szarej, obsługujących genialnego, nieomylnego projektanta.

Na swój sposób wolę już jednak takie mózgowe NOMA, czyli dość powszechne, ale w sumie osobiste rozdwojenie jaźni, unikanie najwyraźniej bolesnej konfrontacji z rzeczywistością, od wojowniczego godzenia wody z ogniem. Istnieją ludzie usiłujący dokonać tej sztuki, łącząc jakie takie wykształcenie akademickie z zacięciem misyjnym. Albo to wykształcenie było naprawdę marne, albo też, często świadomie, zostało zignorowane. Niezależnie od przyczyny, takie osoby dokonują niepowetowanych szkód w stadzie owieczek, dostrzegających w nich intelektualne autorytety i duchowych przywódców. Przedstawiciele tego nurtu „radzenia sobie” z wirusem atakującym świadomość, z pełną premedytacją deprecjonują podejście naukowe, udając, że je stosują. Zamiast niego używają najczęściej mieszaniny pseudonaukowego żargonu i postmodernistycznego bełkotu. Ich równie kwiecista, co demagogiczna retoryka pełna jest błędów logicznych, które u słuchających ich ignorantów powodują z kolei błędy poznawcze.

Taka taktyka podtrzymuje wśród gawiedzi wrażenie trwającej debaty, „otwartej kwestii”, docierania do prawdy, która rzekomo jest zupełnie niepoznawalna, a jeśli niepoznawalna, to transcendentna. W zarażonych wirusem łatwych odpowiedzi i nienawykłych do wysiłku umysłach utrwala się przekonanie o nieadekwatności nauki – z jej największej cnoty, czyli świadomości własnych ograniczeń, a jednocześnie ustawicznego poszerzania horyzontu dociekań uczyniono jej największy mankament i argument za bezpiecznym ciepełkiem wszechwiedzącego zabobonu. Jednocześnie, wspomniane umysły niezdolne są do refleksji nad własnymi słabościami i z własnej niewiedzy, czy też raczej z pospolitej głupoty, czynią eksperta, autorytet orzekający o nieistnieniu faktów, których nie pojmują. Z owej ignorancji z kolei, wywodzą istnienie bytu, dającego jej usprawiedliwienie.

Przed takim przekazem (akapit poprzedni jest niczym innym jak opisem trzech, najpopularniejszych błędów poznawczych*), niezwykle trudno się bronić bez elementarnego przygotowania intelektualnego, którego czasami dostarcza dom, własne poszukiwania, a nieporównywalnie rzadziej (dlaczego?!) szkoła. Na tym właśnie, można by rzec przyrodzonym deficycie immunologicznym, bazują wszystkie wirusy religii, replikujące się w ludzkiej świadomości. W ich służbę zaprzęgnięte zostają wszystkie możliwe środki. Nawet w krajach deklarujących rozdział religii od państwa, separacja ta bywa pozorna. Na własnym podwórku, jesteśmy właśnie świadkami oportunistycznego mutualizmu populistycznego politykierstwa spod znaku TKM i lokalnej odmiany katolicyzmu, która wyewoluowała już niemal w osobny gatunek wirusa**. Kooperacja ta nie jest, historycznie rzecz biorąc, żadną nowością, ale, od powiedzmy bezpiecznego komensalizmu, przeszła właśnie do planowej i intensywnej współpracy pasożytów, jak za najlepszych swoich lat.

Chęć spłaty długu wsparcia politycznego, zaciągniętego wobec Kościoła przez zrekonstruowaną polską klasę polityczną w czasie transformacji ustrojowej, zaowocowała w 1993 r. konkordatem, który, teoretycznie, zatwierdza rozłączność państwa i religii, ale pozostawia wiele furtek, dających sygnatariuszom możliwość wspierania się w razie zaistnienia starej jak świat wspólnoty interesów. Jest jedynie kwestią woli i przyzwoitości, czy z tych furtek się korzysta i czy się ich nie nadużywa. W obecnej sytuacji widać wyraźnie, że zarówno strona rządowa, jak i kościelna powróciły do średniowiecznej zasady wspólnego frontu w zbijaniu kapitału na naiwności, tradycjonalizmie i poddaństwie zarządzanego tłumu. Jednym z jej przejawów jest oficjalne namnażanie i propagowanie wirusa, zwane szkolną katechezą.

Daleki jestem od przeceniania „edukacyjnego” wpływu tej formy ewangelizacji – odnosi ona raczej skutek przeciwny do zamierzonego (liczba uczniów poddających się tej indoktrynacji systematycznie się zmniejsza). Zwracam jedynie uwagę na rzecz niedopuszczalną w państwie rzekomo świeckim i szanującym różnice światopoglądowe – na zawłaszczenie obszaru wspólnego, który siłą rzeczy zostaje naznaczony ideologicznym fantazmatem takiej, czy innej większości(?) oraz politycznie i fizycznie jej podporządkowany. Gdyby chcieć zachować jakąkolwiek równowagę wpływów, należałoby np. wymóc na Kościele udostępnienie jego przybytków ludziom głoszącym poglądy odbiegające od jego doktryny, np. na wykłady i odczyty teoretyków ateizmu, spotkania organizacji feministycznych, itp. Czyż sama myśl o takiej wzajemności nie budzi grozy i zgorszenia? To, że trudno sobie wyobrazić taką formę koegzystencji (i równouprawnienia!) wynika ze szczególnych praw religii, które ludzie dali i nadal dają sobie narzucać, traktując je jak zasady dynamiki, najczęściej nie biorąc nawet pod uwagę innej możliwości. Mimo postępującej laicyzacji i wielokrotnie (choć raczej mimochodem i nieoficjalnie) wyrażanej społecznej dezaprobaty wobec jego aparatu, Kościół nie jest w wielu demokratycznych państwach jednym z podmiotów – jest ich nierozliczanym z niczego suwerenem. Znów doświadczamy jedynie stopnia niższego podległości – przejścia od średniowiecznego, całkowitego poddaństwa ciała i ducha, do współczesnego brania politycznych zakładników, szantażu ignorancją i czysto urzędniczej groźby pozbawienia sakramentu.

Nie mając praktycznie żadnej wartości edukacyjnej i marginalną ewangeliczną, szkolna katecheza wymiernie szkodzi młodym umysłom, szerzy bowiem obskurantyzm oraz prowokuje do myślowego konformizmu i oportunizmu, stojących w jawnej opozycji do fasadowo głoszonych wartości. Ugodowo nastawieni obserwatorzy tego religijnego obsikiwania terytorium zapominają, że przedmiotem działania „nauki Kościoła” nie są jedynie wyemancypowani uczniowie stołecznych, czy krakowskich liceów, ale w zdecydowanej większości małe dzieci, pochodzące ze środowisk, w których najczęściej nie mogą liczyć na wsparcie, jeśli napotkają na rażący dysonans poznawczy, spotka je psychiczny mobbing lub przyjdzie im do głowy jakikolwiek opór wobec wpajanych im bredni.

Czytelnicy nastawieni konfrontacyjnie do prezentowanego tu punktu widzenia powiedzą zapewne, że te same zarzuty można postawić każdej lekcji dowolnego przedmiotu (zakładając symetrycznie, że religia może być przedmiotem, jak każdy inny). Oczywiście tak, jeśli przyjąć, że prowadzi je ktoś niekompetentny. Pomijając szczytne wyjątki (znane mi są takie), kompetencje pedagogiczne i merytoryczne nie są jednak, delikatnie mówiąc, największą zaletą katechetycznej kadry, która jest na dodatek całkowicie wyjęta spod jakiejkolwiek kontroli społecznej. Czy kontrola episkopatu cokolwiek gwarantuje? Sądząc po poziomie intelektualnym wypowiedzi niektórych jego członków oraz ich reakcji na inne patologie, których są co najmniej świadkami, absolutnie nic. Mamy w tym wypadku do czynienia z wykładnią, która praktycznie nie zmieniła się od czasów Galileusza – wystarczy posłuchać bzdur, które w szczycie pandemii popłynęły z tej „krynicy mądrości” szerokim strumieniem. No cóż, nic nowego pod słońcem – religijni szamani mają zawsze najwięcej do powodzenia w kwestiach medycznych, zwłaszcza kiedy jakkolwiek łączą się one z seksualnością (vide stanowisko rozmaitych religii wobec szczepionek przeciw HPV, używania prezerwatyw w obliczu zagrożenia HIV, etc.). Poza tym, zwolennicy „dobrowolnej” szkoły wyznaniowej powinni pamiętać, że państwo, oficjalnie chwalące się zupełnie teoretycznym rozdziałem swoich struktur od jakiegokolwiek Kościoła, nie ogłosiło przecież nigdzie w swojej konstytucji rozwodu z matematyką, biologią, czy geografią, a więc oskarżanie szkoły o indoktrynację materialistycznym światopoglądem nie może być traktowane poważnie.

