Masters of non-puppets, czyli o prawdziwym słów znaczeniu

Do trawestacji tytułu klasycznej już powieści sf R. A. Heinleina, lub też, jak kto woli, kamienia milowego thrash metalu, skłoniła mnie obserwacja ewidentnego nadużywania w oświacie (zwłaszcza tej „nowoczesnej” i „zmienionej”) pojęcia podmiotowości ucznia.

Podmiotowość to termin bardzo szeroki, nic więc dziwnego, że szermujący nim rycerze niepokalanej postępowości nie bardzo martwią się o treść pod nim ukrytą – zawsze o jakiś jej aspekt da się zahaczyć, zadając w dialogu ciosy na oślep. Na hasło PODMIOTOWOŚĆ, milknie polemika, wszystkie argumenty mogące zagrozić „postępowi” stają się obszczekiwaniem karawany, bo przecież nikt nie chce doświadczyć śmierci cywilnej za podważanie podstawowych praw dziecka/człowieka.

O podmiotowości można dyskutować równie wiążąco, co o wolności i wolnej woli – sprowadzona do absurdu, staje się zaklęciem, a nie argumentem. Zwykle bardzo trudno jest zorientować się, o jaki sens podmiotowości chodzi wszystkim tym, którzy jej niedostatek w szkolnych ławkach dostrzegają. O jakikolwiek by nie chodziło, nie może on chyba obejmować świadomości i odpowiedzialności podmiotu, z racji jego niedojrzałości, niewiedzy, niepełnej zdolności prawnej i, nie bójmy się tego słowa, ubezwłasnowolnienia, którego szkoła może być narzędziem, ale na pewno nie przyczyną.

Podmiotowość pozbawiona atrybutów świadomości i odpowiedzialności staje się swoją własną karykaturą, jednak to wcale nie przeszkadza zaczadzonym nowomową działaczom oświatowym posługiwać się tą wydmuszką intelektualną bez żadnych ograniczeń. Bo chyba nie chodzi im jedynie o podkreślenie, że dziecko już jest jakąś tam osobą, a nie staje się nią tylko dlatego, że ktoś zapisał je do szkoły?

Upieranie się przy czysto deklaratywnym nadawaniu uczniom dumnego miana podmiotów jest w istocie dbaniem o dobre samopoczucie ich nauczycieli i opiekunów. Oni po prostu czują się lepsi, porządniejsi i bardziej profesjonalni odmieniając podmiotowość przez wszystkie możliwe przypadki. Ten zabieg, a właściwie wybieg formalny, dotyczy nie tylko podmiotu. Pewne słowa zostają politycznie pozbawione właściwych im desygnatów i nadaje się im nowe, czasami zupełnie przeciwstawne, ponieważ ich oryginalne znaczenie źle się komuś kojarzy, lub jest mu z jakichś względów niewygodne. Chęć ogrzania się ciepłem stada każe nazywać wiec poparcia dialogiem, obrazę logiki miękkimi kompetencjami, a pozbawione jakiejkolwiek decyzyjności, przymusowe koło bardziej podmiotowych przedmiotów samorządem. Należy się spodziewać, że nadchodzące lata przyniosą nam zupełnie nową nomenklaturę – tylko czekać, aż skądinąd neutralny uchodźca stanie się epitetem i trzeba go będzie czymś dobrze podmienić.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że opisywany proces, ze względu na tempo zachodzenia, przestał już być naturalnym elementem ewolucji języka. Z jednej strony jest cynicznie używanym narzędziem sprawowania władzy nad umysłami, z drugiej, skłonnością umysłów słabych do oswajania sumy wszystkich swoich strachów. Taki mamy moment historyczny, że strach budzi wszystko, boją się starzy, boją się młodzi, a im mniej wiedzą, tym bardziej się boją, nie wiedząc czego. Denominacja jest klasycznym sposobem radzenia sobie z lękami – ich imion lepiej nie wymawiać, albo znaleźć im inne. Może nazwane inaczej nie zorientują się i nas nie znajdą? Nazwij gimnazjalistę ósmoklasistą i problem z głowy.

