Zmieszany, niewstrząśnięty

Filozofia sobie…

Morze i pusty horyzont zwykle nastrajają ludzi filozoficznie. Mnie to również dotyczy, zwłaszcza, że refleksja nad funkcjonowaniem oświaty weszła mi już w krew, a na dodatek wpadła mi w ręce książka Bernarda Stieglera, jego pierwsza u nas tłumaczona*. Tekst jest wybitnie „francuski” i nie chodzi nawet o niuanse językowe, z którymi tłumacz musiał sobie poradzić (chylę czoła) – przy takim poziomie abstrakcji i tej ilości neologizmów, zaczynam się zastanawiać, w jakim stopniu mam do czynienia z przekładem, a w jakim z interpretacją, w dowolnym języku zresztą. Nie wyobrażam sobie nawet czytania tej pozycji w angielskim tłumaczeniu, bo francuski nurt filozofii słynie z przegadanej bełkotliwości i Stiegler nie jest tu wyjątkiem. Język jest dość hermetyczny, więc jeśli ktoś nie spędził ostatnich kilku lat na lekturze przynajmniej najważniejszych pozycji z zakresu współczesnej filozofii europejskiej, musi się nieźle przyłożyć, by nadążyć za wywodem. Mimo to, temat mnie zainteresował, bo autor docieka przyczyn upadku oświaty publicznej i szerzenia się głupoty, co intrygująco koreluje z kwestiami, które zwykle podnoszę. Już po wstępie byłem jednak przekonany, że do tezy głównej raczej się łatwo nie przekonam. Otóż Stiegler dowodzi, że za obserwowany (żałosny) stan edukacji i mentalnej kondycji społeczeństwa, odpowiadają prymitywny konsumpcjonizm (skutkujący postępującą, niemal pełną już proletaryzacją społeczeństwa), ogłupiające media i neoliberalna (jakżeby inaczej) degrengolada uniwersytetów, które mają jakoby być władne tę sytuację odmienić. Diagnoza tyleż prosta (choć podana w bardzo skomplikowany sposób), co niezbyt oryginalna i przynajmniej częściowo dyskusyjna. Moje wątpliwości budzi nawet nie sama argumentacja, której niuansów mogłem przecież nie pojąć (same przypisy stanowią niemal połowę tekstu i odnoszą się w zdecydowanej większości do tekstów mi nieznanych i w Polsce niepublikowanych), ale dwie kwestie, które ewentualny czytelnik powinien przemyśleć a priori.

Po pierwsze, Stiegler traktuje uniwersytet jako byt autonomiczny, samoświadomy i obdarzony sporą sprawczością. Biorę poprawkę na różnice między akademickimi tradycjami naszych krajów i ustrojem samych szkół wyższych, np. między Sorboną, a UJ, między École des hautes études en sciences sociales, a SGPiS, czy między Institut d’Etudes Politiques, a Wydziałem Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW, ale z całym szacunkiem dla wszystkich tych uczelni,  żadna z nich, ani francuska, ani polska nie jest w stanie narzucić swoim społeczeństwom żadnej wizji, wręcz przeciwnie, zgodnie z diagnozą autora (mniejsza teraz o przyczyny tego stanu rzeczy), to świat zewnętrzny dyktuje im realia, w których funkcjonują. Autor jest jednak przekonany, że uniwersytety są w stanie wytworzyć ideologie infekujące ośrodki decyzyjne państw i społeczeństw. Co więcej, jego uniwersytet jest wyidealizowany i mimo zastrzeżenia o świadomości utraty przez niego funkcji kreującej i konstytuującej wiedzę (za której początek przyjmuje się Constititutio habita, po powstaniu Uniwersytetu Bolońskiego w 1080r.), w trakcie argumentacji nie bardzo o tym pamięta i postuluje, jak się zdaje, by kilkusetletni proces odejścia od kantowskiej odpowiedzialności odwrócony został jakimś aktem filozoficznej woli. Po drugie, Stiegler ignoruje tu wymiar indywidualny, przeceniając wpływ uniwersytetu na jednostkę (mój domysł, bo temat ten, w  kwestii dążenia do indywiduacji, omija, odmawiając niejako jednostce możliwości samodzielnego kontynuowania tego procesu poza jego absolutnie niezbędną fazą społeczną**). Wątpię, by atmosfera panująca nawet w bardzo prestiżowej szkole wyższej determinowała ludzkie postawy w wymaganym przez niego stopniu. Sam Stiegler jest najlepszym dowodem na wtórność systemu edukacyjnego w stosunku do indywidualnych wyborów i chęci – swoją błyskotliwą karierę zawdzięcza kilkuletnim wakacjom od obowiązków i dylematów niesionych przez życie, które spędził odsiadując wyrok za napad z bronią w ręku. To nie żaden uniwersytet, czy jakakolwiek wcześniejsza, „zaciekawiająca” edukacja uczyniła z niego pierwszoligowego filozofa, ale własne zainteresowania, lektury, dociekania i życzliwość samego Jacques’a Derridy.

Nie czuję się tu na siłach polemizować ze Stieglerem, byłoby to raczej śmieszne w obliczu mizerii mojej wiedzy filozoficznej. Możliwe, że potrafi uzasadnić, że myśl friedmanowska, w połączeniu z nowymi technologiami zapisu, niosła ze sobą nieuniknioną klęskę w postaci kryzysu ekonomicznego i niedowładu, a w konsekwencji do globalnej rezygnacji z czegoś, co Kant nazywał Mündigkeit – dojrzałością. Nawet jeśli tak jest w istocie, trzeba by założyć trwałą celowość ideologiczną ośrodków uniwersyteckich, które miałyby dążyć do wprowadzenia „ustroju” akurat im wygodnego, co trąci mi teorią spiskową, a od czego Stiegler (niezbyt dla mnie przekonująco) się odżegnuje. Pojawienie się wielu wpływowych ekonomistów i polityków, którzy przyczynili się do katastrofy AD 2008 (niejednokrotnie czerpiąc z tego olbrzymie zyski),  konserwujących wtedy i później sprzyjający finansjeryzacji klimat konsumpcyjnej bezrefleksyjności nie wydaje mi się owocem zaniechań filozofii, a jedynie banalnej żądzy władzy i posiadania, towarzyszącej nam od zarania ludzkości. Nie trzeba znać i psuć Kanta, żeby być oportunistą. Nie potrzeba filozofii, by wykorzystać możliwości – samce alfa zawsze wyczuwają skąd wieje wiatr. Za kryzys wartości w równym stopniu odpowiada profesor uniwersytetu, jako doradca ekonomiczny, nadymający balon kredytów hipotecznych, jak i nauczyciel gimnazjalny, fałszujący oceny podczas Tygodnia Cudów. Jeden i drugi czerpie zyski ze swego procederu, choć są one różne w rodzaju, skali i odbiorze. Mogę się zgodzić, że uniwersytet, zwłaszcza silny i prężny, może stanowić ważne ogniwo procesu historycznego, ale zawsze będzie jedynie elementem większej całości, całkowicie podporządkowanym momentowi dziejowemu i głębszym procesom społecznym. Można dowodzić, że mizeria podstawówki jest konsekwencją przyjętej na uniwersytecie ideologii, ale czy nie działa to także w drugą stronę? Czy kiepskie podstawówki nie rzutują na marność dążeń uniwersytetów? Nie potrafię wskazać punktu początkowego okręgu – każdy wybór będzie arbitralny i obarczony błędem perspektywy. Może jestem ograniczony darwinowskim redukcjonizmem, ale mieszanie filozofii z walką o byt zawsze było dla mnie działaniem maskującym, manipulacyjnym, a przede wszystkim, siłą rzeczy, narzucanym post factum.