„Odbicie” szkół przez religię jest niczym innym jak desperacką próbą choćby nominalnego odzyskania terenu, traconego gdzie indziej w sposób nieodwracalny. Niestety, koszty tego żerowania na koniunkturalizmie aparatu państwowego są wysokie i nie mówię tu jedynie o niczym nieuzasadnionym drenowaniu kieszeni podatników, których część nie jest tym zachwycona, a dużo większa nie zdaje sobie nawet z tego sprawy, karmiona wciąż żywym majakiem „pieniędzy rządowych” (sama katecheza kosztuje nas ponad 1,1 mld zł rocznie – to tak na wypadek, gdyby p. Czarnek zastanawiał się jednak nad sfinansowaniem kiełbasy wyborczej, którą już zaczął rozdawać w obliczu zapaści kadrowej w podległym mu resorcie). Nawet bardziej od rozmaitych kościelnych uwłaszczeń i zawłaszczeń (vide casus Świętokrzyskiego Parku Narodowego dla przykładu), dalece wykraczających poza działania innych, nieuprzywilejowanych podmiotów, od dotowania i pokątnego finansowania ideologicznego zaplecza przez partyjnych oportunistów (choć są to kwoty niebagatelne i często niepodlegające regułom przejrzystości), martwi mnie promocja dwumyślenia, które jest narzucane przez religijnie naznaczone szkolne curriculum. Zastanawiające jest, jak bardzo przyzwyczajeni jesteśmy do codziennej hipokryzji, w ramach której uczniowie na jednej lekcji dowiadują się o mechanizmie odpowiadającym za dobowy rytm dnia i nocy oraz pory roku, a na następnej o tym, jak to „słońce się zatrzymało i zamrugało”, by sprawić przyjemność tysiącom rozmodlonych pielgrzymów, w miejscu, w którym wcześniej ktoś doznał innych halucynacji.

Sprawiedliwie będzie przyznać, że taki doublethink możliwy jest także ze względu na znikomą skuteczność szkoły w objaśnianiu świata i niespójność szkolnej narracji. Oświata publiczna wciąż zdaje się „dyskutować”, co ma być jej priorytetem – przekazywanie, umożliwienie odkrywania i egzekwowanie takiej podstawowej wiedzy (np. astronomicznej), czy też „pełen szacunku dialog”, dzięki któremu w świadomości sporej części społeczeństwa wciąż jest miejsce na negocjowanie praw fizyki i kolidujące z nimi baśnie. Jeśli kogoś urzekła taka iście gouldowska koncyliacyjność, to dobrze byłoby, gdyby sobie uświadomił, że jest możliwa tylko przy zgodzie na wiedzę powierzchowną, bezpiecznie nijaką i niewywołującą kontrowersji, czyli w istocie na ignorancję, jedną z fundamentalnych „cnót” chrześcijaństwa. Wolność do pozostania ignorantem, niekwestionowana w państwie demokratycznym, nie powinna jednak być realizowana przy współudziale szkoły, ale przez jej porzucenie, co odróżniałoby szkołę powszechnie dostępną, od powszechnie narzucanej. Niestety, nie wydaje się to modelem pożądanym, stąd też ogólna zgoda na politycznie poprawny „pluralizm”, gwarantujący nie tyle współistnienie rozmaitych wizji, pomysłów i sposobów bycia oraz wolność ich realizacji, co nieustanną nad nimi „debatę”, dającą złudzenie możliwości porozumienia. Porozumienie to wygląda jednak pięknie jedynie w teorii, w praktyce zaś jak zwykle, czyli według układu sił. Udawanie, że wszyscy mogą się porozumieć ze wszystkimi i że jest to jedynie kwestia „dialogu” jest naiwne i sprowadza się do nieustannej gry pozorów. Dużo lepiej i uczciwiej byłoby raz na zawsze porozumieć się w kwestii podstawowej – pogodzenia się z odmiennością. Chcesz uczyć się o „krzewach gorejących”, idź do kościoła, interesuje cię fizyczny i chemiczny mechanizm spalania, idź do szkoły. Jeśli masz rozdwojenie jaźni, pogódź sobie jedno z drugim, ale nie zawracaj gitary tym, którzy tego problemu nie mają, a przede wszystkim nie wymagaj, by stali się twymi braćmi w schizofrenii.

Takie wydawałoby się zdroworozsądkowe podejście rzadko bywa realizowane nawet w miejscach i czasach sprzyjających wolności obywatelskiej (korzystanie z rozumu nigdy nie było priorytetem dla żadnej religii), a co dopiero na „przedmurzu chrześcijańskiej Europy”, w chwili populistycznego wzmożenia. Kolejny ministerialny pozorant, konserwator (sam ma się za konserwatystę) odpustowego religianctwa, wstecznictwa, obskurantyzmu i nietolerancji dba o to, by nikt nie miał wątpliwości, co w edukacji jest najważniejsze. Otacza się godnymi siebie doradcami, raz po raz pouczającymi naród bądź to o pożądanej zawartości curriculum, bądź to o niepożądanych elementach oświatowej kadry, niegodnych być nauczycielami. Ze strony p. Czarnka należy się więc spodziewać kolejnego prezentu dla partnera strategicznego – uczynienia z religii (lub, łaskawie, religijnie penetrowanej etyki***) przedmiotu jeśli już nie obowiązkowego, to być może maturalnego.

I znów można by wzruszyć ramionami w reakcji na taki akt desperacji chwilowo silniejszego, gdyby nie fakt, że tego rodzaju regulacje bywają zdecydowanie trwalsze od ich pomysłodawców. Pan Czarnek zajmie wkrótce poczesne miejsce w galerii buńczucznych, ale byłych „reformatorów” niereformowalnego, a „prezent” zostanie z nami, jeśli nie będzie bardzo wyraźnych sygnałów, że suwerenowi może się on nie spodobać. Co więcej, kolejni funkcjonariusze, możliwe że innej już opcji, choćby nie wiem jak nieprzekonani do tego podrzuconego jaja-niespodzianki, będą mieli problem wizerunkowy, bo jak tu chwilowo zdemobilizowanemu, ale twardemu elektoratowi przeciwnika powiedzieć, że nie podzielają jego „wartości”? Zdecydowanie łatwiej jest dawać, niż zabierać, zwłaszcza, że Kościół wyjątkowo łatwo przyzwyczaja się do nabytych przywilejów i z zasady niechętnie się ich wyzbywa. Dlaczego jednak, skoro religia jest już obecna w planie lekcji, nie miałaby zyskać statusu przedmiotu maturalnego? Czyż nie byłaby to naturalna kolej rzeczy? Nie, i to z kilku powodów.

Pierwszy z nich jest dość oczywisty i dziwne jest (choć pewnie jedynie dla osób kierujących się moralnością bezprzymiotnikową, a nie religijną), że wierzący w ogóle nie widzą niczego niestosownego w mierzeniu swojej wiary. Założenie, że są tacy, którzy sprawdzian jej dojrzałości chcieliby jednak napisać, oznacza ich chęć poddania się ocenie, stanowiącej, kto jest lepszym katolikiem. Powstaje pytanie, czemu taka ocena miałaby służyć, jeśli nie ma być pustym formalizmem? Ktoś z dwójką na świadectwie maturalnym nie miałby prawa do miejsc siedzących w świątyni? Byłby zawsze ostatni w kolejce do komunii? Otrzymywałby większą pokutę po spowiedzi? A co z delikwentami, którzy taką „maturę” by oblali? Do Centrum Katechezy Ustawicznej z nimi? Nie udzielać takim ślubów i nie chować w poświęconej ziemi? Nie zdziwiłbym się, gdyby decyzją kolejnego reformatora i za łaskawym przyzwoleniem doktorów Kościoła, ustanowiono odpust maturalny zupełny, w zamian za „co łaska nie mniejsze niż…”. Z kolei otrzymujący oceny celujące mogliby liczyć na preferencyjne zniżki na usługi duszpasterskie i otrzymywać biorące „jedynki” na listach wyborczych przychylnych Kościołowi partii. Jeśli nawet uznać takie domysły za niepoważne insynuacje (zaprawdę, trzeba być człowiekiem małej wiary), to trzeba przyjąć, że Kościół jest albo cyniczną i oportunistyczną organizacją, tuczącą się na wzbudzaniu analogicznego oportunizmu u podległych mu ludzi i wykorzystującą każdą okazję, by zaznaczyć swą obecność (i zwierzchność) w ich życiu, albo rzeczywiście usiłuje wyłuskać ze społeczeństwa perełki, zdolne intelektualnie sprostać wymaganiom seminariów duchownych. Jeśli mamy do czynienia z tym pierwszym (ku czemu się skłaniam), wkrótce możemy się spodziewać wysypu religijnych magistrów, którzy na dowolne studia dostaną się dzięki ocenom zdobytym za uzasadnienie w 250 słowach, dlaczego kobieta powinna być uległa mężowi, lub „udowodnienie” wyższości kalendarzyka nad prezerwatywą. Tym sposobem, zagrożenie niewielkim zainteresowaniem tym egzaminem „dla chętnych” zostanie łatwo zażegnane. Jeśli, mimo wszystko, chodzi o to drugie, to raz, że istnieją ku temu skuteczniejsze i tańsze sposoby, a dwa, że znów prowadziłoby to do dyskryminacji połowy abiturientów, bo przecież kobiety w seminariach nie studiują. Zdrowiej dla wszystkich będzie, jeśli Kościół będzie na własną rękę i rachunek prowadził rekrutację do tych przybytków mizoginii, tłumionych popędów i intelektualnej korupcji.

