Mój poprzedni wpis był nieco retrospektywny i ogólny, a traktował po części o zjawisku, którego bardziej szczegółowy aspekt chciałbym przedstawić dzisiaj. Rzecz będzie o uwielbieniu do własnej martyrologii (a właściwie o aberracji w jej postrzeganiu) i jego nowej odsłonie – przewidzianej, zapowiedzianej i implementowanej traumie covidowej w polskiej szkole.
Przed zewnętrznym obserwatorem (którego od czasu do czasu, dla higieny psychicznej, udaję), ciężko jest raczej ukryć fakt, że spora część naszego społeczeństwa lubi sobie oficjalnie pocierpieć i chciałaby mieć wtedy jakąś publiczność. Właściwie nikt nie miałby nic przeciwko, gdyby głęboką empatię i uznanie przez taką widownię okazywane, dało się uzyskać bez konieczności organizowania nieudanych rezurekcji i ekshumacji ofiar katastrof lotniczych, ale nie ma tak łatwo. Autentycznym bólem jest fakt, że o publiczność, nie tyle ekscytującą się płynącą rynsztokiem krwią, co wyrażającą współczucie dla ciężko pokrzywdzonych przez obojętny rozmaitym „wartościom” los, jest już dziś bardzo trudno. Ludzie mają po prostu wystarczająco dużo własnych, realnych problemów, a przede wszystkim rzadko bywają tak zakompleksieni i przewrażliwieni na swoim punkcie, jak moi rodacy. Na uznanie rozmaitych zaszłych racji moralnych, owacje na stojąco i wsparcie międzynarodowej opinii publicznej nie mamy więc w takich sytuacjach co liczyć. Zwłaszcza, że w tym naszym narodowym sporcie, lubimy wyręczać się zawodnikami rezerwowymi, najchętniej dawno zmarłymi, a w ostateczności pokoleniami, które, według ugruntowanej opinii, „głosu nie mają”.
Właśnie domniemana martyrologia najmłodszych pokoleń doby Internetu bardziej mnie dziś zajmuje, bo w kwestii polityki historycznej mam jedynie do zadeklarowania głęboką wdzięczność wszystkim, którzy przyczynili się do umożliwienia mi egzystencji w wolnym kraju i zagwarantowania prawa do wypowiadania się – życie na wieczny kredyt, zaciągnięty pod zastaw wyklętych zwłok, bohaterskich trumien, pomników słusznych i niesłusznych oraz innych rekwizytów teatru manipulacji zupełnie mnie nie interesuje. Jeszcze bardziej (choć pewnie mniej świadomie) niezainteresowani są młodzi ludzie, na których tą wieczną akademię ku czci wygranych bitew, a przegranych wojen znów usiłuje się wymusić.
Najwyraźniej jednak, tradycja niezupełnie zależnego od doświadczeń, permanentnego poczucia krzywdy i konieczności rozciągniętego na stulecia wstawania z kolan została nam już na tyle skutecznie zaszczepiona, że nawet jej zupełnie współcześni przeciwnicy i zagorzali krytycy odczuwają niedosyt cierpienia i potrzebę wzbudzania empatii w obojętnym otoczeniu. Oczywiście znów nie robią tego na własny rachunek, ale, znudzeni ciszą krypt i cmentarzy, z lubością nasłuchują jęków i żalów poszkodowanych przez zdalne nauczanie.