…i życie sobie

Przyjmowanie jednej perspektywy jest zawsze początkiem działań antydemokratycznych. Zawężanie przekazu (czasami niezbędne), lub koncentracja na wycinku rzeczywistości (w tym wypadku na uniwersytecie), choćby rozwleczone na ponad 500 stronach, bywa sednem działania demagogów, populistów, propagandystów i… speców od reklamy. Decydenci zrobią wiele, żebyśmy uwierzyli w przekaz im wygodny, ale czy oznacza to spisek, czy choćby uświadamialność procesu, która mogłaby prowadzić do jego ideowej kontroli? Nie, to po  prostu samonapędzający się dodatnim sprzężeniem zwrotnym mechanizm ludzkiej natury, jej mizerii i oportunizmu. W życiu często wiele rzeczy jest złych, lub niedoskonałych, bo tak jest większości wygodniej, a nie z powodu niedostatku znajomości dzieł tuzów filozofii i gruntownej autoanalizy. Dlaczego na przykład żaden polski uniwersytet nie dyktuje MEN lepszych rozwiązań edukacyjnych? Czy pisowska ruchawka deformująca oświatę (i całą resztę funkcjonowania państwa) jest wynikiem klimatu filozoficznego panującego na wyższych uczelniach? Raczej nie – paru oportunistów wyczuło, że w bieżącym „klimacie”, można już kręcić własne lody i że np. znacznie łatwiej jest habilitować się na Słowacji. Taki mechanizm jest obecny na każdym szczeblu ludzkiej działalności i wpisany w zbliżony do sinusoidalnego schemat. Jaka faza, taki klimat. Cykle świadomości społecznej można analizować poczynając od każdego punktu sinusoidy, niekoniecznie w aktualnym maksimum jej amplitudy. Na przykład w punkcie 0. Moim zdaniem, nie w polemice ze Stieglerem, bo mnie na nią nie stać, ale raczej na ockhamowskiej kontrze, podpartej odrobiną liźniętej psychologii ewolucyjnej, źródeł nędzy oświaty (w tym akademickiej) szukać można znacznie bliżej i każdy ma je dostępne od ręki i jak na dłoni, a nie po pełnej noezie różni.

Prawdopodobnie Stiegler powiedziałby, że racjonalizuję głupotę, bo w tym właśnie dostrzega groźny mechanizm dający konsumpcji i technologii nieograniczoną władzę nad rozumem, ale w przyjęciu jego perspektywy przeszkadza mi chyba niewspółdzielenie tradycji francuskiego flirtu intelektualnego z socjalizmem – dla mnie mierność moralną i intelektualną uniwersytetów (a w konsekwencji społeczeństw?) można wytłumaczyć znacznie przystępniej, bez nowej krytyki myśli politycznej. Najprościej rzecz ujmując, wynika ona z chęci umasowienia czegoś, co zawsze było, jest i będzie elitarne. Taki akt łaski, w wykonaniu postępowych upodmiotowiaczy, musi spotkać się z oporem upodmiotowianych na siłę przedmiotów upodmiotowienia, którym już posiadana podmiotowość w zupełności wystarcza (czego upodmiotowiacze nie są w stanie zaakceptować i wmawiają sami sobie, że takie upodmiotowianie to akt samoistny i oczywiście niemający nic wspólnego z przynajmniej mentalną przemocą). Opór ten wymusza z kolei uzdatnienie elitarności, czyli przerobienie jej na populistyczną swojskość. Tak to kompleks równości, na który chorują prawdziwe elity (na pewnym etapie gromadzenia dóbr), prowadzi w rezultacie do wykształcenia nowych „elyt”.  To jednak jest mechanizm, a nie przyczyna. Tę widzę w ewolucyjnej kontynuacji zjawiska znanego w antropologii jako potlage (mogę ostentacyjnie tłuc cenne naczynia, bo mam ich wiele i w każdej chwili mogę mieć ich więcej), które z kolei stanowi społeczny odpowiednik indywidualnego ogona pawia. Niestety, wbrew przekonaniom wielu, ewolucja nie jest synonimem postępu i równie często, z ludzkiej perspektywy, prowadzi do regresu, zwłaszcza gdy ten ludzki pawi ogon dawno już stracił wymierność i wiarygodność. Nie mam pewności, czy Stiegler nie myli z utratą tego miernika zatrzymania procesu ewolucji gatunku Homo sapiens w ogóle. Cierpi chyba (jak zresztą wielu pretendentów do miana założycieli nowych paradygmatów) na niezdolność wyobrażenia sobie perspektywy czasowej, w jakiej działa ewolucja i całkowicie utożsamia ją w naszym wypadku z rozprzestrzenianiem technologii. Mam też wrażenie, że ulega popularnemu złudzeniu  życia w czasach wyjątkowych, tymczasem nawet wydarzenia przełomowe są w historii (także naturalnej) normą, a nie wyjątkiem.

Moim zdaniem, MEN-y całego świata nie zajmują się już niczym innym, jak tłuczeniem drogich garów na pokaz. Kompleksy klasowe nie byłyby kompleksami, gdyby były leczone w sposób otwarty, dlatego też kompensuje się je przy pomocy ideologii wszystkiego najlepszego (choć nierealnego), którą masy (ich masowość należy rozumieć głównie w kategoriach zaangażowania w rozumienie rzeczywistości, a nie w stricte majątkowych) chłoną najłatwiej. A przecież oświata ma wiele twarzy i żadna z nich nie przypomina wiecznie uśmiechniętej, dobrotliwej buzi pani z folderów, jaką można zobaczyć, gdy dowolny podmiot edukacyjny, lub samo MEN, chce nam sprzedać jakiś swój pomysł. Mówiąc ściślej, taka twarz również się zdarza, ale najwyżej równie często jak pozostałe jej warianty, wliczając w to wyraz wściekłości, żalu, zniechęcenia, zmęczenia i wszystkie inne, znane każdemu z życia codziennego. Byłoby zupełnie nienaturalne, gdyby było inaczej, a ktoś, kto uważa, że zawodowa fasada (i jakakolwiek filozofia „pozytywna”) zawsze musi zwyciężyć jest albo naiwny, albo sam nigdy nie pracował w zawodzie. Żadnym. No chyba, że filozofa.

Rynek? Jaki rynek?!