Na niekorzyść religii, jako przedmiotu maturalnego, świadczą wszystkie powody, dla których ona w ogóle w szkole świeckiej nie powinna się znaleźć i dla których nie można jej traktować stricte jako przedmiot szkolny (jeśli chodzi nam o zagwarantowanie możliwości wykazania się wiedzą o religii, jej uwarunkowaniach kulturowych, zasadach moralnych i koncepcjach ideologicznych, to jest na to wszystko miejsce w ramach historii, filozofii i etyki – opary kadzidła są do tego zbędne). Pominę tu ich wymienianie, bo uczyniono to już wielokrotnie i podkreślę jedynie jeszcze raz głęboką hipokryzję tego rozwiązania oraz niemoralność ministerialnie propagowanego relatywizmu. Przypuśćmy na moment, że na tematykę i treść zadań maturalnych nie będzie miała wpływu jakakolwiek odgórna regulacja, a oportunistyczny ciułacz maturalnych punktów, na dwóch różnych egzaminach otrzymałby następujące tematy:

  1. Na wybranych przykładach, opisz proces ewolucji organizmów żywych.
  2. Akt Stworzenia wyrazem bezgranicznej, Bożej miłości – rozważ na podstawie prawd objawionych.

Przypuśćmy również, że w obydwu przypadkach nasz uczestnik poczarnkowej rzeczywistości uzyskałby oceny bardzo dobre. Czy, z perspektywy świeckiej, nie jest jedynie dysponującym pełnym wachlarzem miękkich kompetencji koniunkturalistą, zdolnym podpisać się pod każdą bzdurą, jeśli tylko będzie mu się opłacała, pod każdą pracą, zawierająca aktualnie słuszne wnioski i prowadzić dowolne badania, pod z góry określoną tezę? Czy z kolei, z perspektywy wiary, nie popełnił grzechu ciężkiego? Udział państwowej szkoły w takim „pluralizmie” wydaje się podwójnie naganny. Nie jest to zatem żaden dialog, dyskurs moralny, jak katechezę chcieliby niektórzy widzieć, a jedynie pusty i na dodatek zupełnie świecki rytuał, służący, jak wszystkie rytuały, konsolidacji świadomych i indoktrynacji nieświadomych jego uczestników.

Nie jestem na tyle naiwny, by próbować rugować rytuały z życia społeczeństwa – chcę jedynie wykazać, że ten konkretny jest świecki i polityczny. Polityczny nie w sensie pejoratywnym, który utarło się u nas przypisywać każdemu działaniu, które komuś nie pasuje i chce je zdyskredytować – to nie jest inwektywa. W walce politycznej nie widzę niczego dziwnego, ani nagannego. Ten rytuał jest natomiast stricte polityczny, a nie ewangeliczny, czy kulturowy, jakby mógł pomyśleć przeciętny wierny. Na dodatek, owa polityczność jest bezczelnie realizowana i dyskontowana przy pomocy argumentu, z którym nie ma dyskusji, nie może być więc przedmiotem uczciwego sporu politycznego, którego areną powinien być parlament, ale nie ołtarz. Jest to po prostu jeszcze jedna kosztowna próba odwrócenia kierunku stopniowania religijnej opresji, w służbie doraźnego interesu politycznych oportunistów, tym bardziej uciążliwa, zbędna i niezrozumiała, że już w perspektywie jednego pokolenia zupełnie daremna.

Nie jestem też aż tak naiwny, by roić tu sobie, że właśnie kogoś przekonałem, że jego ukochany Święty Mikołaj nie istnieje. Że w tym roku nie przyniesie kolejnej, czteroletniej fuchy, ani rózgi dla sąsiada, któremu się powodzi, a który na mszę nie chodzi. Byłby to wysiłek próżny, żeby nie powiedzieć głupi. Zdaję sobie sprawę, że wywód który prowadzę trafić może jedynie do ludzi podzielających „moje magisterium” – wierzący, przekonani do roli marionetek wiszących na miriadach sznurków w garści dowolnego arcylalkarza, mogą jedynie udawać, że słuchają argumentów, zbywając je następnie swoim credo. Zdając sobie sprawę z niemożliwości porozumienia, od pełnych cnót wszelakich wyznawców bytów nadnaturalnych oczekiwałbym tylko jednego: Nie nawracajcie mnie. Nie róbcie dla mnie nic w imię swego boga, bogini, czy innego chochlika – przekonani do swoich pomysłów, wprowadzajcie je w życie w imieniu własnym, nawet jeśli uważacie, że zesłał wam je wasz wszechwiedzący idol. Będzie wam łatwiej nadal w jego wszechwiedzę i wszechmoc wierzyć, gdy się okaże, że znów wyszło jak zawsze. Dajcie innym pomartwić się trochę o ich własne zbawienie – dbajcie o swoje. Odpuście politykę, telewizję, szpitale i szkoły, przestańcie wykorzystywać ludzkie słabości, choroby, wiek, niedostatki wiedzy. Żyjcie na własny rachunek – inni nie mogą liczyć na mannę z nieba i wino z kranu. Świećcie przykładem na miarę moralności podobno wam nadanej i nieomylnej, czyż można sobie wyobrazić lepszy sposób głoszenia chwały najwyższego kogoś? Czy nie byłaby to misyjność najwyższej próby? Gdybym tylko mógł doświadczyć takiej łaski z waszej strony, mógłbym znów uwierzyć… w człowieka. I nie musiałbym się zastanawiać, czy moja tolerancja wytrzymuje liberalną próbę. Chyba jednak jestem naiwny…

__________________________________________________________________________________________________________________

*

  • błąd z ignorancji – nie wiemy X, tak więc Y
  • błąd z niedowierzania – nie rozumiem X, więc X nie może być prawdą
  • non sequitur – mylne wnioskowanie z niewłaściwych przesłanek

**Pewien arcybiskup, którego nazwiska nie wymienię, żeby nie robić mu reklamy wśród ewentualnych zwolenników, wprost nawołuje do brania przykładu z apokryfów, które jeszcze mocniej mają związać (polskich) wierzących z matką Jezusa. Polski para politeizm jest wręcz groteskowy na tle głównej doktryny chrześcijaństwa – na ideę Trójcy Świętej, nakłada się kult maryjny (również w wielu osobach patronek miejsc i strażniczek atrybutów przeróżnych), oraz bożkowatość mrowia świętych. Polski ryt charakteryzuje jednocześnie przaśna ludowość i wymyślnie przesadna, kiczowata, i droga celebra. W sferze „dogmatu”, dominuje ścisła hierarchiczność, czołobitność wobec przełożonych, kult jednostek, mizoginia i doprowadzona do absurdu obsesja na punkcie seksualności i prokreacji człowieka. Ta polska „schizma” nasila się z każdym epizodem narodowego wzmożenia, kiedy to wszystkie polskie kompleksy osiągają kulminację w swojej bezgranicznej hipokryzji.

***W sytuacji, w której nie ma komu uczyć fizyki, biologii, języków, czy geografii, brak wykwalifikowanych etyków będzie dla kuratoryjnie sterowanych dyrektorów najmniejszym problemem, gdy pod ręką jest chętny katecheta po szybkim, diecezjalnym kursie, sponsorowanym z „tacy”.

18 myśli na temat “Wirus stopniowany

  1. W zasadzie zgadzam się z tym tekstem. Z jedną modyfikacją: nie jest to „wirus” religii, ale każdej ideologii, nawet zupełnie ateistycznej.
    Europa się zlaicyzowała w sensie wiary w Chrystusa, za to stworzyła sobie mocno opresyjne i ingerujące w życie ludzi religie ekologiczną, genderową i ostatnio covidiańską, by wymienić tylko te najbardziej opresyjne i najbardziej oparte na wierze w zbawienie i przekonaniach magicznych. Świat może uratować przed rychłym Armageddonem wyłącznie segregowanie śmieci, budowa wiatraków i pokazywanie covidpaszportu wchodząc do kina.

    I z jedną uwagą: nie jest to „wirus”, a raczej „gen” obecny w psychice niemal wszystkich ludzi. Który niegdyś wygrał ewolucyjnie z jego brakiem. A dziś po prostu zmutował z objawienia Mojżesza w objawienie św. Grety. Wolny od niego jest tylko niewielki margines społeczeństw. Dzisiejsza medycyna ma zapewne już odpowiednią nazwę „zespół xxx” na jego brak. Czarnek usiłuje stosować terapię ludzi tego genu pozbawionych.

    I anegdota – o tym, żeby nie potępiać religii tak w czambuł, bo wiele jej zawdzięczamy. Byłem kiedyś na koncercie kantat J.S.Bacha. Na widowni, obok mnie usiadły dwie katolickie zakonnice. Solistka (naprawdę dobry sopran) zaśpiewała „Ein feste Burg ist unser Gott”. Młodsza zakonnica przeżegnała się i szepnęła „co za heretycka muzyka!”. A starsza: „ale jaka piękna!”