Zdawałoby się, że ten atawistyczny strach przed nazywaniem rzeczy po imieniu nie powinien dotyczyć oświaty, jako ostoi rozsądku i źródła poznania.  Jest wprost przeciwnie – dyskurs w oświacie, jak mało który, przesiąknięty jest magią słowa; nadal, jak w Średniowieczu, wierzy się w jego moc sprawczą. Widzę dwie możliwe przyczyny tego stanu rzeczy. Pierwszy, to fakt, że słowa powtarzane do zdarcia, niczym zaklinające rzeczywistość abrakadabra, tracą swój sens, trzeba je więc redefiniować, wstawiać w ryzykowne konteksty, opatrywać przydawkami, zastępować emfatycznymi wynalazkami. Na przykład ocena. Cóż za koszmarne słowo. Nie dość, że to jakoś głupio oceniać równorzędny podmiot, to jeszcze jest to czynność tak mało obiektywna, tak niedoceniająca glorii istnienia podmiotu, że koniecznie trzeba coś z tym zrobić. Wprowadzić jasne kryteria i się ich trzymać? Lepiej nie, przecież trzeba coś potem zrobić z tymi, którzy kryteriów nie spełnią. Niech więc te kryteria nie będą za ostre. No, ale i tak sporo podmiotów ich nie spełni, bo po prostu spełnić nie chce. Trzeba to im (dla własnej wygody) jakoś zrekompensować. Na przykład, zamiast czerwono kreślić bezsensowny, nieortograficzny i gramatycznie kulawy tekst, wypiszemy wszystkie zastrzeżenia i nazwiemy taką jedynkę oceną opisową. Albo, jeszcze lepiej, dopiszemy do tego sposoby naprawy całego zła (czyli przepiszemy pracę de novo plus pół podręcznika, tłumacząc go przy okazji z polskiego na nasze), a na zielono dodamy Masz ładny charakter pisma i tym razem jedynkę nazwiemy oceną kształtującą. No tak, ale to zwykle para w gwizdek, bo większość podmiotów tego nawet nie przeczyta, nie mówiąc o zrozumieniu. Co robić? Jak oceniać, żeby nie ocenić? Może pochwalić za kropkę? Tę kończącą wypracowanie. Taka kształtna i stanowcza. Przy odrobinie dobrej woli można by ją uznać za podsumowanie. Tylko jak nazwać taką ocenę, żeby dobrze w sprawozdaniu wyglądała? Konfirmująco-afirmującą? Konsolacyjną? Antycypującą? Wystarczy rzucić pomysł na jakimś konwencie, kongresie, podeprzeć się miękkimi kompetencjami aktualnie modnego autorytetu i któraś nazwa z pewnością chwyci. W ten sposób z pierwotnego znaczenia oceny, niewiele już pozostaje poza brzmieniem. Ani śladu refleksji, że podmiot oceniany nie jest kotem, na dodatek specjalnej troski i u weterynarza. Że zwykle jest samodzielną, myślącą jednostką, zdolną do autorefleksji. Że naprzeciw niej powinien stać również podmiot, który nie będzie jej i siebie samego poniżał protekcjonalną manipulacją godną bystrego inaczej. Że rozmawia człowiek z człowiekiem i, że jeśli któryś z nich tego nie rozumie, to żadnym podmiotem nie jest. Że, jeśli a priori założymy brak człowieczeństwa po stronie oceniającego, to i tak stoimy na straconej pozycji, bo tego niedostatku nie uzupełni nawet najbardziej zmiękczony dekret i najbardziej twórcze rozwinięcie pojęcia podmiotowości i oceny.

Drugim powodem nazywania białego czarnym lub vice versa, jest strach przed nieporozumieniem w dialogu. Ponieważ dialog jest coraz szerszy (nie tylko edukacyjny, rzecz jasna) i istnieje przypuszczenie, a nawet pewność, że biorą w nim również udział intelektualne przedmioty raczej niż podmioty, trzeba liczyć się z ryzykiem, że taki przedmiot zacznie się zastanawiać, czy już ma się czuć urażonym, czy jeszcze trochę poczekać. Istnieją też takie przedmioty, które na okazję bycia urażonym nie czekają, bo są urażone permanentnie, samą jedynie obecnością myślących inaczej. Obraża (i przeraża) ich wszystko, od kawałka gołego ciała w teatrze, przez obecność/nieobecność ciemnoskórego homoseksualisty na rowerze w grze komputerowej, po brak „pozytywnego” przesłania wypowiedzi na blogu. Aż chciałoby się zaapelować, człowieku, nie oglądaj, nie graj, nie czytaj. Uważny obserwatorze, uważnie obserwuj swój omnifobiczny grajdoł, pilnuj by się nie osypywał. Bez konieczności zmierzenia się z mniej „pozytywną” częścią rzeczywistości. Nie chcąc jednak narażać się na posądzenie o hejt, brak szacunku, empatii itp., itd., lepiej jest używać sformułowań o jak najwyższym stopniu ogólności, nieostrości i miękkości, albo zastąpić je jakimś zgrabnym neologizmem. Na przykład, zamiast, i tak oględnie, twierdzić, że Jaś orłem raczej nie jest, należy powiedzieć, że, z całym szacunkiem dla jego podmiotowości, nie odkryło się jeszcze rodzaju inteligencji, którym Jaś się posługuje. Niestety, istnieje wtedy niebezpieczeństwo bycia posądzonym o ironię i sarkazm, bo prowadzący monolog jednoczesny, z automatu doktora Pawłowa, traktują tak wszelkie wypowiedzi, których nie rozumieją, lub rozumieć nie chcą. Nie należy więc przesadzać, ale dopasować ton i poziom wypowiedzi nie tyle do norm dobrego wychowania i wspólnoty podmiotowości intelektualnej, co do wymogów political correctness, pojmowanej jako kod stworzony w celu dowartościowania wszystkich, którzy pretensje do udziału w dialogu już mają, ale z wkładem w ten dialog jest u nich trochę gorzej*. Można sobie z tego żartować, przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza demokracji, ale strach przed nadepnięciem komuś na odcisk jest całkiem realny – nie tak dawno temu, można się było co najwyżej poróżnić z sąsiadem, dziś niebaczną ironią można śmiertelnie obrazić cały naród (zwłaszcza, że coraz więcej mamy obywateli za cały naród się uważających, a jednocześnie cały naród uważnie obserwujących i następnie uprzejmie donoszących). Frank Furedi, znany (i uznany) socjolog o poglądach zdecydowanie lewicowych (zwracam na to uwagę, bo w końcu poprawność polityczna uchodzi za wynalazek środowisk lewicowych), w lęku tym widzi poważne zagrożenie dla rozwoju demokracji i zauważa, że doprowadzona do rozmiarów paranoi obawa przed naruszeniem czyichś dóbr osobistych (nieuniknionym w kontakcie globalnym) zaczyna hamować swobodę wypowiedzi i dialog. I tak, z chęci manipulowania niewygodną rzeczywistością i myślenia życzeniowego rodzą się fobie, urojenia, hipokryzja i stagnacja.