Pandemia, której doświadczamy od ponad roku, odcisnęła swe piętno chyba na wszystkich dziedzinach życia. Oświata publiczna, a wraz z nią setki tysięcy jej bezpośrednich użytkowników, przeżyła spory szok kulturowy i technologiczny. Zarówno uczniowie, jak i nauczyciele musieli dokonać korekty swoich przyzwyczajeń i sposobów działania. Jedni poradzili sobie z tym lepiej, inni gorzej, ale ogólny przekaz, narracja, której adresatem jest niemal całe społeczeństwo, sugeruje, że mamy do czynienia z klęską na miarę pokoleniowego kataklizmu, a młodym ludziom wmówiono, że z chwilą czasowego zamknięcia świetlicy powszechnej, doznali życiowej traumy na miarę okupacji, powstań i kartek na cukier. Mam wrażenie, że gdzieś zagubiło się w tym wszystkim poczucie proporcji, poczucie tego, co w edukacji ważne i co umyka uwadze, sednem oświatowego życia czyniąc działania zastępcze, pozorne i zamieniając je w groteskę (opieka psychologiczna i psychiatryczna dla autentycznie jej potrzebujących pozostaje w sferze zapowiedzi). Wychodzi na to, że liczącym się nieszczęściem nie były wcale zgony ludzi pod respiratorami, tragedie osieroconych rodzin, przetrącone kariery, bankructwa i widmo kryzysu ekonomicznego, ale cierpienia młodych Werterów, którym zdezorganizowano codzienną rutynę i kazano do nauki używać sprzętu, służącego im wcześniej głównie do rozrywki.
No cóż, jaka trauma, taki „styropian” – pewnie każdej generacji (choćby odrębnej jedynie modelem i-phona) jakaś legenda własnej wyjątkowości i adekwatna martyrologia jest potrzebna. Porównywanie tragedii wywołanych zaborami, niewolą, faszyzmem i komunizmem, z dolegliwościami spowodowanymi przez pandemię, nieskutkującą bynajmniej zwłokami leżącymi na ulicy, wydaje się co najmniej nie na miejscu, a jednak, kiedy wsłuchać się w przekaz płynący z ministerstw i mediów, nie sposób takich skojarzeń uniknąć.
Spośród plag, które spadły na edukację i jej nieszczęsny podmiot, na pierwszy plan wysuwa się oczywiście izolacja i osamotnienie. Ktoś nieświadomy sytuacji, a polegający na szumie informacyjnym, mógłby pomyśleć, że chodzi o odrywanie dzieci od matek i zamykanie jednych i drugich w obozach. Z mediów wiało grozą aresztów domowych, godziny policyjnej, łapanek i strzałów w tył głowy. Tymczasem larum grano z powodu czasowego ograniczenia kontaktu z rówieśnikami i „ukochanymi” nauczycielami. To, że ograniczenia te dotknęły tak naprawdę małych dzieci i ich rodziców, postawionych przed koniecznością zorganizowania codziennej egzystencji na własną rękę, nie przeszkodziło oficjalnie uogólnić problemów na młodzież licealną i uniwersytecką.
Kiedy już wyodrębniono nową jednostkę chorobową, obowiązkiem było zaproponowanie terapii. Szkoły, postawione na baczność przez dotąd bezrobotnych, internetowych psychologów i ich z dnia na dzień przeprowadzane „badania”, zapowiedziały „szeroko zakrojone akcje” i powzięły „stosowne kroki”. Młodzież, masowo wypełniająca ankiety i odpowiadająca na pytania troskliwych pedagogów, została uświadomiona, jaka trauma ją spotkała. Z całym szacunkiem dla osób, których realne problemy psychiczne pandemia i lockdown pogłębiły (a których i tak dalej nie ma kto leczyć), dorabianie ideologii męczeństwa do przymusowych, bo przymusowych, ale jednak wakacji od równie przymusowej szkoły wydaje się żałosne. Choć „wakacje” były raczej all exclusive i nie wszystkim Internet śmigał tak, by jednocześnie obsłużyć lekcję na TEAMS, grę online i streaming prequela do sequela ulubionego serialu w jakości HD, robienie z nich przyczyny powszechnego zespołu stresu pourazowego jest kolejnym przykładem budowania w społeczeństwie poczucia krzywdy, zawinionej przez bliżej niezidentyfikowane siły.
