Najskuteczniej nauczany przedmiot?

Możecie się Państwo nie wysilać – nie ma go na liście przedmiotów żadnej ze szkół. Z przykrością muszę jednak przyznać, że wykłada go niemal każdy nauczyciel i, co jest raczej rzadkim fenomenem, nad wyraz skutecznie. Ostatnio też przyłożyłem rękę do jego popularyzacji, bo stchórzyłem. Strach i konformizm (o rozmaitej proweniencji) są zresztą głównymi przyczynami popularności i siły… hipokryzji.

Niedawno opisywałem, jak przygotowuję uczniów do pisana for&against essays; właśnie kolejna grupa wchodzi w tę fazę i etapem wstępnym jest wybór tematu. Żadna z moich „prowokacji” jakoś nie okazała się tym razem skuteczna, więc chcąc zachować choć część spontaniczności, zapytałem ich wprost, czy jest coś, o czym chcieliby pogadać, zbytnio się do tego nie zmuszając. Po chwili konsternacji, zasugerowali, że zastanawiają się, czy w szkole potrzebna jest religia. Podejrzewam, że mieli jakieś krótkie spięcie z księdzem lub katechetką, choć wiem, że w grupie są dzieci, które na ich zajęcia nie chodzą z musu. I co zrobił liberalny, otwarty na dialog i poszukujący zagadnień do dyskusji nauczyciel? Otóż wycofał się rakiem, tłumacząc (się), że to temat zbyt szeroki, ogólny i światopoglądowy, więc nie bardzo nadaje się do racjonalnych i ograniczonych w czasie rozważań. Niezależnie od tego, jak merytoryczne były te zastrzeżenia, była to zwykła rejterada – obawiałem się, że, choćby pośrednio, będę się musiał jakoś ustosunkować do tego, co na lekcjach religii dzieje się w mojej własnej szkole (to samo, co w każdej innej, nic lepszego, nic gorszego), czy szkoła publiczna powinna zajmować się światopoglądem i jak się ma doktryna religijna do wiedzy zdobywanej na innych przedmiotach. Jednym słowem, zszedłem z linii strzału i, koniec końców, tematem dyskusji będzie kwestia równie kontrowersyjna, ale jednak wygodniejsza, bo niedotycząca (o ile mi wiadomo) nikogo osobiście – prawo osób homoseksualnych do adopcji dzieci.

Tego, że rezygnacja z pierwszego tematu była jedynie wybiegiem, byłem świadomy od samego początku i gorączkowo zacząłem się zastanawiać, jak uniknąć takiej wtopy przy następnej okazji. Miałem przecież idealne warunki do realizacji tematu, bo w grupie nie ma jednomyślności światopoglądowej. Dlaczego z tego nie skorzystałem? Wydaje mi się, że przy całej gotowości do wymiany poglądów, umożliwiającej  koegzystencję różniących się ludzi, nie jestem w stanie wyobrazić sobie pola do takiej dyskusji.

Jest to model dialogu, którego nie trawię na równi z, Państwo wybaczą neologizm własny, monologiem jednoczesnym. To model znany z mediów – do studia zaprasza się np. księdza i przedstawiciela PAN, rzuca między nich kość niezgody i obserwuje jak „dyskutują”. Oczywiście inteligentny ksiądz i inteligentny pracownik naukowy, wiedzą, że to tylko pozór dyskusji, bo czegokolwiek by nie powiedzieli, nikogo nie przekonają, ani nawet nie przyczynią się do poszerzenia horyzontów publiczności. Z dyskusji księży, ani ze sporów pracowników naukowych nikt jednak relacji nie przeprowadza, a mogłaby to być dla wszystkich ciekawa lekcja.