    Polubienie

    1. Oczywiście, że każda ideologia działa w podobny (szkodliwy) sposób, nie znam jednak ideologii o większej sile rażenia niż religia. Większość ideologii ma charakter modnego trendu i z czasem przemija – religia jest z nami od co najmniej 40000 lat, nie ma więc chyba innej ideologii, która byłaby bardziej wpływowa i, niestety, uniwersalna. Skłaniam się do uznania biologicznej predyspozycji do myślenia magicznego – spełniało ono i spełnia ważną rolę społeczną i najwyraźniej, w wymiarze masowym, biologicznie się sprawdziło. Jednak w chwili, kiedy ludzkość niemal absolutnie wyzwoliła się od mikroskalowego wpływu środowiska, poleganie na tym atawizmie przynosi zdecydowanie więcej szkód niż pożytku.

      Ekspresja genów też podlega swoistemu stopniowaniu, więc gdybym wpadł na tę analogię, pewnie bym się jej nie oparł. A propos św. Grety (jeśli rozumiem aluzję), to przeraża mnie, jak podatni na manipulację, hasłowość i zelotyzm są młodzi ludzie. Ale to też prawdopodobnie adaptacja biologiczna, która nieszczęśliwie nie spełnia już swojej pierwotnej funkcji. Kiedy pomyślę o reakcji dorosłych już ludzi na stonowane wypowiedzi Balcerowicza na Camusie Polska Przyszłości, to ręce opadają…

      To jasne, że religii, a raczej ludziom, którzy nią się motywowali zawdzięczamy mnóstwo, przede wszystkim w dziedzinie szeroko pojętej kultury i sztuki – nie może być inaczej i nie było moim celem deprecjonowanie tych osiągnięć. Doskonale jednak udaje mi się podziwiać katedrę, bez słuchania andronów z ambony…

      Polubienie

  2. „nie znam jednak ideologii o większej sile rażenia niż religia”
    Nie religia, a różne religie są obecne od 40,000 lat, najgroźniejszy islam ma 1400, chrześcijaństwo 2000, tylko judaizm (mało agresywny i opresyjny) ciut więcej no i religie Indii też więcej. Najgorsze wojny religijne w Europie to 100 lat po powstaniu protestantyzmu. Jedne religie zastępują inne. Jak z ideologiami. Ideologie od religii się nie różnią, poza wiarą w osobę boga – ale to nie obecność lub brak boga jest przyczyną tego wszystkiego, o czym piszesz, tylko cechy wspólne z ideologiami od komunizmu, przez nazizm, po covidianizm.
    Jeśli abstrahować od długotrwałości, to dzisiejsze świeckie ideologie, nie wspominając wręcz o ponad stuletnim komunizmie, mają dużo poważniejszą siłę rażenia. W gułagach i kazamatach bolszewizmu zamordowano więcej wrogów klasowych, niż czarownic na stosach i heretyków w lochach Inkwizycji. Żaden ksiądz mi nie zakazuje podróżowania i nie zarządza lockdownów, a europejscy imamowie nie są w stanie nakazać (z poparciem drastycznych grzywien) noszenia szmaty na twarzy. Nigdy nikt nie sprawdzał dowodu chrztu przy wejściu do kina, a we Francji i Niemczech dziś sprawdzają dowód zaszczepienia się na Covid. Zakaz swobodnych podróży, wymóg covidpaszportu albo kwarantanny i coronakłopoty z dostępem do niemieckiej służby zdrowia, jest większą przeszkodą w aborcji na życzenie, niż polskie lokalne regulacje i Kaja Godek. Dziś, nawet w Polsce, to feministyczna zideologizowana młodzież z nienawiścią krzyczy „wypierdalać” do katolików, a nie na odwrót.

    Bardzo mi się podobało szwajcarskie referendum (zainspirowane antyislamską skrajną prawicę), które zakazało zasłaniania twarzy w miejscach publicznych. A władze „świeckie” w tydzień później nakazały noszenie maseczek w miejscach publicznych. Ale to żadna „opresja religijna wobec kobiet”, to „dbałość o zdrowie publiczne”. Dzisiejsza dyskryminacja osób niezaszczepionych (co nie jest obowiązkowe) w Niemczech i Francji we wszystkim przypomina średniowieczne polowanie na czarownice albo heretyków. W końcu to czarownice swoimi czarami sprowadziły czarną śmierć, a za Covid odpowiedzialni są egoiści, zaprzańcy i anyszczepionkowcy. Żyd w Hiszpanii za czasów inkwizycji przecież też mógł się ochrzcić!

    „Doskonale jednak udaje mi się podziwiać katedrę, bez słuchania andronów z ambony…”
    Wystarczy ją zwiedzać nie w czasie nabożeństwa. Choć czasem jestem w stanie zapłacić wysłuchaniem tych andronów, jeśli gregoriański chór śpiewa przez większą część mszy.

    „Skłaniam się do uznania biologicznej predyspozycji do myślenia magicznego”
    Oczywiście! Bardzo głęboko przedludzkie, sądzę, że do znalezienia u wszystkich ssaków. Obecne u moich kotów.

    „poleganie na tym atawizmie przynosi zdecydowanie więcej szkód niż pożytku.”
    Oczywiście, ale nic na to nie poradzisz. Taką psychikę mają ludzie. Poleganie na genetycznie uwarunkowanej tendencji do przejadania się słodyczami też przynosi więcej szkód niż pożytku. Poleganie na upodobaniu do wina (od czasów małp, zbierających sfermentowane owoce) też. Nie jestem religijny ani trochę (aspergerowość koreluje bardzo silnie z ateizmem i obrzydzeniem do wszelkich ideologii), ale wina się nie wyrzeknę i mam nadwagę, nadciśnienie i cukrzycę.

    Polubienie

    1. W kwestii ” covidianizmu” mam mieszane uczucia, bo kto jest w stanie kontrolować aparat państwowy tak, żeby konieczna troska o jego funkcjonowanie (no przecież nie o obywatela) nie przeradzała się w opresję? Władze wychodzą z założenia, że naród jest głupi (trudno się z tym polemizuje) i jeśli poluzuje się idiotyzmy, także i sensowne ograniczenia zostaną przez społeczeństwo olane. Myśląc w ten sposób, nie da się z koła choćby miękkiego zamordyzmu wyjść, stąd też kariera politycznej poprawności. No, bo kto przyzna otwarcie, że noszenie maseczek w szkole jest zupełnym nonsensem, biorąc pod uwagę, że nie nosi się ich w klasach, jak nosi, to pod nosem, nie zmienia co godzinę i dotyka bez przerwy łapami, i kładzie gdzie popadnie? Nikt. Poza tym, choć antyszczepionkowcy za COVID odpowiedzialni nie są, to już za ewentualny spadek PKB w wyniku kolejnej fali zachorowań mogą być (to, że stanowią jedynie element układanki, nie ma znaczenia). Z beznadziejnej polityki szczepień nikogo się przecież nie rozliczy.

      Kiedy mówię o sile rażenia religii dziś, to nie mierzę jej fizycznymi ofiarami (choć tych też jest sporo, jeśli tylko wyściubić nos poza Europę i Amerykę Północną), ale raczej postępującym obskurantyzmem, w który religie wpasowują się jak klucz w zamek. A odwrót od racjonalności jest już powszechny. Neośredniowiecze w przededniu komputera kwantowego, nie obrażając Średniowiecza.

      „Oczywiście, ale nic na to nie poradzisz. Taką psychikę mają ludzie.” – Ani przez chwilę nie myślałem o zmienianiu ludzkiej natury. Z całą jednak mocą sprzeciwiam się (sobie mogę) upaństwawianiu religii i jej ideologicznemu wykorzystywaniu przez populistów różnej maści. Ponieważ jednak zorganizowana religia zawsze zawłaszcza państwo, a słabe państwo chętnie z siły religii korzysta, niemożliwe jest w praktyce oddzielenie roli kulturowej od politycznej kultu. Religia na prywatny użytek praktycznie nie istnieje, dlatego, mimo rozlicznych wyjątków, moralnych ewenementów, wpływu na historię i kulturę w ogóle, religia (każda) pachnie mi totalitaryzmem. Gdyby nie to, byłaby jedynie kwestią filozoficzną, w podstawowym swym aspekcie niewartą kruszenia kopii. A na to nie może sobie żadna korporacja szamanów pozwolić…

      Polubienie

  3. Covidianizm jest typową para religijną ideologią. Tworzy się obraz, że jedynym niebezpieczeństwem, jakie ludziom grozi, jest tajemniczy wirus, który zabiłby miliardy, gdyby nie maseczki, lockdowny, szczepionki, etc. Gdfyby nie wirus, to ludzkość byłaby nieśmiertelna, a a ziemi zapanowałby raj. I nikt – z władzami EU – nie zauważa, że jedyny europejski kraj, który uchował się w ateizmie względem covidianizmu – Szwecja – wcale nie ma śmiertelności większej, niż sąsiednia pod każdym względem podobna, ale silnie covidiańsko restrykcyjna Norwegia. Heretyków Szwedów Bóg wirusowy nie pokarał ogniem z nieba, potopem i wymarciem połowy populacji? Przemilczeć. Ale my musimy modlić się w świątyni pod kapłanami z WHO.
    Co więcej, śmiertelność covidowa jest na poziomie śmiertelności z powodu wypadków ulicznych, poniżej liczby samobójstw i rzędy wielkości mniejsza, niż umieralność na choroby od dawna znane, zarówno zakaźne (choćby powikłania pogrypowe) jak i przede wszystkim choroby krążenia, cukrzyca i rak. Ale wyłącznie Covid przedstawiony jest jako coś gorszego niż czarna śmierć w XIV wieku i to wyłącznie Covid trzeba zwalczać tak brutalnymi metodami, jak lockdowny, zamykanie granic, kontrola paszportów covidowych, etc.