Uzupełnieniem domniemania wyobcowania niebożątek (do tej pory, syndromem zamkniętych pokoi nastolatków nikt się specjalnie nie przejmował) był powrót do straszenia opinii publicznej zgubnym wpływem Sieci, pułapkami w niej zastawionymi na nieświadomych poszukiwaczy wiedzy i oczywiście czasem, jaki uczniowie musieli spędzić „przed ekranem”. Specjaliści od zaburzeń wieku dziecięcego, wszelkich -afii, -ulii, -izmów i innych zespołów rzucili się na tę niespodziewaną gratkę, jak na nowe 500+. Do niedawna mogli sobie wołać na puszczy, usiłując zawracać kijem Wisłę odsieciowych uzależnień, którą niewiele kulawych psów się interesowało; teraz dostali zielone światło, bo przecież krytykować działania szkoły każdy lubi i potrafi. Okazało się, że czasowa zamiana całonocnych sesji gamingu, bindżowania, oraz lajkowania lub hejtowania nastrzykiwanych silikonem karpi w akwarium Instagrama na kilka godzin nauki zdalnej jest zamachem na wolność osobistą i zdrowie kwiatu społeczeństwa. Ten, jak można by pomyśleć, nigdy dotąd z konsekwencjami korzystania z nowoczesnych mediów się nie zetknął, choć ci sami „specjaliści” już dawno obwołali jego przedstawicieli cyfrowymi tubylcami. Na domiar złego, wielu nauczycieli zafundowało zupełnie na to nieprzygotowanym nieszczęśnikom hardcore korzystania z mediów analogowych. Groza samodzielnego przeczytania rozdziału z podręcznika powodowała u niektórych moczenie nocne i senne koszmary, przerywane koniecznością zalogowania się do szkolnego komunikatora. Na dodatek, potrzeba zachowania stałej ostrożności, anonimowości i dbałości o BHP w Sieci zmuszała owych na gwałt naturalizowanych tubylców do wyłączania mikrofonów i kamerek własnych oraz towarzyszy niedoli, co z pewnością przyczyniło się do wielu nerwic.
Do ogólnie niewesołych nastrojów i w biegu diagnozowanych depresji doprowadził także brak powszechnie uwielbianych lekcji WF-u. Z utęsknieniem czekały na nie całe rzesze wysportowanej młodzieży, którą odcięto od obleganych sal gimnastycznych oraz podwórek, na których dotąd namiętnie grano w klasy i w kółko graniaste. Najbardziej ucierpieli posiadacze lewych zwolnień, męscy nonkonformiści, nieuznający szkolnych strojów gimnastycznych i emancypantki, miesiączkujące nie co, ale przez 28 dni. Cała Polska, wiadomo, kraj przodujący w rozwoju i promowaniu kultury fizycznej przed telewizorem, ciskała gromy na byczących się nauczycieli wychowania fizycznego, dowodząc ich nieudacznictwa i ignorancji w kwestii sportu wirtualnego.
Oczywiście to nie od pandemii rozpoczęła się ta nowa tura i odmiana martyrologii narodowej. Cierpiętnicza paranoja, która nie pomaga potrzebującym, a wszystkim pozostałym zabiera czas i energię, wyrosła na dobrze przygotowanym gruncie ponowoczesnego, ogólnoświatowego upupienia społeczeństw. Plonem z niego zebranym jest nowy paradygmat w edukacji, który z młodych ludzi uczynił nie tyle podmioty oświaty, co ofiary i mazgaje, niezdolne podobno do udźwignięcia jakiegokolwiek ciężaru i przeciwstawienia się jakimkolwiek przeciwnościom i który za cel obrał sobie usunięcie im spod stóp wszelkich przeszkód w postaci odpowiedzialności, samodzielności i zbędnej konkurencji. To, że koncept ten jest szkodliwą mrzonką, pełną niespójności w swoich własnych założeniach filozoficznych i pedagogicznych oraz ideologicznego chciejstwa nie stanowi dla jego zwolenników żadnego problemu. Skutki właśnie obserwujemy w postaci fali zupełnie zbędnych strachów, których, wobec istnienia kłopotów istotnych i dolegliwych, można było wielu ludziom oszczędzić. Podobnie zresztą jak rosnącej ilości działań pozornych, które z pewnością odbiją się na skuteczności edukacji. No cóż, te drobne niedogodności i tak zostaną zapisane na konto wirusa, dołączą tam do skutków nieuniknionych i wkrótce przestaną być od nich odróżnialne.