Problemem nie jest więc rozłączność pól światopoglądowych, lecz właśnie usilne próby udowodnienia ich kompatybilności. Zdecydowana większość hierarchów kościelnych i ich podwładnych (także tych szkolnych) bardzo chętnie uznaje, że ma prawo, korzystając z „argumentu” ostatecznego, poddawać w dyskusję kwestie praw natury badanych przez naukę, a nie jedynie głosić swoje. I tak otrzymujemy sytuację, w której ktoś nieuznający metodologii racjonalnego poznania (a najczęściej niemający o niej zielonego pojęcia, lub stosujący ją wybiórczo, co na jedno wychodzi), „zagina” w dyskusji kolejnego jajogłowego, ku uciesze dumnej ze swej ignorancji gawiedzi. Przyznaję, że uciekłem od konieczności uczestniczenia w „sporze”, który musiałby być prowadzony na podobnych zasadach, bo po prostu nie chciałem takiego rodzaju dyskusji firmować. Uznałem, że nie będę uczył godzić science and magic i szukać dla nich wspólnego języka, nawet na tak niewyrafinowanym poziomie. Niestety, nie umiałem tego uczniom wytłumaczyć.

Czytając amerykańskie pisma i strony internetowe poświęcone nauce i jej popularyzacji, nie sposób nie natknąć się na ten sam problem. Można odnieść wrażenie, że demokracja amerykańska sama sprowadziła na siebie kłopot codziennego użerania się z religijnymi fanatykami, żądającymi narzucenia stanowym edukacjom obowiązku karmienia młodzieży antyewolucyjnymi agitkami, inteligentnym projektem i podobnymi bzdurami na zasadzie równouprawnienia i aspiracji do nobilitującego, choć sensu stricte nieuznawanego (sic!) paradygmatu.

Równouprawnienie jest zrozumiałe i oczywiste – demokracja nie może wykluczać obywatela, np. z powodu jego uczestnictwa w kulcie Potwora Spaghetti. Ponieważ jest to jego prywatna sprawa, zaspokojeniu jego potrzeb może służyć edukacja prywatna, która, na życzenie klienta, może edukować go nawet w kwestii pierwszeństwa żółwi lub słoni w znanej wszystkim kosmologicznej przekładance. Czym innym są aspiracje, bo choć bezapelacyjnie uznajemy prawo każdego nawet do czczenia drzew, nie powinniśmy oczekiwać, że podobny kult stanie się ogólnie obowiązującą wykładnią szkół publicznych. Osoby religijne pewnie obruszą się słysząc, że stawiam ich wyobrażenia w tym samym rzędzie, co wyżej wymienione kurioza. To nieporozumienie, w ogóle nie przeprowadzam takiego wartościowania; zwracam jedynie uwagę, że rozważania o Jahwe, Allachu, Zeusie, czy Potworze Spaghetti, niezależnie od subiektywnych odczuć, stojących za nimi konstruktów filozoficznych i moralnych, mieszczą się w tej samej kategorii argumentacji, diametralnie różnej od dyskursu, którym zajmuje się nauka i jako takie, nie powinny być z nim zestawiane, bo z takiej konfrontacji nic nie wynika. Dyskurs religijny i naukowy są całkowicie rozłączne. Jeśli ktoś potrafi przeprowadzić w swoim własnym umyśle ich fuzję lub pragnie funkcjonować w swoistej schizofrenii, to jest to jego osobista sprawa. Niestety, ta ostatnia kwestia jest zupełnie nie do przyjęcia dla agresywnej ideologii ewangelizacji wojującej, która, roszcząc sobie prawo do bycia beneficjentem demokracji, wyznacza sobie jednocześnie rolę jej suwerena, ponieważ… –  tu pada „argument” ostateczny.

Polska, tak podobna w kwestiach światopoglądowych do Stanów Zjednoczonych, cieszy się jak dotąd brakiem takich medialnych, „naukowych” (nie światopoglądowych, rzecz jasna) wojen podjazdowych i mam słabą nadzieję, że ich areną się nie stanie. Nadzieja jest słaba, bo nie wynika z przekonania o naszej odporności na demagogię, ale z faktu, że nasze rodzime oszołomy nie przerobiły jeszcze dostatecznie lekcji marketingu i nie dotarło jeszcze do nich, ile można zarobić na czymś równie nieskończonym, co wszechświat. Mam jednak wrażenie, że, w obecnym klimacie, te niedociągnięcia zostaną szybko nadrobione. Aż się boję, że publikując takie rozważania, wywołuję wilka z lasu. Nie chciałbym być świadkiem łzawień jakiegoś Oka, dowodzącego, że np. ewolucja to jedynie teoria, bezczelnie eksploatującego powszechne utożsamianie słowa teoria z hipotezą lub przekonującego, że trzeba u niektórych szukać bruzdy, a jednocześnie kogoś zmuszonego do przekonywania demagoga i przysłuchujących się ignorantów, że jest zupełnie inaczej.