Prawa do wizerunku edukacji, który sprzedaje pani z fotografii powyżej, kupują najczęściej entuzjaści legend i mitów. No cóż, chyba wszyscy chcieliby, żeby one się wreszcie ucieleśniły, ale są tacy, którzy je rozpowszechniają mimo świadomości, jak bardzo taki obraz odbiega od rzeczywistości. Nie dzieje się tak dlatego, że nie ma młodych, ładnych, miłych nauczycielek, kochających swój zawód i swoich uczniów – jest ich tyle, ile wynika z rozkładu normalnego dla przedstawicieli tego akurat zawodu. Reszta wygląda i zachowuje się zupełnie inaczej, co nie oznacza z automatu, że są gorszymi nauczycielami. Analogicznie, istnieją rozmaite wersje edukacji, które będąc różnymi od natrętnie nam wciskanej, nowo-obudzonej, niby-to-fińskiej i  nieco przedszkolnej ulotki reklamowej, poradziłyby sobie z młodzieży chowaniem przynajmniej równie dobrze. Dlaczego sobie nie radzą? Bo prawdziwy rynek, tu akurat edukacyjny, (nie tylko w naszym kraju) nie istnieje (być może także z przyczyn podawanych przez Stieglera, który wini go za upadek handlu w sensie umowy społecznej), a jego namiastką rządzą agresywne memy. Czy to wyższe uczelnie je produkują i narzucają? Też nie. W sytuacji, gdy ostanie słowo i tak zawsze należy do pierwszego lepszego niedołęgi z MEN, pacynki realizującej tajemny oświatowo, a klarowny politycznie plan, na polu edukacji ścierają się reklamy, a nie idee, nawet jeśli jakieś tlą się po uczelnianych kątach. Co bardziej lotni lub mniej naiwni rozumieją, że żadna reklama, czy propaganda nie pokazuje realiów, ale niektórzy skłonni są sądzić, że w szkolnictwie wreszcie coś drgnęło. Na takim właśnie targecie bazują producenci suplementów diety, zdecydowanej większości reform i edukacyjnych paradygmatów.

W zasadzie nie powinienem narzekać – przyjdzie rynek (jakiś) i wyrówna. Dla kogoś o światopoglądzie liberalnym, powinno być obojętne, że w ofercie znajdują się także usługi zakłamane, marne lub nonsensowne. Te lepsze będą miały tło do zaistnienia. Nie obawiam się więc o ludzi chcących wydać lekko zarobione pieniądze na pseudo edukacyjne fanaberie, owoce (p)obudzonej burzy mózgów emoempacomfodialoquotadydaktyków. Nie ubolewam też szczególnie nad przypadkami antyautorytarnej ściemy, która na szczęście bywa ujawniana. To naturalne i nieuniknione lekcje udzielane ludziom zaczadzonym dowolną ideologią, zaniedbującą realia. Kiedy zostaną skonfrontowani z rzeczywistością, możliwe, że zrozumieją niemożność pogodzenia ze sobą dążeń zupełnie sprzecznych***. Teoretycznie, tak. W praktyce jednak, słabość (i naiwność) takiego rozumowania objawia się znaną, ekonomiczną prawdą, że pieniądz zły zawsze wypiera dobry. W tym miejscu moje rozumienie niedoskonałości rynku zbiega się w fazie ze stieglerowską, uwspółcześnioną, ale wciąż francusko-socjalistyczną krytyką kapitalizmu i (naiwnego) liberalizmu.

Tymczasem, nie jest to żaden kapitalizm, ani, tym bardziej, liberalizm i w tym chyba (dla mnie) tkwi nieprzystawalność analizy filozoficznej do obserwowanego zdziczenia rozumu. Ona je zupełnie niepotrzebnie nobilituje. Konkurencja na „rynku” oświatowym (przynajmniej naszym) jest zupełnie pozorna, nie dotyczy wszystkich podmiotów, z kolei te, które w niej uczestniczą nie mają równych praw, za to zmuszane są udawać, że mają te same potrzeby i cele. Jeśli zacząć od samej góry, tzw. dobre szkoły bazują na tradycji, renomie i uznaniu już zdobytym (najczęściej całkiem zasłużonym) – swój kawałek tortu dzielą między sobą sprawiedliwie i, nie licząc akcji wizerunkowych (kto nie idzie naprzód, ten się cofa), ich współzawodnictwo jako żywo przypomina końcówkę meczu z Japonią, wieńczącego udział naszej reprezentacji w rosyjskim mundialu. Jeśli któraś belferska drużyna nie strzeli sobie samobója, albo nie popełni rażącego faulu, swój nabór, raz lepszy, raz nieco gorszy, zawsze uzbiera. Z góry wiadomo, ilu jest w mieście uczniów, którzy uczą się świadomie i samodzielnie, wiedzą po co idą do szkoły, a od swoich nauczycieli nie wymagają cyrkowych sztuczek – choćby stanąć na rzęsach, więcej takich samorodków, zdolnych przeskoczyć naprawdę wysoko zawieszoną poprzeczkę, się nie znajdzie. Nie ma więc potrzeby specjalnie się spinać, trzeba jedynie zawieszać tę poprzeczkę na odpowiedniej wysokości, nie zbierać kandydatów na ulicy, rozsądnie dobierać kadrę i trzymać poziom. Nieprzypadkowo, w tego rodzaju szkołach nie promuje się zbytnio metodycznych nowinek i pedagogicznych eksperymentów, nie rozwiesza obudzonych banerów. Ot, od czasu do czasu, ktoś wprowadzi jakąś potrzebną mu w teczce innowację, wygra jakiś konkurs, umieści swoich uczniów wśród laureatów olimpiady (co, przy dostępnych zasobach ludzkich, nie jest wyczynem na miarę zdobycia mistrzostwa świata w piłce kopanej,  z reprezentacją Wyspy Wielkanocnej).

Prawdziwa walka o nabór dotyczy szkół, które na ścisłą selekcję wychowanków nie mogą sobie pozwolić. Tutaj widać już wyraźne działania marketingowe, nie wystarczają dni otwarte i ulotki, trzeba zawalczyć w sieci, wyjść do ludzi, organizować imprezy zewnętrzne, itp, itd. Pojawiają się też próby przyciągnięcia klienteli „nowinkami” pedagogicznymi, swoiste puszczenie oka do targetu: Wiemy, że nie wszystko Wam wchodzi do głowy, ale nasi nauczyciele i tak zdołają to zmieścić – pokończyli szkolenia i kursy, znają „metody”, nie musicie wcale tyrać od świtu do zmroku, jak ci ze szkoły XYZ, a i tak na studia się dostaniecie. Tu przynajmniej obowiązują jakieś reguły – oferta mniej więcej pokrywa się ze świadomymi oczekiwaniami „klientów” (przynajmniej niektórych).