    Siła rażenia – obskurantyzm.
    Nie doceniasz obskurantyzmu, spowodowanego ideologiami. No, chyba że słowo „obskurantyzm” rezerwujesz dla odrzucenia nauki dla religii, ale odrzucenie nauki dla naukowego socjalizmu, już obskurantyzmem nie jest. Przez ponad 1500 lat chrześcijaństwo było ostoją wiedzy i nauki w Europie, a dziś wcale nie uważam, żeby astrofizyk ksiądz Michał Heller był bardziej obskurancki i gorzej wykształcony od ateistycznego astronoma Aleksandra Wolszczana. Albo, żeby emerytowany ateistyczny milicjant z polskiej komuny był mniej obskurancki od emerytowanego rozmodlonego wieśniaka z Podhala.

    „odwrót od racjonalności jest już powszechny”
    Pełna zgoda, tylko nie ma to żadnego związku z religią. Odwrót od racjonalności wśród ateistycznych postmodernistów jest równie daleki, co wśród grup pielgrzymkowych. Nawet gorzej, bo nieracjonalność religijna jest w świecie zachodnim w głębokim odwrocie i schodzi na margines, a nieracjonalność postmodernistyczna i popkulturowa jest w fazie gwałtownego wzrostu.

    Na marginesie: „w przededniu komputera kwantowego”
    O tym przededniu słyszę i czytam (choć już nie mam cierpliwości czytać wszystkiego na ten temat) od lat 199x. I jakoś nie spodziewam się, że dożyję komputera kwantowego zdolnego do poważniejszych obliczeń, niż rozłożenie 6 na czynniki pierwsze 2 i 3. Bo już rozłożenie większych liczb się nie udaje, choć powinno.
    Komputery kwantowe to drugie „przedednie” w fizyce, obok kontrolowanej syntezy termojądrowej, o której czytam i zawsze będzie „już niedługo” od czasów swoich studiów.

    „Z całą jednak mocą sprzeciwiam się (sobie mogę) upaństwawianiu religii i jej ideologicznemu wykorzystywaniu przez populistów różnej maści.”
    W pełni się z tym zgadzam. Zauważam tylko, że inne ideologie (zostawmy już covidianizm, ale niech będzie ekologizm) są upaństwawiane, zwłaszcza w EU, i płacimy za nie dużo więcej, niż za pensje szkolnych katechetów. Płacimy zarówno pieniędzmi, jak uciążliwościami życia i zalewem propagandy i obskurantyzmu. A lekcje „edukacji ekologicznej” w szkołach są dla wszystkich, a nie tylko dla chętnych, jak katecheza.

    „religia (każda) pachnie mi totalitaryzmem”
    A czym pachnie Ci ateistyczny „naukowy” marksizm? Ładniej?
    Polecam wycieczkę na Sołowki. Kiedyś był to klasztor , którego mnisi zostali wyrżnięci (głównie potopieni) przez dominujący nurt prawosławia, a przez ateistycznych bolszewików przekształcony w obóz koncentracyjny. Stalin nie musiał myśleć i też barki z więźniami topił w Morzu Białym, tylko na skalę setki razy większą, niż niegdyś robił to patriarcha Nikon.
    Mimo wszystko więcej sympatii czuję do starozakonnych mnichów, niż do oprawców z NKWD. Nie mówiąc już, że architektura monastyru jest bez porównania ładniejsza, niż socrealizm.
    BTW – trochę starozakonnych zdołało uciec z tej rzezi, głównie do Finlandii, gdzie mają kilka swoich wsi – miałem okazję obejrzeć. Pod wieloma względami zbliżonych do wsi Amiszów w USA. Ale nie są aż tak antynowocześni. Pole orzą traktorem i czasem dzieci posyłają na uniwersytet. Za to pięknie śpiewają w niedzielę w cerkwi…

    Polubienie

    1. „Covidianizm jest typową para religijną ideologią.” – Na pewnym poziomie nosi jej znamiona. Niemniej jednak jest to niezamierzony, nieuświadomiony mimetyzm, będący nieuniknioną konsekwencją postępującego wydelikacenia i zidiocenia społeczeństw, a tych z kolei bezpośrednią przyczyną jest… postęp. Na pewnym etapie nie można tak po prostu przyznać, że jakiekolwiek masowe zachorowania (czy inne niebezpieczeństwo, którego nie można już ukryć) są nieistotne, lub po prostu je zignorować (tak jak byłoby to konieczne jeszcze trzydzieści lat temu) – o społeczeństwo trzeba dbać, nawet wbrew jego woli. To naturalny etap ewolucji państwa opiekuńczego, które po prostu musi być opresyjne, jeśli ma działać i utrzymać swoją biurokrację. Alternatywą jest państwo pozwalające obywatelom na wybór, ale w przypadku jakiegokolwiek prawdziwego zagrożenia ogólnego takie państwo po prostu by nie przetrwało. Realność, czy stopień zagrożenia nie mają znaczenia – każda władza musi brnąć w ten kanał, nawet jeśli zdaje sobie z tego sprawę. To nie jest ideologia sensu stricte, to po prostu konieczność i pragmatyka, na dodatek z własnym napędem. Z ekologizmem jest dokładnie tak samo. Przykre jest to, że ta zupełnie pusta, ideologiczna mimikra niemal zupełnie uniemożliwia działania konstruktywne, które mogłyby poprawić sytuację.

      Niewątpliwie obskurantyzm jest wstrętny w każdym swoim wcieleniu. A nieco paradoksalny udział Kościoła w rozwoju nauki jest niezaprzeczalny (miałem zamiar go uwzględnić w eseju, ale ten tekst i tak jest za długi – ograniczyłem się do uwagi, że ludzi współcześnie mieszających magisteria po prostu nie rozumiem). Postmodernistyczny bełkot, pochodna pooświeceniowego rozczarowania nauką jako domniemanym remedium na mizerię ludzkiej kondycji, którego wcześniej nie dostarczyła religia, w pewnych środowiskach doskonale wypełnia po niej lukę.

      „Za to pięknie śpiewają w niedzielę w cerkwi…” – Jak już mówiłem, religia jest niewątpliwie istotnym elementem napędowym naszego dziedzictwa kulturowego i chyba nikt tego nie neguje. Gdyby tak na tym poprzestawała…

      Polubienie

  4. „niezamierzony, nieuświadomiony mimetyzm, będący nieuniknioną konsekwencją postępującego wydelikacenia i zidiocenia społeczeństw”
    A czym innym było objawienie religijne? Niezamierzony mimetyzm, będący nieuniknioną konsekwencją ludzkiej psychiki. Czym różni się bóstwo ideologii postmarksistowskich, zwane „postęp” od bóstwa religii judaistycznych, zwanego „Jahwe”? Poza hasłami, że marksizm jest „postępowy” i „naukowy” a chrześcijaństwo jest „wsteczne” i „obskuranckie”?
    Tylko nie mów, że religia jest powodem zidiocenia społeczeństw i jest mu winna, a covidianizm jest niewinnym następstwem tego zidiocenia. Chyba, że chcesz powiedzieć, że Bóg i arystotelejska pierwsza przyczyna to to samo – swoją drogą taki nurt jest w wielu filozofiach, w szczególności u św. Tomasza… A może to „postęp” jest pierwszą przyczyną? Chyba coś takiego można znaleźć u Lenina, ale nie czytałem go tak uważnie jak Tomasza, choć musiałem zdać egzamin z filozofii marksistowskiej 😉

    „nie można tak po prostu przyznać, że jakiekolwiek masowe zachorowania (czy inne niebezpieczeństwo, którego nie można już ukryć) są nieistotne, lub po prostu je zignorować”
    Nie można? Nie wychodź z domu, bo grozi ci wpadnięcie pod samochód! Administracyjny przymus dla twojego własnego dobra, byś nie wychodził z domu, bo na ulicach nie tylko jeżdżą samochody, ale i latają wirusy.

    „Alternatywą jest państwo pozwalające obywatelom na wybór, ale w przypadku jakiegokolwiek prawdziwego zagrożenia ogólnego takie państwo po prostu by nie przetrwało.”
    Szwecja jakoś przetrwała i nie wymarła, a pozwala na wybór i nie stosuje żadnych restrykcji, poza wymuszonymi międzynarodowo (co drugi fotel zajęty w samolocie, który wyląduje w innym kraju). A przede wszystkim nie stosuje działań pozornych w rodzaju zakazu spacerów w lesie czy nakazu noszenia maseczek. Kto się chce zaszczepić, to może, kto nie chce, to najwyżej go nie wpuszczą na wczasy na Majorce, bo nie ma covidpaszportu, albo czepnie się go norweska policja, jeśli pojedzie na zakupy do Oslo.

    „To nie jest ideologia sensu stricte, to po prostu konieczność i pragmatyka,”
    A katecheza w szkołach nie jest „koniecznością i pragmatyką”? Niby w czym różną? Poparcie społeczne, jakie PiS ma, budowane na sojuszu z ołtarzem, jest pragmatyczne i konieczne do utrzymania się przy władzy.