Na wszelki wypadek, od razu zaznaczę w tym miejscu, że, dziwiąc się łatwości z jaką spora część społeczeństwa popada dziś w histerię z powodu w sumie nieznacznych, spowodowanych czynnikiem od nikogo niezależnym trudności, mówię o ludziach zdrowych i w pełni władz umysłowych, wychowywanych w normalnie funkcjonujących domach rodzinnych. Tylko tak im się jakoś w mózgach porobiło, że jak nie dostaną od świata dziesięciu lajków dziennie (i nie mam wcale na myśli jedynie mediów społecznościowych), to nie są w stanie normalnie funkcjonować. Prawdopodobnie zawsze tak było, że w danej populacji istniał jakiś odsetek ludzi nadwrażliwych, skrzywdzonych, lub po prostu samolubnych, jednak ich liczba i ich stosunek do siebie oraz reszty otoczenia, regulowane były normami współżycia, skłaniającymi raczej do postaw mniej egoistycznych, czy narcystycznych. To się już zmieniło. Dziś, pod groźbą moralnego ostracyzmu należy zadbać, by każdy Jaś, jeszcze przed południem uzyskał od otoczenia pozytywny feedback, przekonujący go, że warto było wstać z łóżka. Musi o to zadbać mamusia, przygotowując pożywne śniadanko, tatuś odwożący do szkoły odległej o 500 metrów i pani witająca Jasia uśmiechem w progach klasy. Mamusie niezdążające z atrakcyjną zawartością lunchboxa, tatusiowie zbytnio śpieszący się do pracy i panie, zapominające o uśmiechu muszą mieć się na baczności, bo według autorytetów psychologii, narażają Jasia na poważny dyskomfort. Biedaczek może być podatny na nerwice, depresje, zaburzenia samooceny, otyłość i odrzucenie przez rówieśników.
Mógłbym jeszcze długo w tym tonie, ale nie o to chodzi – nie należę do rzeszy sklerotyków, wydziwiających na „tą dzisiejszą młodzież”. Wręcz przeciwnie, za ewidentne przegięcie dzieciocentryzmu (a tak naprawdę drobnomieszczańskiego egoizmu), prowadzące wprost do rosnącej lawinowo liczby zaburzeń, fobii i nieprzystosowań, winię co najmniej jedno pokolenie rodziców. Odreagowując swoje własne traumy (o których sami w większości przeczytali we wreszcie dostępnych kolorowych tabloidach) i lecząc swoje kompleksy, postanowili swoim dzieciom zafundować raj na ziemi. W żartobliwym powiedzeniu o „nadgorliwości gorszej od faszyzmu” jest mnóstwo racjonalnej prawdy – hodujemy pokolenie niezdolne do życia, bez codziennego przeglądania się w lusterku, na dodatek, w takim usłużnie krzywym, dodającym wzrostu, ujmującym wagi, z opcją efektu „WOW!”. Wiecznie niedopieszczone pokolenie (pokolenia?), żyjące na niemożliwym do zaspokojenia głodzie wrażeń, dóbr, pochwał za istnienie i postawione kropki.
Poddając się temu trendowi, w pewnym sensie nie sposób uniknąć pandemicznego przewrażliwienia, które poddaje dziś w wątpliwość zdrowie psychiczne całych roczników młodzieży. Czy jednak skala tej postępującej paranoi nie przekracza bezpiecznych granic, nie mówiąc już o granicach dobrego smaku? Nawet porównując bogoojczyźnianą martyrologię historyczną, z jej świeżą, filisterską odmianą, trudno oprzeć się refleksji, że ta pierwsza ma przynajmniej rację bytu – powstała w końcu na bazie realnych tragedii milionów ludzi. Trzeba jednak pamiętać, że czas płynie i wraz z postępem cywilizacyjnym oraz towarzyszącym mu złudzeniem nieprawdopodobieństwa powtórzenia się zdarzeń naprawdę tragicznych, obniża się próg bólu społeczeństwa i rośnie jego wydelikacenie. To co wczoraj było błahostką, drobną niedogodnością, dziś urasta do rangi kwestii życia i śmierci. Trudno nawet oczekiwać, by wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, albo cały czas mierzyli jakość swojego życia względem nieszczęść przodków, niemniej jednak warto czasami uzmysłowić sobie (i próbować uzmysłowić swoim dzieciom) skalę idiotyzmów, w których bywamy, często na własne życzenie, zanurzeni.