Bitwa na noże zaczyna się piętro niżej. Tutaj nikt świadomych oczekiwań i dążeń się nawet nie spodziewa, istnieje za to niczym nieusprawiedliwiona nadzieja, że te nieświadome da się wykrzesać z niczego, po-nowoczesnym, kreatywnym i odpowiednio miękkim podejściem. Krótko mówiąc, nieoficjalny przekaz brzmi: Jesteście, jacy jesteście i my to (dzięki szkoleniom, oczywiście) doskonale rozumiemy. Nie musicie być nawet zainteresowani swoją edukacją, my nauczyliśmy się obsługiwać grzechotkę szamana i waszą motywację wykreujemy z mgły i mitologii egalitarnego wykształcenia. Wbrew ironii wycelowanej w tę właśnie legendę, jestem świadomy zaangażowania i w pewnym sensie doceniam ogrom pracy nauczycieli, dla których sednem działań zawodowych jest potrząsanie grzechotką i okadzanie dymem. Choć w większości nie są wcale merytorycznie gorsi od swoich kolegów zatrudnionych w szkołach o większej renomie (a czasami są wręcz lepsi, bo walka hartuje), gimnastyka metodyczna musi im zastąpić wyniki, których i tak nie będą w stanie osiągnąć. Według moich obliczeń, z pewnością obarczonych jakimś błędem perspektywy, stanowią oni jakieś 60% ogółu zatrudnionych nosicieli kaganka. Zwykle nie posądza się ich o zbytnią innowacyjność, zapędy modernizacyjne, czy też nadzwyczajną chęć rozwoju profesjonalnego. Niezależnie jednak od własnych przekonań, motywacji, kwalifikacji i dążeń, to oni dźwigają na swoich barkach główny ciężar oświaty instytucjonalnej – świadomie, lub nie, sprawiają, że mit „uzdatniania elitarności” może trwać. W rzeczywistości post-transformacyjnej, powoli, w większym lub mniejszym stopniu, uzyskali przeświadczenie, że o klienta trzeba walczyć. Problem w tym, że do obsługi pozostał im najtrudniejszy odcinek frontu, ten, który do niedawna w ogóle nie stanowił targetu dla edukacji ponadpodstawowej. Tymczasem, politycznie wymuszona produkcja magistrów z ludzi zupełnie pozbawionych takich aspiracji, wykreowała niszę, którą trzeba zagospodarować, bo to jedyny sposób utrzymania się teraz w zawodzie. Poczucie swoistej zbyteczności i nonsensowności tej pracy jest dojmujące, ale pragmatyzm codzienności każe trwać na posterunku i poszukiwać metod, które pozwolą, w sposób bezpieczny dla felczera i w miarę bezbolesny dla pacjenta, podać mu gorzkie lekarstwo. Większość zdaje sobie sprawę, że podaje placebo, ale to też nie ma znaczenia. Gorączkowo poszukuje się pedagogicznych mesjaszy, pod których dałoby się podczepić swoje ideologiczne rojenia, bo przecież jakieś trzeba mieć, żeby odnaleźć sens pracy. Sezonowo „odkrywa się” także „nowoczesne” idee przewodnie. Dyrektorzy zwijają się jak w ukropie szukając dla swoich kadr potrzebnych szkoleń, zaleceń i tematów do przemyśleń. Sytuacja jest naprawdę trudna, bo konkurencja nie śpi.

Nie śpi i czuje krew, bo wie, że wyżej opisany konkurent (szkoły, którym jeszcze wydaje się, że ich celem jest edukacja) słabnie w oczach. Następuje więc wysyp niepublicznych paraszkół (zwłaszcza paraliceów), których jedynym modus operandi jest antypedagogiczny dumping, ukryty pod płaszczykiem nowoczesności, antyautorytarności, przyjaznych metod i pozyskiwania najlepszych kadr. Cała ich nowoczesność polega na agresywnej reklamie i bezczelnemu chwaleniu się zapleczem, rzekomo niedostępnym szkołom „systemowym”. Antyautorytarność jest już na ogół spełnionym marzeniem, bo targetowi kojarzy się z permisywizmem, ograniczonym jedynie koniecznością uiszczenia niewygórowanego, rozłożonego na dogodne raty czesnego. Foldery i medialne reklamy pełne są nowomowy zapożyczonej od aktualnych, pedagogicznych wieszczów, choć merytorycznie, te wyspy oświatowego nonsensu nawet z nimi nie mają wiele wspólnego. Ich banery głoszą dzisiejszym uczniom jutrzejszą postprawdę o wczorajszej szkole. Ci nie muszą się już przejmować takimi przeżytkami minionej, transmisyjnej epoki jak frekwencja, spóźnienia, czy jakieś nonsensowne prace domowe. O zapewnienie im tego podmiotowego komfortu dba starannie dobrana, fachowa kadra, często wypożyczona z adekwatnych parauczelni, od pierwszych chwil „pracy” prowadząca nigdy niekończącą się rekrutację na swoją para alma mater. Nie trzeba chyba dodawać, że takie przedwczorajsze niedogodności szkolnego życia jak drugoroczność, czy niezdane egzaminy zostały słusznie wyeliminowane, chyba że podmiot z jakichś względów potrzebuje kupić sobie kolejny rok urlopu od rzeczywistości pozaszkolnej. Matura wliczona w cenę.

Czy mają Państwo wątpliwości, co do kierunku, w którym toczy się naturalna ewolucja naszego (i chyba nie tylko naszego) rynku oświatowego? Prawdopodobnie, edukacyjne dążenia ludzi świadomych swoich celów, uczęszczających do szkół, które nie muszą jeszcze brać udziału w wyścigu ku przepaści, w perspektywie najbliższych dekad,  nie bardzo się zmienią, bo stanowią one w pewnym sensie układ izolowany (do czasu). Cała jednak reszta ma przed sobą tylko jedną drogę – w dół. Egalitarny, sprawiedliwy i nieunikniony, jak studnia grawitacyjna. Dobry pieniądz – edukacja celowa, prowadząca do jednostkowo określonego rozwoju – jest skazany (w sumie zawsze był) na porażkę w ujęciu instytucjonalnym, sankcjonowanym przez państwo, które jedynie udaje, że dopuszcza sektor prywatny do udziału w rynku. W praktyce, bieżący ustrój faworyzuje nie tyle naturalne zróżnicowanie jakości usług, co wymusza ujednolicenie nisz – zmusza szkoły obsługujące krańcowo różny target do formalnej unifikacji oferty. Oferta ta, co naturalne, ciąży ku założeniom reprezentowanym przez tzw. nowoczesne trendy pedagogiki. Jest to raczej mimikra, niż konwergencja, bo głównym elementem wspólnym jest wyrzeczenie się jasno stawianych i egzekwowanych wymagań, wybiórcze traktowanie osiągnięć psychologii i powoływanie się na postmodernistyczne w formie dzieła mistrzów upodmiotowiania przez dekret. Żadna normalna szkoła nie jest w stanie z takim dumpingiem wygrać. Siłą rzeczy musi się dostosować, czyli brać udział w niekończącej się licytacji na ustępstwa (odstępstwa od kantowskiego Aufklärung). Nie trzeba chyba mówić, że nie chodzi tu o profesjonalizm, dobro ucznia, czy jakość usług. To działania obliczone na zdobycie klienta nieświadomego, ale dumnego ze swojej ignorancji, skłonnego nawet zapłacić za możliwość pozostania ignorantem. Nauczyciele będą więc nadal prześcigać się w „zaciekawianiu”, doskonale wiedząc, że ich starania mają znaczenie symboliczne bądź autokreacyjne – target nie zainteresuje się niczym, co jakkolwiek związane jest z jakimkolwiek curriculum. Zmienić curriculum! – zakrzykną wzburzeni mesjasze, zwolennicy uszczęśliwiania ludu na siłę. Ależ oczywiście, zostanie zmienione – uczniowie sami wybierać sobie będą tematykę lekcji, nauczycieli, zajęcia dodatkowe, itd, itp, ale nie będzie to żadne spełnienie edukacyjnej utopii, czy budzenie z intelektualnej, bądź profesjonalnej śpiączki, a jedynie niespójny koncert życzeń edu-polo. To już nawet nie będzie świetlica, która kojarzy się z miejscem zorganizowanym i bezpiecznym, choć może nudnym. Organizacja ograniczy się do naboru i drukowania świadectw, a o bezpieczeństwie, w tych wciąż przymusowych centrach spędzania czasu wolnego, decydować będą wykrywacze metali, kamery i ochroniarze pilnujący pancernych drzwi do pokoju nauczycielskiego i gabinetu dyrektora. Takie przybytki zaczną przyciągać nową „elitę”, potomstwo ludzi, którym „się należy” – tak zrealizuje się marzenie o „realnym wpływie rodziców na działania szkoły”, to oni podyktują programy, zatrudnią i zwolnią nauczycieli, dyrektora i odpowiednio uległych woźnych. Czy tak właśnie ziści się wolnorynkowy sen? W najgorszym tego pojęcia znaczeniu, tak. Ale nie to jest katastrofą, nad którą ubolewam.