Szkolna „transcendencja” nie jest jedyną domeną omawianego przedmiotu. Hipokryzją jest w dużej mierze ocenianie. I to byle jakie, kreatywne statystycznie, obecne pod koniec każdego semestru, i to doceniające wszystko i nic, starające się uciec od swej semantycznej autorytarności. Hipokryzją jest wymaganie od funkcjonalnego analfabety znajomości materiału kilkunastu przedmiotów w zakresie, którego nie ogarnia większość jego nauczycieli, bo przecież to, że fizyk zapytany o zaimek zbłaźni się tak samo jak polonista na pierwszym z brzegu zadaniu z dynamiki newtonowskiej uznawane jest za normę i powszechnie akceptowane. Hipokryzją jest wymóg posługiwania się dwoma językami obcymi nowożytnymi, egzekwowany na dziecku, któremu język ojczysty jest w zasadzie równie obcy, bo nie rozumie co piątego słowa używanego we własnych podręcznikach i co drugiego w nich polecenia. Hipokryzją jest powszechne ustanawianie platynowych wzorców wieszczy i bohaterów narodowych na polskim i historii oraz tejże historii fałszowanie i kolorowanie. Hipokryzją jest unikanie komentowania historii najnowszej. Hipokryzją jest, że nauczyciele WOS-u nabrali wody w usta w sprawie wieloletniej już manipulacji kto wie, czy nie najważniejszą instytucją państwa. Hipokryzją jest udawanie, że można równie skutecznie uczyć czegokolwiek ludzi na trzech poziomach percepcji jednocześnie. Itd., itp., każdy może sobie dośpiewać tuzin innych przykładów. Hipokryzja najlepiej spełnia wszystkie kryteria oświaty powszechnej – jest ogólnie dostępna, egalitarna, tania i łatwa w obsłudze, bo choć sami jej wyznawcy chętnie temu zaprzeczą, jest jedną z najskuteczniejszych strategii wynalezionych przez ewolucję i jest stabilna. Skuteczność jej nauczania nie ma sobie równych. Możemy mieć pewność, że wszystkie jej lekcje zostały skrzętnie i bez opóźnień zrealizowane, pilnie wysłuchane i odrobione – będą tymi, których nasi uczniowie nigdy nie zapomną, choć ich treść obyła się bez wehikułu w postaci metod aktywizujących, projektów, OK i wszystkich innych technik karmienia chorych kotów.

Wracając do mojej lekcji, choć czasy utożsamiające naukę z teologią dawno minęły, a państwo nie funkcjonuje już zgodnie z wolą i z łaski żadnego bożego popaprańca, pardon, pomazańca, ja wciąż jeszcze zastawiam się, czy powinienem wytłumaczyć uczniom, dlaczego odrzuciłem proponowany przedmiot dyskusji, czy też raczej „nie wywoływać wilka z lasu”, godząc się na utrwalanie skuteczności nauczania hipokryzji. Jeszcze chwila, i ktoś o mniejszych skrupułach ubiegnie mnie i „wyjaśni” im, że w kwestii fizyki, biologii i innych, istnieją teorie konkurencyjne i że należy dać im równe szanse. Chore, prawda?

6 myśli na temat “Najskuteczniej nauczany przedmiot?

  1. Pewnie, że powinieneś to dzieciom wytłumaczyć. Więcej: przeprosić. Nawet nie dla samych dzieciaków (choć im taka dyskusja z pewnością nie zaszkodzi), ale dla spokoju własnego sumienia i zachowania bezwzględnej (kosmicznej, transcendentnej) uczciwości.

    A z tematu daje się wybrnąć. Tak naprawdę, to najgłębszy sens zajęć, jakie ja prowadzę z dzieciakami, to właśnie to: rozróżnienie między myśleniem racjonalnym a magicznym czy też niemyśleniem wcale.