Z obydwu wymienionych względów, nasi władcy nie-marionetek pracują dziś bardziej nad słowotwórstwem, niż nad podmiotowością swoich podopiecznych. Ta ostatnia, zgodnie z logiką myślenia magicznego, pojawia się z nadania demiurga biurokraty. Szkoła jest więc miejscem produkcji, ekspozycji, nadawania i admiracji certyfikatów podmiotowości, a nie jej kształtowania i rozwoju. Podmiotowość w pedagogice (za K. Wieleckim) oznacza przecież wzajemne, równoważne wywieranie wpływów. Założenie piękne, ale wraz z nim założyć trzeba chęć i możliwość takiej wymiany. Jeśli zgodzimy się, że w szkołach (nawet tych „obudzonych”) nie występuje równouprawnienie kompetencji (nie równoważność) podmiotów (bo to mniej więcej tak, jakbyśmy żądali równouprawnienia pilota i kontrolera lotów); chęci i możliwości mogą wystąpić jedynie z uznania i nadania. Czy podmiotowość z przyzwolenia nadal mieści się w definicji? Przecież to raczej łaskawy protektorat, a nie republika. Nie chodzi nawet o chęci i szlachetne, nie wątpię, intencje protektorów, lecz o długoletnią, niepełną świadomość protegowanych, których ewentualne zamiary, z definicji, mogą pozostawać bez związku z mentorskim wishful thinking.

Najogólniejsze określenie podmiotu opisuje go jako osobę posiadającą prawa i obowiązki. Szkoła obowiązków nie egzekwuje, bo nie ma (i nie chce mieć) służących temu narzędzi, natomiast prawa, owszem, kodyfikuje, lecz zawiesza w niewygodnych jej okolicznościach. Co zostaje wtedy z szumnej i dumnej podmiotowości ucznia? Fasada i ponowoczesny bełkot, permisywizm i zaniechanie. Prawdziwą podmiotowość uczeń odzyskuje dopiero w opozycji do instytucji, która jej świadectwo wystawiła mu awansem. Dopiero wtedy można zaobserwować prawdziwy stosunek naszych masters do rzekomych non-puppets. Oni po prostu zakładają, że obdarowany „podmiotowością” uczeń nigdy nie będzie chciał sprawdzić, co ona jest warta. To mocno ryzykowne założenie.

Uczniowie, jak wszystkie podmioty, mają podobno niekwestionowane prawo wyboru. Oczywistym zaprzeczeniem tego prawa jest sam powszechny obowiązek szkolny, ale nie posuwajmy się do skrajności, sprawdźmy, jak uczniowie są upodmiotowieni w konkretnych, codziennych sytuacjach. Na przykład, do szkoły przychodzą oczywiście z własnej woli, ale, przed ostatnim dzwonkiem, opuścić ją mogą jedynie w asyście nauczyciela, rodzica, policji lub pogotowia ratunkowego. Podobno daje im się wybór treści edukacyjnych, choć nie wiem, jak to możliwe, jeśli wszyscy zobowiązani są opanować tę samą podstawę programową. Być może ten element podmiotowości realizowany jest przez dobrowolność udziału w konkursach przedmiotowych, zajęciach wyrównawczych, kółkach zainteresowań, zerówkach i innych formach zajęć wszelakich, na których frekwencja często wymuszana jest szantażem. Przedziwnym tworem ponowoczesnej pedagogiki jest też podmiotowość bezkonkurencyjna. Otóż zakłada ona, że podmioty zanurzone są w przestrzeni abstrakcji, nie napotykając na swojej drodze innych podmiotów, o przeciwstawnych dążeniach i interesach. Mają za to być coraz lepszymi w różnych dziedzinach, ale w taki sposób, by nie być lepszymi od innych, bo mogłoby to naruszyć delikatną równowagę psychiczną wszystkich zainteresowanych. Te same podmioty mają potem starać się o dyplomy, stypendia, etaty, granty i kontrakty w tajemniczej próżni, bo jako jedyne mają stosować się do abstrakcyjnych dla innych zasad. Iście boska podmiotowość. Pojedyncza i absolutna. Szkoda, że reszta świata nie ma do niej równie nabożnego stosunku, co prowadzący szkolenia z pedagogiki antyautorytarnej. Z tych samych źródeł, mocno zabarwionych na nowo odkrytym marksizmem, pochodzi tendencja do troski o jedne podmioty kosztem drugich. Faworyzowana jest podmiotowość zaburzona, dla której, w imię edukacji uporczywej i przekonania o klasowym pochodzeniu zaburzeń, poświęca się podmiotowość całej reszty. Jednocześnie, podmiotowość ta w tajemniczy sposób się dematerializuje, gdy jej emanacją ma być odpowiedzialność. Te i tym podobne absurdy oraz sprzeczności można wymieniać bardzo długo, bo marksiści i większość teoretyków oświatowych ma dziwny stosunek do rzeczywistości – z jednej strony uznają jej materializm, z drugiej nie rozumieją, że żeby komuś można było coś dać, to odebrać trzeba tyle samo komuś innemu. W ramach szkolnictwa, nie mogą przestać udawać,  że za sztukowanie podmiotowości chuligana lub prowadzenie zajęć na dwóch, trzech poziomach IQ jednocześnie, zawsze ktoś płaci, a walutą wcale nie jest podmiotowość szkoły, grona pedagogicznego, ani kogoś, kto na szkoleniu będzie przekonywał, że „się da”.