Nie jest dla mnie problemem, że mądrzy inaczej będą wreszcie mieli gdzie uczyć się robić prezentacje o miękkich kompetencjach, potrzebnych w dialogu o wyższości miliona nieistniejących nawet w AUTOCAD-zie samochodów elektrycznych nad raczkującą, ale już rozwijaną energetyką wiatrową. Klęską, której przewidywanie nie wymaga wcale nadzwyczajnej przenikliwości, ani specjalnego przygotowania filozoficznego, jest fakt, że tak zdobyta matura będzie (już jest) równoważna tej, którą posiądą zdolni działanie zarówno samochodów elektrycznych jak i wiatraków rozumieć. Posiadacze „matur” i matur będą walczyć o magisteria i miejsca pracy. Nie pociesza mnie domniemanie, że pracodawcy (sami będąc przecież produktem systemu) będą potrafili odróżnić „magistra” od magistra – lawina porusza się tylko w jedną stronę. Naturalną koleją rzeczy, „magistrów” będzie zawsze więcej i to oni będą wkrótce realnie wpływać na rynek pracy (i życie tego kraju), wymuszając systematyczne obniżanie i tak niezbyt wysokich standardów. „Magistrów”, „docentów” i „profesorów” już teraz jest zresztą za mało, by pączkujące, prywatne uczelnie, wyższe od nie wiadomo czego, mogły spełnić wymagane normy kadrowe. Pod tym względem doganiamy już chyba Finlandię, bo mamy ich już około 300!**** Ktoś nowe kadry musi przecież taśmowo produkować. Można więc śmiało oskarżać uniwersytety o sprzeniewierzenie się oświeceniowej idei, ale jest to raczej wynik oportunistycznego, politycznego psucia rynku, niż świadomego założenia realizacji jakiejś filozoficznej (neoliberalnej) wizji. Popierane przez państwo, czysto koniunkturalne zwiększanie odsetka skolaryzacji nie jest wynikiem braku myśli filozoficznej, lecz raczej jakiejkolwiek po stronie zarządzających oświatą; jest krótkowzrocznym drenowaniem sztucznie wytworzonej niszy. Obawiam się, że nie jest to wymarzona przez uwiedzionych przechodzonym folderem finlandyzacja edukacji, lecz ślepa wędrówka po równi pochyłej, prowadzącej wprost do Chile sprzed lat siedmiu. Tu znów zgadzam się z diagnozą Stieglera, choć nie podzielam (lub nie pojmuję) rozumowania, które go do niej doprowadziło. Niestety, nawet pękniecie tej bańki edukacyjnej, choć chyba bliskie, nie spowoduje uzdrowienia sytuacji, lecz kolejne próby jej „naprawy” – przecież żadne MEN nie przyzna się,  że od dziesięcioleci brnie w ślepy zaułek, „na nowo odczytując Marksa” i zapominając o Kancie. Ciekawe, czy, i kiedy nasi studenci wyjdą na ulice, w walce o przywrócenie właściwego statusu prawdziwym uczelniom, dyplomom i pracy naukowej.

Voilà la grande finale

Stiegler nie zniża się do analizy tak przyziemnych detali – być może moje obserwacje w jakiś sposób mieszczą się w jego diagnozie, choć dochodzi do niej w zupełnie inny sposób. W trakcie lektury zawiesiłem więc niewiarę i starając się nadążyć za argumentacją, spodziewałem się jej godnego zwieńczenia. Przedzierając się strona po stronie przez gąszcz filozoficznych zasieków, coraz niecierpliwiej oczekiwałem na długo zapowiadane objawienie, czegóż to powinna obawiać się osławiona TINA, której pokonanie zapowiadane jest we wstępie, tekście głównym i w posłowiu. Po przeczytaniu 435 stron wykładu i prześledzeniu krytycznego przeglądu myśli filozoficznej, po przejrzeniu tysiąca autocytatów autora i usilnym staraniu spamiętania setki nowych terminów i neologizmów, dowiedziałem się, co następuje:

– od 2008 roku kapitalizm jawi się jako wyraźnie mafijny, antygospodarczy i na masową skalę destrukcyjny. Dzieje się tak dlatego, że jest on nastawiony wyłącznie na działania wojenne prowadzone przez fundusze spekulacyjne przeciw urządzeniom produkcyjnym, populacjom, zasobom naturalnym i kulturowym oraz myśli, która poprzez systemiczną proletaryzację stanowiącej odtąd wręcz podstawę projektów „modernizacji” szkoły i szkolnictwa wyższego – zostaje zredukowana do zdolności wdrożenia dających się zautomatyzować modeli kalkulacyjnych i do nabywania „kompetencji” służących dostosowaniu się [adaptation] do nieuchronności TINA, a nie do nabywania wiedzy, która jest z zasady antydostosowalna [anti-adaptatifs];

oraz:

W takim kontekście uniwersytety i akademicy z całego świata – począwszy od nauczycieli w szkołach podstawowych, aż po profesorów zasiadających w College de France – powinni zjednoczyć się w ramach tego, czego nie należy już określać jako organizacja międzynarodowa, lecz jako internacja; powinny zjednoczyć się poprzez procesy współindywiduacji i transindywiduacji, w których nacja znajdowałaby swoje miejsce w internacji.