    Pogodzenie science and magic się doskonale udaje, przynajmniej w literackim ujęciu, jeśli do tego podchodzi się z minimalnym choćby dystansem. Od Pratchetta i Lema zaczynając. Gorzej właśnie, jeśli się wdepnie w Mickiewicza przepaść między czuciem i wiarą, a szkiełkiem i okiem. Słuchaj dzieweczko, a ona nie słucha.
    Tobie, angliście, łatwo przemycić Pratchetta obok opartej na Mickiewiczu mentalności szkoły…

    Jeszcze chwila, i ktoś o mniejszych skrupułach ubiegnie mnie i „wyjaśni” im, że w kwestii fizyki, biologii i innych, istnieją teorie konkurencyjne i że należy dać im równe szanse. Chore, prawda?
    Chore, ale niestety występujące powszechnie. Żyjemy w czasach postmodernizmu…
    Tym większe Twoje misyjne zobowiązanie, by jednak podjąć dyskusję.

    A o skuteczności edukacji dla hipokryzji – można dyskutować. Szkoła taka była zawsze (od czasów Gombrowicza i Makuszyńskiego przynajmniej). A czy odnosiła w tym sukces? Trudno powiedzieć, czy większy i powszechniejszy, niż dawniejsze społeczeństwa z ich naciskami społecznymi. Czy też po prostu jest wytworem ewolucyjnym, widocznym choćby u psa, a szkoła go tylko ujawnia i eksploatuje.

    Polubienie

  2. A w kwestii ewolucyjnego pochodzenia hipokryzji i innych „całkowicie ludzkich” postaw społecznych i moralnych, bardzo wszystkim polecam lekturę:
    Frans de Waal
    „Bonobo i ateista – w poszukiwaniu humanizmu wśród naczelnych”
    – polskie tłumaczenie wyszło półtora roku temu, ale nadal jest do kupienia w księgarniach.

    Bonobo nie chodzą do szkoły…

    Polubienie

  3. Wszystko wskazuje na to, że z hipokryzji transcendentalnej ludzie będą zdawać matury… To może z Władcy Pierścieni, Gwiezdnych Wojen i Harrego Pottera też? One również zawierają elementy filozofii, etyki, moralistyki i wielu innych. Jest tam sporo rzeczy, których można się nauczyć na pamięć i z nimi nie dyskutować. Moje dziecko na przykład zna wszystkie zaklęcia używane przez wychowanków Hogwartu i bardzo wciągnęło się dzięki temu w łacinę :).

    Mówiąc serio, zastanawiam się, czemu matura z religii miałaby służyć, jeśli człowiek nie wybiera się do seminarium, gdzie nie będzie sobie już musiał łamać głowy nad wszelkimi niespójnościami? Sprawdzeniu, czy wszyscy są katolikami przynajmniej na dopuszczającą? A co to, z jedynką nie wpuszczą kogoś na mszę? Zwiększeniu ilości zdolnych do klepania paciorka? Umoralnieniu rozpasanej młodzieży? Jaka sensowna uczelnia będzie kierować się tym „wyznaniem wiary” przy naborze? Czy ludzie szczerze religijni nie woleliby nie być odpytywani ze swojego Boga, jak z tabliczki mnożenia?

    Oczywiście pytam naiwnie – wiadomo, że nie chodzi o religijność i chrześcijański stosunek do świata i bliźniego, a jedynie o zawłaszczenie kolejnej sfery życia, poszerzenie strefy wpływów i uzyskanie jeszcze jednej możliwości grożenia ludziom palcem. Nie mam też wątpliwości, że ewentualne wprowadzenie następnej dobrej zmiany nieźle się przyjmie – to jasne, że nikt nie będzie potrzebował tej „wiedzy”, ale jeśli tylko zacznie się ona liczyć do średniej… Wzrost religijności murowany, bo to zaraz trzeba będzie mieć i stempelek, i obrazek i prenumeratę Gościa Niedzielnego. A potem proponuję wymóg „matury na pięć”, by stanąć na ślubnym kobiercu albo ochrzcić dziecko. Przy pewnej dozie hipokryzji, da się uzyskać 100% katolicyzmu w katolicyzmie i zwiększone wpływy.

    Już postanowione, jeśli temat padnie na podatny grunt, następna dyskusja na temat „Czy potrzebna nam matura z religii” (wszystkich zaniepokojonych zapewniam, że nigdy nie wtrącam się do dyskusji, nie wypowiadam swoich sądów, ani nie „oceniam lepiej” tych zgodnych z moim widzeniem świata – nadal uczę przede wszystkim języka).

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.