Przyszło mi do głowy porównanie pozbawione ekstremalnych kontrastów, krótkie zestawienie doświadczeń młodzieży dotkniętej trwającą pandemią (w równym stopniu powodowaną, co kiełznaną przez postęp cywilizacyjny) i tych będących udziałem pokoleń, na których zaciążył „dzień, w którym nie było Teleranka”. Umówmy się, w obu przypadkach, dla 99,9% populacji oba te wydarzenia, choć potencjalnie bardzo groźne i niosące nieprzyjemne konsekwencje, nie skończyły się osobistą tragedią. Oba wiązały się z ograniczeniem swobód obywatelskich, wolności osobistej, zagrożeniem życia i zdrowia, stresem i niepewnością jutra, że o zaległościach edukacyjnych nie wspomnę. Choć o stanie wojennym napisano wiele i został on dość starannie przeanalizowany pod wieloma względami, wydaje mi się, że aspekt przeżyć dzieci i młodzieży z tego niezbyt przecież oddalonego w czasie epizodu historii najnowszej, nikogo specjalnie nie interesował. Nie mówię oczywiście o dokumentacji bieżącej, ani nawet nieco późniejszych analizach i opracowaniach tematu – zwracam jedynie uwagę na fakt, że w wolnym już, demokratycznym kraju, ledwie trzydzieści lat temu (czyli z marginesem czasu wystarczającym, aby w tamtych realiach problemem się zająć), nikt nie zastanawiał się, czy socjalizacja Jasia była zagrożona, bo nie mógł się swobodnie spotykać z kolegami, czy nie doznał trwałego urazu psychicznego na skutek kontroli szkolnej legitymacji przez patrol MO i czy nie dorobił się braków w realizacji podstawy programowej na skutek aresztowania nauczyciela, lub własnego, gówniarskiego zaangażowania w kolportowanie bibuły z pobliskiego uniwersytetu. Warto to sobie uzmysłowić, kiedy dziś przypisuje się nadzwyczajne znaczenie detalom, na które wtedy nikt normalny nie zwróciłby nawet uwagi. Chyba warto jednak znać proporcjum, mocium panie.
Nie zgodzę się z tym, że „(ludzie) rzadko bywają tak zakompleksieni i przewrażliwieni na swoim punkcie, jak moi rodacy”. Zdajesz się nie dostrzegać czołówki rankingu martyrologii:
1. amerykańskich Żydów, a raczej niewielkiej ich części zorganizowanej w tym ruchu;
2. Indian amerykańskich i kanadyjskich i innych ludów rdzennych (e,g, Aborygenów australijskich);
3. Murzynów, Mulatów, etc. w krajach niegdyś kolonialnych lub niewolniczych, jak USA. Wyjątkiem są chyba brytyjskie i hiszpańskie Karaiby – Jamajczycy i Kubańczycy nie mają takich kompleksów;
4. Islamskich (głównie arabskich, ale również Pakistańczyków) imigrantów w Europie Zachodniej;
5. Kobiet (raczej działaczek feministycznych), które są ofiarami tysięcy lat patriarchatu i za to im się należą ą nie tylko przeprosiny i wsparcie, ale parytety na listach wyborczych i listach zatrudnienia;
6. LGBTQ+xxx, a raczej ich ruchów i organizacji, bo moja zaprzyjaźniona lesbijka ma do ruchów LGBT jeszcze większy dystans, niż ja i sama się nie obnosi ani ze swoją seksualnością, ani z tęczową flagą. Polskie ruchy LGBT to margines w porównaniu z ich liczebnością w USA, UK czy Francji;
Mam wrażenie, że polska tradycja użalania się ma źródła w pochodzeniu większości społeczeństwa od pańszczyźnianych chłopów. Mogą nie uważać nazwy ‚Słowianin’ (‚Sclavus’) za równie obraźliwą, jak ‚nigger’ i mało kto kojarzy, że pańszczyzna została zniesiona w zaborze rosyjskim w 1864 – tym samym czasie, co Wojna Secesyjna w USA zniosła niewolnictwo Murzynów, ale podobnej mentalności nadal mamy trochę.