Efektem tego „dawania się” jest uczniowska podmiotowość, równie szanowana i realna jak podmiotowość kobiet w islamie, pacjentów w kilometrowej kolejce w przychodni, wiejskich psów, mniejszości seksualnych, itd., itp. Jest jednak jedna, zasadnicza różnica. O ile wyżej wymienione są przykładami czystej, ludzkiej hipokryzji, przypadek niepełnego upodmiotowienia ucznia w szkole wynika także z przesłanek racjonalnych, a nie tylko z logicznie upośledzonej ideologii. Część problemu wynika ze zrozumiałej troski o dziecko, które do natrętnie wtykanej mu podmiotowości nie dojrzało, nie podejmuje suwerennych decyzji, a tym bardziej za takowe nie odpowiada. Sam byłem niezbyt szczęśliwy, kiedy moja córka mogła się cieszyć pełnym uznaniem jej podmiotowości przez szkołę przez trzy godziny oczekiwania na możliwość napisania sprawdzianu, którego nie pisała wcześniej z powodu choroby. Przez trzy godziny, nikt w szkole nie wiedział, gdzie się dwunastolatka znajduje, co robi, czy szkołę opuściła i czy ewentualny sprawdzian dojdzie w ogóle do skutku. Nie miało to oczywiście nic wspólnego z kształtowaniem podmiotowości, a jedynie z bałaganem i nonszalancją. Gdyby dziecku złamał się paznokieć, mógłbym co najmniej dwu osobom złamać kariery. Ten incydent każe mi podejrzliwie patrzeć na rozmaite zajęcia „odkrzesłowiające” i „upodmiotowujące”, podczas których nauczyciel ma znikomą możliwość kontroli nieodpowiedzialnych podmiotów, za które jak najbardziej przedmiotowo odpowiada. Tym bardziej, żyjąc w świecie zadrukowanych ostrzeżeniami torebek foliowych i kubków do kawy, zastanawiam się, w jaki sposób, w pewnej berlińskiej szkole, opisywanej przez dr Żylińską, prawnie umocowane są takie działania, jak samodzielne podróże nadzorowane, które, w razie nawet nie zaniedbania, ale nieszczęśliwego splotu wydarzeń, byłyby dla takiej instytucji końcem nie tylko chwalebnych prób upodmiotowienia, ale działalności w ogóle. Niestety, jak zresztą większość założeń funkcjonowania tej szkoły, to także pozostanie pewnie jeszcze długo tajemnicą. A szkoda, bo może więcej ludzi decydujących o instytucjach, skłonnych byłoby myśleć o niej poważnie.

Pedagogika nie ma dziś wcale dylematu, czy traktować ludzi podmiotowo, ze wszystkimi konsekwencjami jakie to niesie, czy też, pozostając przy dumnej nazwie, udawać, że pojęcie to oznacza zupełnie co innego, niż pokazują słowniki. Wybór opcji jest oczywisty, bo jakiekolwiek niepodlegające negocjacji fizyczne konsekwencje niekonsekwencji semantycznej są dla szkolnych postmodernistów rzeczą nie do przyjęcia i pojęcia. Nie wystarczy im stwierdzić, że dziecko/uczeń powinien napotkać w szkole człowieka dorosłego, przygotowanego do zawodu i świadomego swoich działań, który pomoże mu podobną swojej świadomość (podmiotowość) uzyskać. To byłoby zbyt proste i takie… nienowe. Można oczywiście argumentować, że każda podmiotowość jest siłą rzeczy ograniczona i niewątpliwie możemy z niej korzystać w różnym wymiarze, w różnych okolicznościach i różnym czasie. Kwestią  podstawową jest jednak możliwość wyboru, której zdecydowana większość szkół swoim wychowankom nie gwarantuje, a nawet próbuje ją na rozmaite sposoby ograniczać u ich prawnych opiekunów.