Jeśli dobrze zrozumiałem to credo, niezależnie od ziarna prawdy w obserwacji, całość odkrycia sprowadza się do trawestacji naszego memu „Balcerowicz musi odejść!” i nawoływania do utworzenia jakiejś uczelnianej Międzynarodówki. Z kontekstu wynika, że niebagatelną rolę w tym doniosłym powołaniu uniwersyteckiego Kominternu odgrywać miałoby odbudowanie społeczeństwa obywatelskiego (zniszczonego przez rewolucję konserwatywną) (sic!), którego zaczątkiem miałyby być inicjatywy podobne Wikipedii, mediom społecznościowym, działające podobnie do podmiotów open source i free share. Zdziwiłby się jednak ktoś, kto na stronach następnych oczekiwałby eksplanacji mechanizmów, które do tej ziemi obiecanej miałyby doprowadzić. Widać tu wiarę i przekonanie o wyjątkowości nowych mediów, które wyzwolone (w jaki sposób?) z okowów TINA, nawróciłyby się na obywatelskość oświeconą. Jak widać, dla autora, perspektywa nadchodzącego raju filozoficznego jest równie konkretna i bliska, jak w Średniowieczu zbawienie dla maluczkich, onieśmielonych ogromem katedr – ważne, że istnieje. Diagnozy Stieglera nie są aż tak wyrafinowane i odkrywcze, by angażować w nie tak ogromne środki intelektualne, tymczasem autor w 95% swego dzieła (i kilku jeszcze cytowanych) błyskotliwie dowodzi, że kapitalizm ma poważne wady i rządzi przy pomocy sterowanych kataklizmów, a konsumpcjonizm jest zły i prowadzi do upowszechnienia nierozumu i powszechnej proletaryzacji. Krytyka Unii Europejskiej, jako źródła dekadencji Europy, a także USA, jako demona marketingu i niepohamowanej konsumpcji, choć zawiera (bo zawierać musi) sporo prawdy, lekko śmieszy, bo prowadzona jest z niekłamaną satysfakcją i iście francuską wyższością, o silnie lewicowej proweniencji. Lewicowość ta też jest specyficzna, manieryczna i, co typowe dla kultury frankofońskiej, platoniczna. Pisząc to, mam jednak wrażenie, że Stiegler jest dojrzalszy od tej maniery, ale nie bardzo jest w stanie się od niej uwolnić. Kiedy wreszcie pod koniec książki obwieszcza nam, że jednak there is an alternative, nie sposób ukryć rozczarowania – tak ciężkie działa wytoczone, by odpalić kapiszon wiary w badania i nauczanie współtwórcze? To, że taka możliwość (jak zresztą wiele innych) istnieje, nie jest przecież niespodzianką. TINA nie jest przecież groźna, bo jest twierdzeniem prawdziwym, lecz z powodu przynajmniej czasowej nieumiejętności wykrycia i uruchomienia mechanizmów wyzwalających działania alternatywne. O tych mechanizmach Stiegler się nawet nie zająknął. Tłumacz, dr Michał Krzykawski nazywa prozę Stieglera performatywną. Sądząc po ilości zwrotów w typie trzeba i powinien, mam co do tego poważne wątpliwości. Dlaczego niby ewolucja nowego społeczeństwa ma potoczyć się w ukazanym przez niego kierunku? Dlaczego w ogóle ma być pozytywna? Ona jest bezkierunkowa (nie wierzę, by monsieur Stiegler nie zdawał sobie z tego sprawy i pomijał ten czynnik w rozważaniach) i nie da się jej programować, ani zabronić jej strategii agresywnych. Dlaczego jakiekolwiek postkantowskie wspólnoty myśli miałyby powstawać i czym się żywić? Ideą? Toż to systemowe i systemiczne chciejstwo, które nie pierwszy raz przebija z wynurzeń zmieniaczy wszelkiego autoramentu. Podawać (czasem nawet dobre) recepty każdy może, problemem jest ich wdrożenie. To, nawet przy założeniu przyspieszenia związanego z geometrycznym postępem technologicznym, nie leży w gestii filozofii, ani żadnych mniej lub bardziej celowych wstrząsów – taki czy inny porządek wynurza się zawsze ze z definicji nieprzewidywalnego chaosu, który, gdyby mógł, śmiałby się do rozpuku z prób jego programowania. Niestety, po raz kolejny, góra urodziła mysz. Misterne to było in vitro, ale mysz pozostanie myszą.

W wielu kwestiach, moje „pretensje do świata” są podobne do stieglerowskich. Ja też przyczyn kryzysu rozumu upatruję w zaniku nawyku krytycznego myślenia i refleksji, zastępowaniu praktycznej teorii teoretyczną praktyką, myleniu wiedzy z informacją i treści z formą. Dostrzegam ogłupiające praktyki edukacyjne i daremne, niemal podprogowe w formie, zabieganie o resztki uwagi, drzemiące w zredukowanych do pierwotnej funkcji retencyjnej mózgach uczniów. Mnie również martwi nieaktualność wiedzy nauczycieli (niemożliwość aktualności?), dziwi i boli „milczenie uniwersytetów”. Wszystko to jednak są emanacje procesów, które rozumiemy zupełnie inaczej. Nowe odczytanie i poprawianie klasyków filozofii nie doprowadzi do zmiany obserwowanej rzeczywistości, tak jak do klęsk czasów minionych nie doprowadziło niezrozumienie bądź rozumienie np. idei Hegla i Marksa. Rewolucje wybuchały nie dlatego, że ludzie przeczytali i zrozumieli Kapitał. PiS (lub ktokolwiek inny) nie zdobyło władzy, bo porwało ludzi nową myślą, uświadamiając im filozoficzne podłoże ich niepowodzeń. W takich sytuacjach, jak świat światem, główną rolę odgrywa łopatologia, a nie filozofia, ręce podają sobie oportunizm i populizm. „Nowe”, kiepskie oblicze tego świata nie jest ani ostatnie, ani wyjątkowe; po Internecie przyjdzie nowa forma uzewnętrznienia wiedzy. To, że niektórzy z nas rozumieją, że wiedza najczęściej nie jest już domeną mózgu, a on sam robi już jedynie za pamięć przenośną (A swoją drogą, kiedy to ostatni raz było inaczej?) i, że z tego względu proletariatem jesteśmy już niemal wszyscy, nie przełoży się na zmianę globalnych mechanizmów społecznych. Filozofia zawsze przychodzi za późno, ale nie jest to wynik świadomych błędów i zaniechań ideowo-proceduralnych, ale natury tej nauki (i każdej innej, będącej rezultatem ewolucyjnie powstałych potrzeb mózgu predykcyjnego, stałych jego dążeń do korekty cognitive errors). Autor wręcz antropomorfizuje omawiane procesy, stara się wykreować w odbiorcy wrażenie, że „konserwatywna rewolucja” z jej narzędziami (wstrząsami), czyli kryzysami, wojnami ekonomicznymi i wręcz militarnymi, z nieprzyjemnymi skutkami społecznymi w postaci konsumpcjonizmu i powszechnej głupoty są wynikiem uświadomionych działań i, jako takie, mogą być zwalczone przez odkrywczo uświadomione działania pozytywne; jednym słowem namawia nas byśmy uwierzyli, że kotu można wytłumaczyć, by nie łapał myszy, a Google’a przekonać apelem do działań pro publico bono. Więcej nawet, proponowane procesy zdają się być personifikowane, stanowić byty zdolne do wytęsknionej indywiduacji, inaczej mówiąc stają się podmiotami, po których można spodziewać się rozsądku i przewidywania. Filozof wpada tu w pułapkę analogiczną do tej więżącej naiwnych wyznawców liberalizmu, przekonanych o rozsądku samego rynku.