„Mam wrażenie, że gdzieś zagubiło się w tym wszystkim (regulacjach covidowych) poczucie proporcji”
Jak w całym covidianizmie. Gdzie choroba nie groźniejsza, niż dziesiątki innych i mniej śmiertelna od kilku epidemii grypy z ostatniego stulecia, została przedstawiona jako straszniejsza i bardziej niebezpieczna, niż czarna śmierć z XIV wieku, która wybiła pół Europy, a w wielu krajach ponad połowę populacji i zostało jej podporządkowane całe życie społeczne na już ponad rokm i wcale się nie zanosi, by aktualnie ogłoszona „czwarta fala” była ostatnią.
„jaka trauma, taki „styropian” ”
Z prostej przyczyny. Śmierć pod respiratorami dotyczyła kilkudziesięciu tysięcy osób, z czego sporo to byli i tak staruszkowie, z których rychłą śmiercią wszyscy się liczyli, a zamieszanie szkolno-covidowe dotyczy kilku milionów uczniów i drugie tyle ich rodziców. Sto razy więcej, lekko licząc, zostało dotkniętych covidianizmem i restrykcjami covidowymi, niż skutkami wirusa.
„Z mediów wiało grozą aresztów domowych, godziny policyjnej”
A nie było (nie ma) tego? Godzina policyjna dla nieletnich obowiązywała niemal rok. Areszty domowe (aka kwarantannowe) dotyczyły setek tysięcy ludzi i ich rodzin i nadal są stosowane, choć już nie tak masowo. W wielu krajach godzina policyjna dotyczyła wszystkich. Mój ulubiony przykład, to Francja, gdzie covidowa godzina policyjna zaczynała się wcześniej i kończyła później, niż w Paryżu w 1943.
Sądzę, że „nieszczęścia niebożątek” są wyłącznie tematem zastępczym i najłatwiejszym do rozdmuchania i nagłośnienia. Są po prostu najbardziej masowym skutkiem covidianizmu. Dużo nośniejsza medialnie jest trauma Jasia, że nie mógł się bawić z Krzysiem, niż trauma pani Jadzi, że nie mogła pójść do fryzjerki. Poza absurdami covidowymi w szkolnictwie słychać było przecież tylko trochę protestów przedsiębiorców, którzy pobankrutowali, bo im urządzono lockdown. Ale – zwłaszcza w Polsce – kapitaliści i właściciele firm cieszą się dużo mniejszą empatią, niż dzieciątka szkolne. A zupełnie cicho było wobec absurdów i tyranii covidiańskiego zniszczenia mnóstwa praw i wolności obywatelskich.
Nic, co dotyczy oświaty, nie może być spójne i konsekwentne, bo bez zająknięcia wychodzi od zasady „każdy ma prawo do nauki, nauka jest obowiązkowa”. Orwellowskie utożsamienie prawa i obowiązku uniemożliwia jakąkolwiek spójność. Akurat protesty przeciwko absurdom wylały się na tę tę stronę. Covid był tylko impulsem, który coś (wszystko jedno co) zmienił, więc miliony poczuły to jako działanie przeciwko nim, choć wcześniejsze absurdy i opresję siłą rozpędu tolerowały.
„Czy jednak skala tej postępującej paranoi nie przekracza bezpiecznych granic.”
Ależ oczywiście, że przekracza, przekroczyła i to bardzo! Przekroczyła już półtora roku temu – na całym niemal świecie, nie tylko w Polsce. Uznając za właściwą reakcję na NAJSTRASZLIWSZEGO WIRUSA (najczęściej pozaprawne i pozakonstytucyjne) lockdowny, zamykanie granic, likwidację swobód obywatelskich, czy choćby zupełnie pozaprawne, ale ochoczo poparte przez opozycję i instytucje w rodzaju Rzecznika Praw Obywatelskich nieprzeprowadzenie wyborów prezydenckich w Polsce. I pomysły w rodzaju, że spacery w lesie będą teraz zakazane, bo szkodzą zdrowiu – co ogłosił minister, kardiolog z wykształcenia. Paranoja szkolna jest wyłącznie drobniutkim fragmentem paranoi ogólnocovidiańskiej.