Czy możliwe jest wybrnięcie z tego błędnego koła sprzecznych dążeń? Tak, ale pod warunkiem, że ludzie rozsądni i światli, którzy podobno kształtują szkolnictwo, będą ograniczać zasięg zjawisk typowych dla emocjonalnych reakcji gromady, w tym strachu przed niejednomyślnością w dialogu i zwyczaju maltretowania języka. Nadużywanie jego funkcji afektywnej, używanie słownictwa niezgodnie z jego przeznaczeniem, głównie w celu ideologicznym, z pewnością dialogowi w edukacji (i żadnemu innemu) nie pomaga. Rezygnacja z pseudo pedagogicznego chciejstwa i przyznanie, że w szkole podmiotowość jest, jak każde doświadczenie, dopiero zdobywana w procesie ciągłym, z wysiłkiem, wbrew przeciwnościom i nie zawsze z powodzeniem, przywróciłyby stosunkom tam panującym właściwą perspektywę. Uzmysłowienie sobie, że, wraz z pasowaniem na ucznia, nie następuje pasowanie na podmiot sensu stricte, powinno być udziałem tych, którzy za podmioty już się uważają. Również udawanie, że jest się podmiotem, bo stać nas na łaskę upodmiotowienia kogoś innego, jak i mnożenie rodzajów podmiotowości poprzez wykluczanie jej kolejnych, niewygodnych komponentów, jako niegodne nauczyciela, powinno się skończyć. Nie zanosi się.

*W mojej własnej ocenie, terminu poprawność polityczna zbyt często (nad)używam. Narzekam tu jednocześnie na stosowanie słownictwa niezgodnie z jego przeznaczeniem. Niestety, w tym przypadku, czuję się  postawiony przed faktem dokonanym i nie na siłach by choćby usiłować go zmienić. Odnoszę wrażenie, że political correctness, podobnie jak całe mnóstwo innych określeń, z rzadka pojawia się w swoim podstawowym wydawałoby się znaczeniu, tj. norm przyjętych w celu umożliwienia porozumienia i koegzystencji, na równych prawach, najrozmaitszych podmiotów o zróżnicowanych celach, czyli, ogólnie mówiąc, szeroko pojętej ludzkiej przyzwoitości. Wręcz przeciwnie, w dość powszechnym przekonaniu (które podzielam) termin ten stał się synonimem wymówki, biurokratycznej zasłony dymnej, pozwalającej odłożyć kwestie niewygodne i drażliwe ad acta, w charakterze kukułczego jaja dla kolejnej generacji urzędników. Pełni on też funkcję pi-ar-owego kokonu dla osób teoretycznie uprawnionych do podejmowania decyzji, choć mentalnie i intelektualnie niezdolnych do tego aktu, które znalazły się na swoich miejscach w wyniku zbiegu okoliczności lub z partyjnego nadania. Mamy też całe mnóstwo ludzi, którzy political correctness rozumieją tak, jak pojęcie to funkcjonowało u swojego bolszewickiego zarania, czyli jako ogół środków służących utrzymaniu zgodności myślenia z linią (dowolnej) partii. To takie vehiculum, pozwalające gładko przełykać dowolną, aktualnie wygodną bzdurę. Kiedy wypowiadam się, agresywnie i sarkastycznie, o politycznej poprawności, to nie demokratyczny pozór imposybilizmu, ale właśnie to ostatnie zjawisko mam na myśli. Wolę to wyraźnie zaznaczyć, zanim ktoś przypnie mi łatkę oszołoma z prawicowym? odchyleniem.

8 myśli na temat “Masters of non-puppets, czyli o prawdziwym słów znaczeniu

  1. Poruszasz tu dwie trochę różne rzeczy (jeśli nie liczyć Metalliki jako trzeciej).

    Po pierwsze podmiotowość.

    Po drugie nowomowa, czy też newspeak, dyskusji edukacyjnych.

    Podmiotowość.
    Masz rację, że wszystko można sprowadzić do absurdu. Są jednak dość jasne kryteria określające co na to miano zasługuje, co nie. I osobista odpowiedzialność, dojrzałość, świadomość, etc. mają tu tylko trochę do rzeczy.
    Podmiotowy jest kot (by pozostać przy Twoim przykładzie), który wychodzi do ogrodu i na łąkę kiedy chce, a gdyby uznał to za właściwe, to mógłby się przeprowadzić do sąsiadów. Często też wychodzi i wraca do domu po tygodniu włóczenia się – pokornie wtedy znosząc nawet wizytę u weterynarza, leczącego to wszystko, czego nabawił się tym lumpieniem.
    Właśnie leczymy zaropiałą ranę na karku, ale Matylda sama uznała, że lepiej jednak wrócić do domu i pokornie dać się wyleczyć, niż z tą raną włóczyć się nadal.
    Podmiotowości pozbawiony jest kot, trzymany w mieszkaniu, który nie ma możliwości wyboru pomiędzy jedzeniem pysznych Whiskas, jakie mu serwujesz, a żywieniem się myszami i konikami polnymi, a nigdy nawet nie miał okazji do zranienia się w bójce.