Monsieur Stiegler, światem nie rządzą filozofowie, obecnie trudno nawet twierdzić, że rządzi nim ktokolwiek. Cywilizacja jest przedłużeniem ramienia Ślepego Zegarmistrza, a nie mniej lub bardziej inteligentnym projektem złych polityków, lub dobrych filozofów. O ile nie czuję się zdolny do polemiki filozoficznej, nieskromnie przedstawię swoją własną próbę usprawiedliwienia istnienia i rozprzestrzeniania się głupoty, a do niespisanej bibliografii dołączę tylko jedno nazwisko: Charles Darwin. Wydaje mi się, że głupota, brak krytycyzmu, refleksji i bezmyślny mimetyzm są ceną, jaką nasz skądinąd bardzo inteligentny gatunek płaci naturze za swoje istnienie w tej, a nie innej postaci. Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy gatunkiem społecznym. Gdyby nie przystosowanie zwane potocznie głupotą, nie mogłaby zaistnieć żadna forma organizacji społecznej, od hordy począwszy, poprzez plemię, na państwie narodowym skończywszy. Nie mogłaby funkcjonować żadna forma rządów, z religijną na czele. Jakakolwiek organizacja hierarchiczna (a przecież nawet demokracja nią nadal jest) wymaga, by ktoś sprawował władzę. Tę na ogół uosabiają silniejsi, także intelektualnie, a podlegają jej (chętnie) ci, którzy taką siłą wykazać się nie mogą. Mądrym, choć słabym, pozostaje rola dysydentów, Walenrodów i innych wywrotowców, którzy do władzy pretendują, ale wystarczającego poparcia jeszcze nie mają. Silni, choć głupi zawsze znajdą jeszcze głupszych, chętnych, by ich poprzeć. Głupota (i nikczemność) jest taką samą strategią ewolucyjną, jak mądrość (i prawość) i doskonale sprawdza się jako gwarant przetrwania – redukuje dylematy, łagodzi konflikty, ułatwia życie i czyni je bezpieczniejszym (przynajmniej w sferze ograniczonej dostępnym wyobrażeniem). Dotyczy to każdego stopnia organizacji i każdej instytucji, a więc także oświaty i szkoły. Tylko tyle i aż tyle.

Podsumowując, eksplanacje i nadzieje Stieglera mną nie wstrząsnęły, ale czuję się zmieszany z trzech powodów. Pierwszy, to brak ukazania mechanizmów promujących proponowane rozwiązania, bo samo-organizujące się inicjatywy i przykład upadku telewizji jako medium to trochę za mało. Druga, to forma wywodu, która miała chyba być adresowana jedynie do fellow professors i wbrew postulatom utrudnić krytykę krytyki. Natrętnie konsekwentne stosowanie terminów greckich i łacińskich (tam, gdzie z łatwością można znaleźć ich francuskie odpowiedniki – czy np. czas wolny i poświęcony pracy trzeba nazywać otium i negotium?), filozoficznego żargonu i namolne promowanie własnych neologizmów (osobny słowniczek na stronie http://www., jedynie po francusku oczywiście) robią wrażenie zabiegów siłowych, obliczonych na efekciarstwo. Nie jestem fanem pop(corn)ularyzacji i upraszczania konstrukcji cepa, radzę sobie z łaciną, zastanawia mnie jednak, kto miał być odbiorcą tej książki, katedry filozoficzne? Jeśli autor znalazł lekarstwo na całe zło, aż dziwne, że nie chciał podzielić się swoim odkryciem nie tylko z wyimaginowanym, wykurowanym i ozdrowiałym uniwersytetem, ale i z resztą tak żałowanych proletariuszy, którzy pewnie czekają na jakiś uniwersalny pharmakon. Gdyby na filozofii dawało się zarobić, namawiałbym dr Michała Krzykawskiego do dokonania jeszcze jednego przekładu, tym razem z polskiego na nasze, bo jest z pewnością jedną z nielicznych osób, które język Stieglera dobrze rozumieją. I ostatnia przyczyna, będąca prawdopodobnie rezultatem zaistnienia drugiej. Próżno szukać jakiejkolwiek znaczącej reakcji polskiego środowiska naukowego na tą, bądź co bądź, obrazoburczą (przynajmniej w zamyśle) i śmiałą pozycję – wszystko, na co można się natknąć to jakieś nędzne, księgarskie notki, powtarzające zdania, których ten, czy ów redaktor prawdopodobnie nie rozumiał i wyimki z posłowia. Czy dwa lata od ukazania się książki to na taką reakcję za mało? A może nasze katedry filozofii opanowane są już przez profesorów „słowackich”, od których próżno wymagać znajomości francuskiego, czy choćby angielskiego, w stopniu adekwatnym do do miana pracownika naukowego?

Niezależnie od powyższych zastrzeżeń, Wstrząsy warto przeczytać, choćby dla treningu intelektualnego, który dla mnie pozostaje jedyną wartą uwagi formą walki z głupotą, tak systemową jak i systemiczną, i jedyną drogą do indywiduacji. A tego oby było jak najwięcej w nadchodzącym nowym roku szkolnym.

 


*Bernard Stiegler. Wstrząsy. Głupota i wiedza w XXI wieku. Tyt. org. États de choc. Bêtise et savoir au XXIe siècle. PWN 2017.

**W pełni zgadzam się z cytowanym w książce poglądem, że jednostka staje się samodzielna jedynie w odniesieniu do i niejako w opozycji do otoczenia, najczęściej do opiekunów, generując nieunikniony konflikt pokoleniowy – ludzie postulujący eliminację „nastoletniego buntu” nie rozumieją roli, którą ten odgrywa w kształtowaniu się dojrzewającej osobowości. Niemniej jednak, nie wydaje mi się, by jej dalszy rozwój absolutnie wymagał „uspołecznienia”. Nie chodzi mi o sztuczną izolację, ale o samodzielny i autonomiczny wybór drogi życiowej, którego jednostka dojrzała może dokonać niezależnie od bezpośredniego wpływu środowiska, przy osiągalnym/dostępnym stopniu jego percepcji.