Porównanie z brakiem Teleranka trafne, trzeba tylko zauważyć, że wprowadzenie stanu wojennego wywołało absolutnie powszechny sprzeciw, a często bunt i działalność opozycyjno-podziemną zmierzającą do obalenia zarówno stanu-wojennego jak i władzy, która go zarządziła, natomiast wprowadzenie coronazamordyzmu niemal żadnej reakcji.
„czy socjalizacja Jasia była zagrożona, bo nie mógł się swobodnie spotykać z kolegami”
O ile pamiętam (to był moj rok maturalny) to socjalizacja kwitła na całego w wymiarze prywatnym, wręcz godzina milicyjna była wymówką „muszę zostać u koleżanki do rana” co zaowocowało moją inicjacją seksualną. Ale nie jestem za nią wdzięczny Jaruzelskiemu. Za to nauczyciele dostali w prezencie od Jaruzelskiego Kartę Nauczyciela już na pierwszym posiedzeniu Sejmu w stanie wojennym, więc ZNP było tak zachwycone, że ochoczo siało propagandę „nic się nie stało, to była króciutka przerwa i wszystko wraca do stanu poprzedniego”. A dziś nauczyciele władzy nie kochają, więc rozdymają do oporu sprawę coronaedukacji,ze nikt im nie założył internetu w domu i nie kupił nowego laptopa.
PolubieniePolubienie
[…] wprowadzenie stanu wojennego wywołało absolutnie powszechny sprzeciw […]. – No cóż, sprzeciw wobec pandemicznych restrykcji jest mniejszy, bo ludzie widzą jednak różnicę w intencjach decydentów, nawet gdy te intencje i tak sprowadzają się do ograniczenia ich wolności. Będę adwokatem diabła i powiem, że nie widzę obecnie szans na satysfakcjonujące rozwiązania, bo chyba żadna władza na świecie nie uważa swojego społeczeństwa za na tyle mądre i dojrzałe, by nie fundować mu „koniecznych regulacji”. Libertarianizm nie sprawdza się w społeczeństwach żyjących na małych przestrzeniach, a zwłaszcza w tych, w których tradycje samostanowienia są stosunkowo świeże i większość wciąż tęskni za ekonomem, który powie co i kiedy należy zrobić. Ekonom, który odpuści, a jego podwładni nie będą zdolni do pracy, raczej nie utrzyma swojej posady w następnej kadencji.
„O ile pamiętam (to był moj rok maturalny) to socjalizacja kwitła na całego w wymiarze prywatnym […] – teraz też kwitła. O ile w stanie wojennym mogła być uważana za wyraz sprzeciwu wobec przemocy, dzisiejsze corona-parties nie wydają się specjalnie mądrym pomysłem. Znam natomiast całe mnóstwo ludzi, którzy odpowiedzialnie robili sobie i swoim dzieciom testy przed takimi imprezami.
PolubieniePolubienie
Oczywiście słusznie zauważasz, że ;udzie przypisywali Jaruzelskiemu złe intencje, a Kaczyńskiemu dobre. Choć widzę je jako takie same: utrzymanie siebie i swoich popleczników przy władzy. A jeśli można do tego eksploatować paniczny lęk przed wirusem, to tym lepiej. Masz też pełną rację, że liberalizm nie ma szans we współczesnej demokracji, bo 90% społeczeństw o duszy niewolnika nastawia grzbiet i woła „bij mnie, bij, bo tyś mądry i dobry, kochasz mnie, chronisz mnie przed wirusem, robisz to dla mojego dobra! Jeszcze z tej strony przyłóż, to zaboli, ale uczyni dobro!”
PolubieniePolubienie