    „Niewątpliwie obskurantyzm jest wstrętny w każdym swoim wcieleniu.”
    Pełna zgoda, tylko nie widzę związku przyczynowego między niedzielnym chodzeniem na mszę a obskurantyzmem. Widzę tylko pewną korelację, wynikającą raczej ze wspólnej niezależnej przyczyny: wielkie miasta są zarówno bardziej zeuropeizowane, zlaicyzowane, jak i lepiej wykształcone niż zapadła prowincja, zarówno bardziej obskurancka, jak i bardziej religijna.

    Polubienie

  5. Mówiąc o „postępie”, jako przyczynie państwowej „nadopiekuńczości”, nie miałem na myśli marksistowskiego bożka, wyabstrahowanego od swej przyczyny, lecz obiektywny, ustalony pod prąd entropii, kierunek ewolucji materii ożywionej, który z pewnością, na dłuższą metę nie może być eksponencjalny. Podobnie jak komunizm nałożył na ten kierunek najpierw swoje utopie, a potem totalitarny ucisk, tak np. UE wymusza swoje regulacje, z tą różnicą, że marksistom wydawało się, że są tego kierunku wyznacznikiem i mogą nim dowolnie sterować (ideologia), a Unia raczej nie nie chce (a raczej nie może, w sposób dziś akceptowany) swoich utopii swobodnie narzucać i musi zadowolić się płynięciem z prądem (mimetyzm). Oczywiście można się upierać, że idzie za tym jakaś ideologia, ale jest ona raczej wymuszona taką obiektywną sytuacją, niż próbą aktywnego totalitaryzmu, sterowanego ideologicznie. Nadreaktywność, polityczna poprawność, biurokracja, powierzchowne i pełne hipokryzji działania proekologiczne, czy wtrącanie się w życie obywateli są raczej koniecznością dla napędzanego sprzężeniami zwrotnymi, miękkiego hegemona (kolejnej formy organizacji hordy), a więc jakim takim utrzymywaniem przepełnionej balii na powierzchni wody, niż narzucaniem kierunku. Jasne jest także, że taki ustrój w jakąś formę ideologii totalitarnej zawsze może się przerodzić, jeśli tylko balia natrafi na większe rafy. Dużo zależy od tego, na ile poszczególne społeczeństwa skłonne są prawdziwe ideologie budować. Tutaj religie zawsze były niezmiernie pomocne, popierając każdą, która mogła ich aparat wspierać. Kościoły raczej często dobrze dogadywały się z reżimami i nawet nasz Kościół Wyszyńskiego nieźle sobie radził w PRL.

    „Szwecja jakoś przetrwała i nie wymarła […]” – Ciężko jest cokolwiek uznawać za pewnik w przypadku pandemii. Może przetrwała właśnie dlatego, że sąsiedzi wprowadzili ściślejszy lockdown? Równie dobrze można było uznać z a wzór państwa afrykańskie, opierając się na znikomym wpływie wirusa na ich społeczeństwa, a przecież wiadomo, że wynikło to z gęstości zaludnienia, struktury społecznej i niezmiernie niskiej średniej wieku na tym kontynencie. Osobiście, postawiłbym na osiągnięcie szybkiej odporności stadnej i politykę proszczepienną, ale jestem o tyle mądrzejszy, że dziś już wiem, że nie mamy do czynienia z wirusem, który powoduje skutki porównywalne np. z hiszpanką, a tego rok temu nikt nie mógł być pewien. Na dodatek nadal nie ma wiarygodnych badań odnośnie późniejszych skutków i powikłań, a za to istnieją wiarygodne przesłanki, by sądzić, że nowe wersje wirusa będą bardziej zjadliwe dla populacji, które z jakichś przyczyn w pierwszej fali za bardzo nie oberwały.

    „A katecheza w szkołach nie jest „koniecznością i pragmatyką”?” – Jest, tyle że dla hierarchii kościelnej, a nie dla ucznia. „Konieczność i pragmatyka” państwa świeckiego jest teoretycznie negocjowalna w wyborach, podczas gdy wyznaniowa, absolutnie nie.

    „Pełna zgoda, tylko nie widzę związku przyczynowego między niedzielnym chodzeniem na mszę a obskurantyzmem.” – Nie widzę problemu w tym, że Kowalski woli Anioła Stróża od biologii, niech sobie nawet co niedziela leży krzyżem, na zdrowie. Nie życzę sobie jedynie, by szkoła do tego przekonywała, ba, żeby w ogóle mogła do tego przekonywać. Jeśli potraktować szkołę jako narzędzie totalitarne, to rzeczywiście trzeba by postawić znak równości np. między nauczaniem o seksualności człowieka, antykoncepcji, a religijnymi regulacjami, ale nikt nigdy nie twierdził, że oświata jest neutralna. Po prostu nie może być. W wersji świeckiej nie będzie przecież wykładać o czystości przedmałżeńskiej. Nikt za to nie zabrania istnienia szkół wyznaniowych.

    Polubienie

  6. „a Unia raczej nie nie chce (a raczej nie może, w sposób dziś akceptowany) swoich utopii swobodnie narzucać”
    Naprawdę nie chce? Ktoś ją zmusił do wymyślenia covidpaszportów? Albo bycia „przodownikiem postępu” w ograniczaniu spalania węgla? Narzucono jej wbrew woli wprowadzenie zakazu używania żarówek wolframowych? Płacenie dotacji (z pieniędzy najpierw ściągniętych podatkami) za przykręcenie sobie panelu fotowoltaicznego na dachu? A czymże to się różni od leninowskiego „postępu”? Twoim przekonaniem, że Lenin działał arbitralnie, a von der Leyen działa według „nieuniknionego kierunku postępu” z miłości unijnych obywateli?

    Różnica w tym tylko, że Lenin miał Dzierżyńskiego i jego Czeka, a UE wyłącznie toleruje łamanie praw człowieka i zasad unijnych przez poszczególne rządy, dając im do tego narzędzia.

    Nie spekuluj o intencjach, tylko patrz na skutki, a przynajmniej nie mieszaj jednego z drugim. Równie dobrze mogę twierdzić, że Mojżesz chciał dobrze, a nawet, że Czarnek chce dobrze, a wcale nie zależy im na budowie jakiegoś totalitaryzmu. Religii zarzucasz tendencję totalitarną patrząc na skutki, a EU rozgrzeszasz z działań, prowadzących do dużo gorszych skutków, bo „musi”, „chce dobrze” i „taka jest nieunikniona tendencja historii”.

    „Jasne jest także, że taki ustrój w jakąś formę ideologii totalitarnej zawsze może się przerodzić.”
    A czym innym, jak nie totalitaryzmem, jest zakaz wstępu do kina dla kogoś, kto się nie zaszczepił, wprowadzenie obowiązku legitymowania się co krok nawet nie kennkartą, poświadczającą tylko tożsamość, ale świadectwem szczepienia, przywrócenie kontroli granicznych, zakaz wykonywania zawodu fryzjera albo restauratora, etc. ?

    Oczywiście! Szwecja żeruje na poświęceniu Norwegii i Danii, by mogli sobie chodzić bez maseczek! To jest pewne. Gdyby Dania też nie wprowadziła obowiązku maseczkowego i nie zamknęła restauracji, to zarówna Dania, jak i Szwecja by wymarły! Właśnie na tym polega ideologia/religia: że wierzy się w zbawienne skutki działań magicznych, byle większość, poza nielicznymi, je prowadziła. Im mniejsze jest realne zagrożenie, tym bardziej i staranniej trzeba poświęcać się dla dobra_ogółu/woli_bożej, bo tylko to poświęcanie się nas przed Armageddonem ratuje. Ktoś, kto się nie poświęca, jest złym, aspołecznym egoistą, szkodzącym innym i zmuszającym władze do utrzymywania zamordyzmu. Czasem egoistą tylko piętnowanym i potępianym, a czasem palonym na stosie, a czasem burżujem wysyłanym do kopalni Workuty, a w dzisiejszych łagodnych Niemczech tylko nie wpuszczanym do kina, restauracji czy jakiejkolwiek (nawet prywatnej) instytucji publicznej, nie przepuszczany też przez granice. Odwrócił się tylko sposób sprawdzania: dziś nie zły Żyd musi nosić ostrzegawczą żółtą opaskę, ale każdy dobry zaszczepiony Niemiec, musi co chwilę pokazywać covidpaszport.
    Masz absolutną rację: to jest „konieczność i pragmatyka” dla rządów i Komisji Europejskiej, ale nie dla obywateli EU. Teoretycznie nie ma obowiązku się szczepić, nawet nie trzeba niczego negocjować, ale dla państw covidiańskich stosowanie przymusu już jest. Jakaś różnica z katechezą w szkole? Przymus covidiański we Francji jest dużo silniejszy, niż katechetyczny w Polsce.

    Pełna zgoda, że szkoła nie powinna przekonywać do „wartości chrześcijańskich”. Tyle, że dokładnie tak samo nie powinna robić wody z mózgu, że sortowanie śmieci do trzech różnokolorowych worków i zgniatanie puszek, przed wrzuceniem do worka, jest dobre, słuszne i konieczne dla uratowania naszej Najświętszej Planety, ani tym bardziej kłamać, że jazda elektrycznym samochodem wytwarza mniejszy „ślad węglowy”, niż benzynowym. I że redukcja „śladu węglowego” jest dla ludzkości ważniejsza od coniedzielnych modłów.