***Swoją drogą, ciekawy jest sposób, w jaki tak bardzo nastawione na dialog, obudzone środowisko odcina się teraz od swoich wytworów. Czyż ideą szkół otwartych i obudzonych nie miała być samodzielność w kształtowaniu swojej drogi do sukcesu? Kiedy u początków tego ruchu pytałem o podstawowe założenia i organizację szkół spod tego znaku, jakby nie było mających działać wewnątrz systemu, który tak bardzo się niektórym nie podoba, zarzucano mi czepialstwo, defetyzm i czekanie na gotowe rozwiązania, a tu proszę, „placówka znacząco odeszła od oryginalnych założeń programu, a dyrekcja realizuje własny, autorski program.” Niepowodzenia, to zawsze sieroty…

****To daje jedną „uczelnię” na ok. 126 tys. mieszkańców, wliczając w to niemowlęta, starców, ludzi już pracujących, którzy swą edukację ukończyli i tych, którzy, mimo wszystko, studiować wcale nie chcą, a według chorej polityki wizerunkowej ponowoczesnego państwa, mogliby i powinni.

11 myśli na temat “Zmieszany, niewstrząśnięty

  1. Uniwersytety mają dużą siłę kreowania idei, choć jest to raczej ślepa, a nie samoświadoma, darwinowsko-ewolucyjna siła. Tyle, że nie w płaszczyznie walki ewolucyjnej ludzi w nich pracujących (oni są tylko nośnikami), tylko ewolucji memów i idei. Nie są od tego wolne nawet „najtwardsze” nauki – choćby w fizyce Teoria Strun i Many Worlds Interpretation są silne, choć w occamowskim stylu nieuzasadnialne. Taka darwinowska ewolucja idei w świecie nauk społecznych czy filozofii jest znacznie bogatsza, ale i trochę bardziej lokalna (ewolucja palm kokosowych jest globalna, ale już ewolucja ptaków rozchodzi się nawet pomiędzy sąsiednimi wyspami Galapagos) – idee, jakie wyewoluowały na francuskich uniwersytetach jeszcze nie opanowały całkiem brytyjskich, choć nawet i tam zaczynają już być widoczne i aktywnie walczyć o swój prymat.

    „Autor jest jednak przekonany, że uniwersytety są w stanie wytworzyć ideologie infekujące ośrodki decyzyjne państw i społeczeństw.”
    Są w stanie, choć nie widzę w tym żadnego zamierzonego ani spersonifikowanego celowego działania. Ale wywodzące się z francuskich uniwersytetów idee w rodzaju postmodernizmu w stylu Derridy i sartreowskiego postmarksizmu rozpełzły się znacznie szerzej, w szczególności zainfekowały na poziomie epidemii środowisko wokółedukacyjne.
    Powszechność postmodernizmu jest faktem, ale nie wiązałbym tego z interesem ludzi w jego głoszeniu – raczej widzę to jako wygraną ewolucyjną memu, a nie ludzi, będących tylko jego nosicielami.

    Gratuluję samozaparcia w czytaniu francuskiej filozofii społecznej! Mnie to zdecydowanie przerasta – jak Hegel.

    Polubienie

    1. Trafnie wyłuskałeś brak zaznaczonej intencyjności i perspektywicznego planowania w cytowanym zdaniu – oczywiście, chodziło mi o skoordynowane działania ludzi o określonych poglądach, mające wywierać skuteczną, dającą się zidentyfikować (i spersonifikować) presję na rzeczywistość intelektualną i polityczną. Tymczasem, obserwowane skutki (rozprzestrzenianie się idei) dają się wyjaśnić znacznie prościej, właśnie na drodze ewolucjonizmu.
      Lektura rzeczywiście wymagała samozaparcia, ale zaintrygowany uruchomionymi środkami spodziewałem się czegoś może nie przełomowego, ale przynajmniej przeoczonego przez „koperników” i dającego się twórczo wykorzystać. W zamian otrzymałem dość ciężkostrawne ćwiczenie intelektualne. No cóż, bywa.

      Polubienie

  2. Konkurs matematyczny (chyba dość trudny)

    Po czym widać, że młoda, piękna i sympatyczna nauczycielka z ilustracji nigdy nie studiowała matematyki? Czyli co napisała/narysowała na tablicy niby poprawnie, ale w sposób, w jaki żaden matematyk by nigdy tego nie zrobił, łamiąc ponad dwutysiącletnią tradycję, jakiej powinno się uczyć na zajęciach z geometrii?
    Na pocieszenie owej nauczycielce powiem tylko, że takie łamanie konwencji, to żadna nowość. Dominujący system komputerowych baz danych geograficznych – PostGis – podłożył się tym samym, wyraźnie napisany przez programistów, którzy w wieku szkolnym nie uwewnętrznili sobie konwencji…
    I na pocieszenie jej też powiem, że kilka innych odwiecznych konwencji zachowała.

    Polubienie

    1. Myślę, że dla jej uczniów nie ma to większego znaczenia – dużo większe miałoby ujednolicenie zapisów i symboli w matematyce, fizyce i chemii. Co tu jednak mówić o ogólnoświatowych konwencjach, jeśli w ramach edukacji publicznej pewnego środkowoeuropejskiego kraju od lat nikomu nie chce się posprzątać bałaganu w programach sciences, ich wzajemnych zależnościach i chronologii.

      Polubienie

  3. Uczniom oczywiście nie robi to żadnej różnicy. Nawet matematyce nie szkodzi i wypisane na tablicy wzory są prawdziwe. Tylko to trochę tak, jak opowiadać wiersze własnymi słowami… Euklides się w grobie przewraca.
    A uczniom najwyżej o tyle, że trzymanie się konwencji ułatwia nawet zapamiętanie czegoś do egzaminu.
    Sławne podstawienie Tytusa, który miał policzyć przeciwprostokątną w trójkącie o bokach x=3, y-4, z=?. I musiał wypisać podstawienie a=x, b=y, c=z i dopiero wtedy a=3, b=4 i mógł policzyć, bo zapamiętał w standardowej postaci a^2+b^2=c^2.
    Ale tu piękna nauczycielka konwencję a^2+b^2=c^2 (i większość innych) zachowała. W maliny poszła subtelniej…

    Polubienie

  4. Właśnie o kolejność chodzi: wierzchołki tego prostokątnego trójkąta zostały opisane
    A
    CB

    A konwencja przyjęta od czasów ilustrowanego autorsko rękopisu Euklidesa każe opisywać wierzchołki wielokąta kolejnymi wielkimi literami, ale lewoskrętnie (to ma duże znaczenie w takich sprawach jak geografia!) i zaczynając od lewego dolnego rogu, a nie od góry. Powinien być więc
    C
    AB
    (u Euklidesa, oczywiście, duże Gamma, a nie C)

    Tak naprawdę, to jeśli chodzi o nazwanie boków (a,b,c) dla twierdzenia Pitagorasa, to mogą być jak na tym rysunku, ale wtedy żadnych wierzchołków się nie oznacza. Jeśli oznacza się i boki (małymi literami) i wierzchołki wielokąta (dużymi), to kolejność wierzchołków jest ważniejsza.

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.