    Podmiotowość tych kotów jest równie realna i równie istotna (a można też twierdzić, czemu jestem bliski), że równoważna etycznie podmiotowości dzieci, o której tu dyskusja.

    Zawężenie dyskusji do dzieci poddanych obowiązkowi szkolnemu i ustawicznej opiece, jest tu równoważne dyskusji o podmiotowości kotów, gdybyśmy mówimy wyłącznie o podmiotowości kotów zamkniętych w mieszkaniu, które nigdy nawet nie widziały łąki. Ich podmiotowość sprowadza się do tego, że właściciel toleruje, że nasikały w kącie, a nie do kuwety.

    Szkoła (w sensie systemu szkolnego) jest immanentnie sprzeczna z podmiotowością — uczeń jest jej przedmiotem z samego założenia. Każda wypowiedź, nie kontestująca przymusu jako takiego, a posługująca się terminem „podmiotowość” musi być hipokryzją, nowomową, albo polityczną poprawnością właśnie z racji tej sprzeczności.

    I tu wpadamy w drugi temat: politycznej poprawności, czy raczej newspeaku.

    Bardzo ładny esej. Polemikę podejmę z tylo jedną tezą, że political correctness oparte jest na mechanizmie „oswajania zła i strachów”, na wzór średniowiecznego (czy szamańskiego) zastępowania eufemizmami imienia Złego, by go nie przywołać.
    Ja tu widzę głównie magię pozytywną (sympatyczną). Nazywając coś w przyjemny sposób tym samym zaklinamy rzeczywistość i czynimy to coś przyjemnym, choćby obiektywnie było ohydne i uwierające jak gwóźdź w bucie.
    Tu nie chodzi tylko o manipulację innymi, ale i o samooszukiwanie się. Przymus jest nazywany „wolnością” nie tylko przez poganiacza niewolników oczytanego w Leninie, ale i przez niewolnika, który sam przed sobą samym musi usprawiedliwić, że się nie buntuje, albo, że mu z tym wygodnie. Ale tego, że wygodnie mu pozbyć się odpowiedzialności i pozostawać pod (dalekim od skutków letalnych) przymusem, tego otwarcie powiedzieć nie można, ani nawet przyznać przed samym sobą, bo wstyd byłby boleśniejszy od samego przymusu. Większość ludzi ma dusze niewolników. I właśnie za to nienawidzą Nietzschego, że nazwał tę ich postawę po imieniu.

    I jeszcze kilka uwag logicznych:
    „Czy podmiotowość z przyzwolenia nadal mieści się w definicji?”
    Każda podmiotowość każdego, za wyjątkiem samego Boga Wszechmogącego, jest podmiotowością z przyzwolenia. Jeśli postępujemy jako wolne podmioty, to dlatego, że nasz silniejszy sąsiad dysponujący dużą maczugą, daje nam przyzwolenie na to, byśmy działali suwerennie.

    „Najogólniejsze określenie podmiotu opisuje go jako osobę posiadającą prawa i obowiązki.”
    Ja bym raczej definiował `podmiotowość’ jako `wolność’ o której mówimy w kontekście nie indywidualnum, ale realacji z innymi w społeczeństwie.
    Same prawa i obowiązki nie wystarczają do podmiotowości. Niewolnik, który ma prawo do czterech godzin snu i pół bochenka chleba dziennie, za to obowiązek kopania rowów, nie jest wzorcem podmiotowości. Za podmiot raczej uznałbyś go dopiero wtedy, gdy odrzuci zarówno to swoje prawo do chleba i barłogu, jak i te swoje obowiązki – choćby za nim posłano wtedy psy gończe, nie miał nic do jedzenia i nie spał uciekając. Podmiotem staje się nie poprzez prawo i obowiązek, ale poprzez podejmowanie decyzji – również (może wręcz przede wszystkim) tych wbrew prawu i obowiąkowi.

    „do szkoły przychodzą oczywiście z własnej woli, ale, przed ostatnim dzwonkiem, opuścić ją mogą jedynie w asyście nauczyciela, rodzica, policji lub pogotowia ratunkowego”
    Pisałem o tym kilka lat temu – na samym początku istnienia tego blogowiska. Mało co jest tak nieludzkiego, upokarzającego i antypodmiotowego, jak sprawdzanie listy obecności.
    Był to zwariowany czas roku 1980, gdy moja polonistka zaczęła lekcję od demonstracyjnie starannego sprawdzenia listy (czego nigdy nie robiła), po czym dyskutowaliśmy jedno z opowiadań Borowskiego „U nas w Auschwitzu” – w Auschwitz sprawdzano listę obecności dwa razy dziennie, a w naszej szkole sześć razy. Morał z tej lekcji był dość jasny.