    Polubienie

  7. „Naprawdę nie chce?” – Tu ciężko mówić o woli. Może jestem naiwny, ale o UE myślę jako o molochu biurokratycznym, tworze raczej wynikającym z inercji kilku społeczeństw na granicy dekadencji, do pewnego stopnia wykorzystujących ruchy robaczkowe kilkunastu takiej „dekadencji” spragnionych, ale do niej niedorosłych. Twór ten nie może zachowywać się inaczej, nawet gdyby „chciał”, jak „nie chce”. Nie wiem, jakie są motywacje von der Leyen, ale sądzę, że wielkiego wyboru nie ma (poza rezygnacją z funkcji, oczywiście). Wybór mają za to państwa członkowskie i niedawno jedno z nich z wyboru skorzystało. Można się spierać na ile świadomie, ale w ramach możliwie demokratycznej, oczywiście niedoskonałej procedury. Z Sowieckiej Rosji nie dawało się wypisać. Z religijnego talibanu też jest ciężko. Poza tym, trzeba się zastanowić, co w zamian oferują np. nasi rodzimi zwolennicy „suwerenności”. Wchodzenie w d… Putinowi? Mocarstwową ideę Międzymorza dla wstających z kolan? Samodzielne stroszenie wyleniałych piórek w postaci nadlotniska w szczerym polu, ekosamochodu dla ludu w lesie i portu wojennego w zamulonej kałuży? Potrząsanie szabelką armii w krzakach?

    Może to cyniczne, ale nie sadzę, żeby dawało się stworzyć jakikolwiek twór polityczny, wolny od totalitarnych ciągot i wszystkie takie organizacje czeka nieunikniony koniec, gdy pewien próg dolegliwości dla swoich poddanych lub sąsiadów przekroczą. Upierdliwości, które wymieniasz, widoczne dla każdego, kto się nad tym zastanowi, wynikają nie (a raczej nie tylko) z ciągot ludzi dorywających się do jakiejkolwiek władzy (również zupełnie naturalnych), ale z chaosu, będącego nieuniknionym skutkiem (i jednocześnie przyczyną) komplikowania się dowolnego systemu. Zaczyna się od dziurawienia foliowych torebek i ostrzeżeń na kartonowych kubkach, a potem nie daje się już tego zatrzymać, często ku korzyści i radości oportunistów, podkładających pod chaos rozmaite ideologie i wszystkich nieświadomych, gotowych te ideologie popierać. Będę się upierał, że w przypadku UE, a nawet USA ideologie pojawiają się wtórnie do założeń (chyba, że samą unijność uznać za ideologię), w przeciwieństwie do dojrzałych totalitaryzmów, w których ideologia poprzedziła tragedie. Nie oznacza to oczywiście, że nowe tragedie nie nastąpią. Kwestia leży w tym, czy (a raczej jak prędko) ludzie gotowi są ginąć w imię sporu o aborcję, czy szczepionki – prawdopodobnie i na takim polu da się zbudować konflikt na tyle poważny, by ideologicznie scalić dzisiejsze nieco mazgajowate i rozleniwione społeczeństwa. Przykro mi to mówić, ale konstrukt państwowy, czy też para państwowy, oparty o wolność wyboru i brak upierdliwych regulacji jest zupełnie utopijny.

    „Nie spekuluj o intencjach, tylko patrz na skutki […]” – Tu nie ma uświadomionych intencji. Można o nich mówić w stosunku do indywidualnych działań pojedynczych biurokratów na pewnym szczeblu decyzyjności, ale ich wybory też determinowane są ruchem pociągu, do którego wsiedli. Oczywiście można sobie wyobrazić dowolny, także europejski parlament złożony z Jeffersonów, ale przyznasz, że to raczej mało prawdopodobne, a poza tym zostałby on zmieciony w niebyt zaraz po zaistnieniu. Skutki, na które mam patrzeć, były do przewidzenia, jako absolutnie nieuniknione, w chwili tworzenia się EU, a dla pojedynczych jelit, dostarczających całemu organizmowi i sobie samym pożywienia, w chwili podpisania traktatów akcesyjnych. Jeśli ktoś sobie z tego nie zdaje sprawy, to urodził się wczoraj, albo jest idiotą.

    Mogę się pod pewnymi zastrzeżeniami (np. niepokój o klimat ma realne, mierzalne podłoże, maseczki działają w przeznaczonym sobie zakresie, itp.) zgodzić, że naiwny ekologizm i inne podobne ruchy oraz religie mają ze sobą wiele wspólnego. Wszystko można wyprać z treści i jako ideologie sprzedać. Pytanie, kto sprzedaje i komu. Zawsze ci sami, tym samym. Chodziło mi o to, by ograniczyć działalność jednego z dilerów, nawet jeśli nie likwiduje to popytu i rynku. Można jednak starać się rynek nieco ucywilizować i np. otwarcie i bez ograniczeń sprzedawać narkotyk w naturalnych dla niego miejscach. Popyt na niego będzie istniał zawsze – „Trudno nie wierzyć w nic”. To dlatego trzeba wybuczeć Balcerowicza, kiedy stwierdzi, że „stopień wpływu człowieka na klimat jest przedmiotem badań”, dlatego trzeba zachwycać się Gretą, która samolotami nie chce latać i wszystkimi innymi, którzy przesiadają się z samochodów na rowery, bo mają 500 metrów do pracy. W żaden sposób nie zmienia to faktu, że sensowna „redukcja „śladu węglowego” jest dla ludzkości ważniejsza od coniedzielnych modłów.” Problem w tym, że ludzie wolą wierzyć, niż coś robić i namiastka segregacji śmieci w zupełności im wystarcza. Inaczej musieliby np. przyznać, że „zeroemisyjność” Norwegii jest możliwa jedynie dzięki spalaniu norweskiej ropy gdziekolwiek indziej, a na rozwój ekologicznych technologii potrzebne są fundusze i czas, który kupić można jedynie przez intensywne wykorzystanie energii atomowej. Śmiem twierdzić, że ludzie nieco mniej skłonni byliby wierzyć w cokolwiek bez kulturowego podkładu w postaci religijnych omamów, mimo, że sam mechanizm religijny ma zdecydowanie ewolucyjne podłoże.

    Polubienie

  8. EU też widzę głównie jako biurokratycznego molocha, ale zaangażowanego ideologicznie, by biurokracja miała czym się zajmować. Od genderyzmu, przez enwironmentalizm po dzisiejszy covidianizm. I tu EU nie ma żadnych oporów w narzucaniu swojej ideologii siłą, choć nie bagnetami. To prawda daleko jej do narzucania swojej ideologii tak brutalnie jak przez hiszpańską Inkwizycję albo przez Lenina. Choć z covidianizmem już bardzo mocno przegięła. Oczywiście, wyższość EU nad ZSRR polega na nieużywaniu bezpośredniej przemocy, nieposiadaniu Sołowek ani Workuty, ani muru ze strażnicami na granicach, pilnującego, by nikt nie uciekł.

    Pal już diabli głównie pieniężne koszty enwironmentalizmu i związaną z tym propagandę i drobne uciążliwości, ale w referendum akcesyjnym głosowałem za Europą bez żadnych kontroli granicznych, a zamiast tego mam Europę z kontrolowaniem przy wejściu do restauracji albo kina, nie tylko na granicy (w Niemczech, Francji i kilku innych), paszportu, poświadczającego nie tylko tożsamość, ale stan zastrzyknięcia się „wakcyną”. Co więcej, paszportu nie mogę sobie po prostu wyrobić bez wbijania sobie igieł, choć nie ma obowiązku szczepienia się.

    Nie o patologiach różnych ustrojów (choćby putinowskiego) piszę, tylko o tym, że EU jest strukturą wyznaniową, tyle, że bez osobowego Boga, a z ateistyczną ideologią. I infekcja taką ideologią nie jest „historyczną nieuniknioną koniecznością”, tylko mogą istnieć państwa jej się nie poddające i dużo bliższe aideologicznemu liberalizmowi.

    „nie sadzę, żeby dawało się stworzyć jakikolwiek twór polityczny, wolny od totalitarnych ciągot”
    Eeee tam! Poza dzisiejszym covidianizmem, który rozlał się po niemal całym świecie w tempie islamskiego dżihadu w VII-VIII wieku, jest sporo państw, które nawet, jeśli kierują się do pewnego stopnia ideologią, to nie mają totalitarnych zapędów i nie rozbudowują opresji, najczęściej nawet ją zmniejszają. Choćby coraz więcej państw depenalizuje palenie marijuany, co było zakazane z czysto ideologicznych powodów.

    „Upierdliwości wynikają…”
    Nie jest ważne z czego wynikają, tylko jak upierdliwe i opresyjne są. Niespecjalnie mnie obchodziło jaki chaos w Rosji spowodował, że Lenin z Trockim i Dzierżyńskim stworzyli CzeKa. Dziś mamy Czrezwyczajną KOmmissiję po Borbie s Koronawirusom, a nie z kontrrewolucją i sabotażem. Stworzenie CzeKa też miało głębokie (i podobne) uzasadnienie tyle, że mało to pocieszy tych, których wysłąno do kopalń Workuty. Raz jeszcze: liczą się faktyczne działania, a nie stojące za tym intencje i motywacje. Chrześcijańskie polowanie na czarownice, które tak Cię martwi, że powróci, też zostało spowodowane chaosem czarnej śmierci w XV wieku i koniecznością ukarania winnych nie noszących maseczek i nie zaszczepionych trzema dawkami Pfitzera.