    „nie rozumieją, że żeby komuś można było coś dać, to odebrać trzeba tyle samo komuś innemu”
    To prawo ekonomii nie dotyczy wszystkiego. Jeśli jedna małpa iska drugą, to zarówno daje tej drugiej przyjemność, jak i sama przyjemność odczuwa, a nie płaci nic. Działanie win-win.
    Błędem tego stylu myślenia jest tylko to, że wszystko, ale to absolutnie wszystko, uważają za sprowadzalne do wzajemnego iskania się, zastępowalne iskaniem. I że do wzajemnego iskania usiłują wszystko sprowadzić.

    „Czy możliwe jest wybrnięcie z tego błędnego koła sprzecznych dążeń? Tak, ale…”
    Nie, bo…
    Nie, bo przymus jest instytucjonalno-prawną (a nie kulturową) cechą szkolnictwa. Wybrnięcie wymaga więc nie zmiany nastawienia jakichś ludzi, tylko zmian prawnych i ich wdrożenia. Zmian kulturowych wyłącznie w tym sensie, żeby wyborcy wybrali Sejm, który zniesie przymus szkolny. Mało realistyczne marzenie.
    Podmiotowość Murzyna na plantacji Jeffersona była taka sama, jak podmiotowość Murzyna na plantacji jego sąsiada-sadysty. Mimo ludzkiego podejścia, łagodności, humanizmu i liberalizmu Jeffersona.
    Różnica położeń leżała nie w podmiotowości tych dwóch Murzynów, tylko w opresji i bliznach na plecach. Wybrnięcie z tego błędnego koła stało się możliwe dopiero za Lincolna. I to wybrnięcie kosztowało przy okazji życie ponad pół miliona podmiotów (głównie tych podmiotowych już wcześniej) i poważną autodestrukcję całego państwa.

    Z tego błędnego koła hipokryzji można też wybrnąć w drugą stronę: odrzucając nowomowę i nazywając rzeczy po imieniu: przymus przymusem, głupotę głupotą, przedmiotowość przedmiotowością, etc. W bezpośrednim sensie wiele to nie pomoże – poza popsuciem samopoczucia części spośród samooszukujących się. I może co poniektórym da do myślenia.

    Polubienie

    1. Wbrew pozorom, nie gonię za złudzeniem podmiotowości (wolności) absolutnej – ta zawsze jest względna. Ograniczyłem rozważania do szkoły, bo chodziło mi o pokazanie takiej beznadziejnej, ale świetnie wyglądającej propagandowo pogoni w wykonaniu środowisk, które, zdając sobie sprawę z fizycznych niemal sprzeczności w tej idei, cynicznie promują jej z góry skazaną na niepowodzenie wersję i samych siebie przy okazji. Ich działania obnażają jedynie intelektualną mizerię założeń, powodują, że teoretyczne wsparcie udzielane dziecku z powodów ideologicznych staje się swoją własną parodią, a działania prawdziwe pozostają bez echa, bo są niezbyt nośne medialnie lub nie wynikają ze z góry założonego, modnego modelu. W rezultacie dziecko wręcz otoczone pro-podmiotowymi ludźmi i ich działaniami pozornymi ma mniej praw i satysfakcji, niż to pozostawione samemu sobie. Podmiotowość szkolna, nawet w szkołach uchodzących za działające na nowoczesnych zasadach, świetnie sprawdza się do momentu, w którym uczeń próbuje z niej naprawdę korzystać. To jest właśnie hipokryzja – podmiotowość ucznia jest traktowana instrumentalnie, tak by szkoła mogła, stojąc w glorii podmiotowego podejścia, rozwijać swoją podmiotowość jego kosztem.

      Między korzystaniem z anturażu politycznej poprawności jako różowych okularów, a denominacją lęków przy jej pomocy nie widzę wielu sprzeczności – skutek ich używania jest ten sam: narastająca hipokryzja i rozmycie postrzeganego obrazu.

      O „podmiotowość z przyzwolenia” pytałem retorycznie samych zwolenników nadmuchiwania balonu podmiotowości, bo większość z nich albo cynicznie tym pojęciem gra, albo nie zdaje sobie sprawy właśnie ze stopnia owego przyzwolenia. Mam też wrażenie, że samo przyzwolenie wystarcza im za całą podmiotowość – są tak dumni ze swojej łaskawości, że mylą podmiotowość uczniów ze swoim ego.

      Definiowanie podmiotowości przez prawa i obowiązki nie jest moim pomysłem, ale pojęciem prawniczym. Posłużyłem się nim, żeby pokazać jedyne ujęcie podmiotowości, do którego szkoła, jak widać kulawo, jest zdolna. Do jakiegokolwiek podejmowania decyzji przez nominalne podmioty stara się nie dopuścić, ubezwłasnowolniając je zarówno w drobiazgach jak i kwestiach zasadniczych. Nie potrafię teraz rozstrzygnąć, jakie czynniki przesadziły o tej manierze, ale dzieciak pozbawiony odpowiedzialności za najprostsze czynności w domu, nie jest w stanie przyjąć odpowiedzialności za banalne obowiązki szkolne, nawet jeśli założymy, że bywają jakieś sensowne. Szkoła stara się nie burzyć tego chorego porządku, szukając dla patologii usprawiedliwienia w postaci społecznego przyzwolenia lub postulatu. Antyautorytaryzm pedagogiczny jest więc czysto koniunkturalny.

      Ideę „iskania się” nieco upraszczasz :). Małpa iskająca nie tyle odczuwa frajdę z tej czynności płynącą, co spodziewa się rewanżu. Nie wchodząc w teorię gier, chodziło mi jedynie o to, że powietrze do pompowania podmiotowości przedmiotu nie pochodzi z próżni, a szkoła z typowo bolszewickim poczuciem sprawiedliwości czerpie jego zasoby od tych, którzy żadnego nadawania podmiotowości nie potrzebują, bo są jej świadomi i chcieliby z niej korzystać, a nie cieszyć się jej zapisem w statucie.

      W kwestii wniosku końcowego, niestety, muszę się z tobą zgodzić. Niestety, bo na zmianę porządku prawnego, na taki, którego podstawą byłby liberalizm, nie możemy liczyć w dającej się przewidzieć przyszłości „dobrej zmiany”.

      Polubienie

  2. By nie spamować u Danusi, tu Ci odpowiem w kwestii jastrzębi i gołębi.
    Choć i z tym tematem to się trochę wiąże, bo to i w temacie wolności i podmiotowości…

    Z Twoją oceną zgodzę się tylko w połowie: że gołębie, jak nigdy nie odnotowały sukcesu, tak i nadal nie mogą się go doczekać.

    Jastrzębie natomiast swoje sukcesy miały i nadal mają – tyle, że w swoich niszach, gdzie muszą się chronić przed obowiązującym gołębiowym glajszachtem. Kiedyś były to nisze szlachetne i błyszczące tym szlachetnym wyróżnienie, dziś są zepchnięte na margines dziwactwa albo i potępienia sadyzmu wobec własnych dzieci. Nic tak nie boli i nie uwiera nieskutecznego w swoich działaniach gołębia, jak to, że jakiś jastrząb mógłby osiągnąć sukces, o którym gołąb tylko może marzyć. Najlepiej więc administracyjnie zakazać szkół jastrzębi. Żadnej selekcji i żadnego elitaryzmu – wszyscy muszą równo tkwić w bagienku i nie wychylać się z niego.

    Jastrzębie nigdy nie aspirowały do powszechności. Były niszowe i sa niszowe. Tyle, że 100 lat temu to była nisza dumnej szlachetności, a dziś jest to deprecjonowana nisza zepchnięta na margines.

    Nie ma tu miejsca na syntezę. Jest wyłącznie miejsce na wolność i różnorodność.
    Tak, ogromna większość ludzi ma głębo gdzieś funkcje zarówno liniowe, jak i nieliniowe, i ich prawo mieć je tam. Niech tylko mniejszość, która tymi funkcjami bywa zainteresowana, nie musi o nich uczyć się w ukryciu i pod kołdrą – jeśli nie zaśnie ze zmęczenia po odrabianiu prac domowych z mnożenia pisemnego, co jej funduje gołębia szkoła powszechna. Powszechna, czyli równająca wszystkich. W dół, bo inaczej równać się nie da.

    Polubienie

    1. To, że nie istnieje żadna „trzecia droga”, a jedynie wolny wybór na rozstaju, jest dla mnie oczywiste. Pomyślałem jednak, ze takie „burze mózgów”, jak opisywana przez Dankę, mogłyby mieć ten pozytywny aspekt, że niezależnie od „wyznawanej” opcji, ludzie myślący mogliby dojść tego właśnie wniosku, jeżeli tylko nie są ideologicznie zaczadzeni. Ewentualny kompromis nie byłby rozwiązaniem uniwersalnym, w którego istnienie większość zdaje się wierzyć, ale polem do eksperymentu z działaniami, których nie udało się jeszcze wdrożyć lub tych, o których skuteczności zapomniano. Być może nawet na terenie jednej szkoły jest możliwe przyznanie, że dla jednej grupy lepszy będzie jastrząb, a dla drugiej gołąb. Nie o filozofię tutaj chodzi, a o skuteczność, o tym wielu zapomina. W instytucji, która musi być monolitem, mógłby to być zalążek myślenia krytycznego, bo, w większości sytuacji, różnica między jastrzębiem, a gołębiem polega na stawianiu jedynek lub nie, a nie na działaniach, które ten akt poprzedzają.
      Takie krótkie chwile refleksji bardzo by się wszystkim przydały, bo, jak się zdaje, nikt w oświacie nawet nie próbuje sensownie odpowiedzieć na pytanie, które zadaję wszystkim gołębiom: Jak to się dzieje, że przy całym postępie filozoficznym i metodycznym ostatniego półwiecza, skuteczność nauczania (nie mylić ze „świetlicą) jest taka sama, jeśli nie gorsza, niż dawniej? Dlaczego odsetek ludzi prawdziwie wykształconych i zdolnych do podejmowania na bazie tego wykształcenia decyzji jest mniej więcej stały?

      Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.