    „Będę się upierał, że w przypadku UE, a nawet USA ideologie pojawiają się wtórnie do założeń.”
    Nie rozumiem Twojego rozróżnienia między „ideologią”, a „założeniami”. Widzę je jako niemalże synonimy, różniące się tylko obojętnym nacechowaniem „założeń”, a pejoratywnym „ideologii”.

    „w przeciwieństwie do dojrzałych totalitaryzmów, w których ideologia poprzedziła tragedie”
    Tak? Najpierw IPCC ogłosił, że to grzeszna ludzkość jest winna Armageddonowi topniejących lodowców i rychłej zagładzie Naszej Przenajświętszej Planety, wobec czego trzeba koniecznie przestać spalać węgiel, ale w żadnym razie nie budować elektrowni nuklearnych, bo uran też kopie się spod ziemi, ani tym bardziej nie wprowadzać do górnej atmosfery gazów antycieplarnianych (byłoby realne technicznie, dość tanie i poprawiłoby bezpieczeństwo ruchu lotniczego), a dopiero potem EU kazała podatnikom płacić miliardy za budowę wiatraków i droższą niż dotąd energię. USA wykazały ciut więcej rozsądku i mniejszą podatność na tę ideologię.

    „konstrukt państwowy, czy też para państwowy, oparty o wolność wyboru i brak upierdliwych regulacji jest zupełnie utopijny”
    Utopijny jest zupełny brak upierdliwości. Bywają jednak konstrukty o nieznacznej liczbie dość łagodnych upierdliwości, a bywa stalinowski ZSRR.
    By wrócić do sensu mojego komentarza do Twojego tekstu: uważam, że upierdliwości religijne są w Polsce, Europie, USA, etc. dużo mniejsze, niż upierdliwości ideologii bez boga. Przynajmniej tak jest poza światem islamu.

    „Skutki, na które mam patrzeć, były do przewidzenia, jako absolutnie nieuniknione, w chwili tworzenia się EU.”
    Nie były. Nie czytałem ani jednego tekstu je przewidującego, sam też nie byłem w stanie ich przewidzieć w momencie polskiej akcesji do EU – widocznie jestem idiotą.

    „niepokój o klimat ma realne, mierzalne podłoże”
    A co to ma do czego? Niepokój o to, czym jest moja dusza, jakie jest źródło mojej moralności, dlaczego nie lubię wieprzowiny (jeśli jestem Żydem) też mają realne podłoże. Równie realne podłoże ma niepokój o upadek moralności ludzi. I recepta „szkoły cnót niewieścich” ma tu równie realne uzasadnienie dla zapobieżenia degrengoladzie moralnej, co recepta przykręcenia na dachu fotopanela dla zapobieżenia przekształceniu Mazowsza w pustynię.

    „sensowna „redukcja „śladu węglowego” jest dla ludzkości ważniejsza od coniedzielnych modłów”
    Primo: co w tym przypadku znaczy „sensowna”? Bo „skuteczne modły” byłyby jeszcze lepsze. Tyle, że równie trudno skutecznie coś wymodlić, co sensownie zredukować ślad węglowy.
    Secundo: nie jestem pewien. Dla religijnych osób coniedzielne modły mają bardzo łagodzący wpływ na psychikę. A Enwironmentalizm buduje w nich poczucie winy dużo intensywniej niż ksiądz na kazaniu.

    „Śmiem twierdzić, że ludzie nieco mniej skłonni byliby wierzyć w cokolwiek bez kulturowego podkładu w postaci religijnych omamów”
    A wprost przeciwnie! Praktycznie nigdy nie uświadczysz grinpissowca modlącego się w kościele. Większość ideologii, zwłaszcza tych najbardziej agresywnych, silnie antykoreluje z religijnością. Chyba, że mówisz o kulturowym podkładzie, jaki się zbudował kilka tysięcy lat temu i dziś w nich (i w nas) jest niezależnie od indywidualnego stopnia religijności.

    Polubienie

    1. „EU też widzę głównie jako biurokratycznego molocha, ale zaangażowanego ideologicznie […] – Na pewnym etapie, ideologia staje się nieodróżnialna od motywacji, a nawet od osoby – pisałem o tym w pierwszym paragrafie, obawiając się, że z ogromną liczbą ludzi byłoby mi nie po drodze, ze względu na wsparcie, jakie wyrażają dla określonych konstruktów religijnych. Poza tym, ideologia jest łatwiejsza do przyswojenia dla mas i UE zdaje sobie z tego sprawę nie gorzej, niż Lenin, więc z akurat wygodną ideologią nie walczy, lecz jej używa. Nie wiem, czy UE jest twórcą tej ideologii, wg. mnie wykorzystuje raczej mody i trendy zaistniałe najpierw wśród zidiociałych z nudów i dobrobytu, a potem wśród tych, którzy oprócz ideologii nie mają i nie rozumieją nic. Jeśli nazwać to ideologią wiodącą i sprawczą, to jest to ideologia na życzenie.Trudno obrażać się na demokrację w działaniu, nawet jeśli jest aż tak ułomna. Ludziom biurokracja przeszkadza tylko wtedy, gdy dotyka ich bezpośrednio.

      „[…] stan zastrzyknięcia się „wakcyną”.” – Jestem co prawda gotów bronić prawa do nieszczepienia, jednak w pewnych sytuacjach, rozwiązania upierdliwe, ale niesiłowe są po prostu konsekwencją życia stadnego (i progu bólu społecznego). Szczepiąc się nie tylko zabezpieczam siebie przed ciężkim przebiegiem choroby, ale przede wszystkim ograniczam możliwość rozwoju epidemii – nie ma przy tym znaczenia, czy umierają „jedynie” tysiące, czy miliony. Godząc się na życie w grupie, muszę na przykład płacić podatki, choć tego nie lubię, są marnowane, wydawane na bzdety (np. maseczki w szkole), wolałbym te pieniądze wydać inaczej, itp. Nie ma sposobu, by zagwarantować, że decydenci będą podejmować sensowne rozwiązania prozdrowotne, a tego, że moje podatki idą na cele choćby ogólnie uznawane za sensowne nawet nikt gwarantować nie próbuje. Dylemat na ile jeszcze można ograniczać wolność obywatelską, a na ile już nie, jest nierozstrzygalny, choć należałoby starać się by leżał w granicach konstytucyjnie określonych.

      „[…] jest sporo państw, które nawet, jeśli kierują się do pewnego stopnia ideologią, to nie mają totalitarnych zapędów i nie rozbudowują opresji, najczęściej nawet ją zmniejszają.” – W jednej kwestii zmniejszają, w innej zwiększają. Szwecja, na którą się tak często powołujesz, poluzowała obostrzenia okołopandemiczne, ale w kwestiach genderowej, imigranckiej, czy klimatycznej politycznej poprawności, bije na łeb wiele innych liderów w tych kategoriach.

      „[…] EU kazała podatnikom płacić miliardy za budowę wiatraków i droższą niż dotąd energię.” – żnów widzę tu raczej walkę dominujących gospodarek (i korporacji, które wyczuły nową niszę) o rynki zbytu, niż ideologiczne zacietrzewienie. A to, że pożyteczni idioci, którzy dają się nabrać na reklamę nowego wspaniałego świata znajdują się w nadmiarze, to już inna kwestia (edukacji, z którą religii też nie po drodze). Jeśli reklama jest ideologią, to zgadzam się, z UE ideologią stoi.

      „Przynajmniej tak jest poza światem islamu.” – Pisałem o religiach w ogóle. I wcale nie z zamiarem porównywania ich z innymi ideologiami.

      „Nie czytałem ani jednego tekstu je przewidującego […] – Ja też nie. Głosowałem za Unią w pełni świadomie i chyba bym ten akt powtórzył. Wiedziałem jednak, że siłą rzeczy „zapisuję się” do jakiejś biurokracji, która nic nie robi za darmo, a już na pewno nie dlatego, że mnie lubi.

      „A co to ma do czego?” – Jedynie to, że topnienie lodowców w tempie nienotowanym od początku świadomej obserwacji daje się zmierzyć, a duszy, ani moralności nikt nie widział. Można starać się wpływać na fizyczny aspekt rzeczywistości, na inne raczej z wątpliwym skutkiem. Znowu, to, czy wybierzemy rozwiązania skuteczne, czy pozorne jest zupełnie inną sprawą.

      „Bo „skuteczne modły” byłyby jeszcze lepsze.” – Szkoda jedynie, że skuteczne modły nie istnieją, a efektywne działania ekologiczne mają taką (owszem, znikomą) szansę.

      „Chyba, że mówisz o kulturowym podkładzie, jaki się zbudował kilka tysięcy lat temu i dziś w nich (i w nas) jest niezależnie od indywidualnego stopnia religijności.” – Dokładnie to miałem na myśli :).

      Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.