Wyścig królików

Run, rabbit, run…

Konkurencja i rywalizacja. Nie cierpię. Unikam jak mogę. Kiedy do niej dochodzi, zawsze mam wrażenie, że nie dam rady, że na pewno wypadnę gorzej, niż inni. Niezależnie od dziedziny. I często jest to samosprawdzająca się przepowiednia. Nie znoszę być prymusem, przodownikiem pracy, duszą towarzystwa. Organicznie nie cierpię sedna wielu towarzyskich spotkań – stroszenia piórek, tokowania, obsikiwania terenu, a przede wszystkim konieczności wysłuchiwania tych, którzy znają się na wszystkim, bo właśnie ktoś podrzucił im newsa na Facebook’u. W takich wypadkach, czuję się albo urażony, albo, jeszcze częściej, zażenowany samą możliwością „przepychanki”. Z mediów społecznościowych zrezygnowałem, zanim wymusiłyby na mnie „bycie na czasie”, konieczność relacji z posiłków i innych czynności fizjologicznych oraz wyścig na lajki, pod niekończącą się licytacją pozorów i upozowanego szczęścia. Pewnie dlatego jestem w życiu tu, gdzie jestem. Jeśli w większości sytuacji unikasz konfrontacji, nie dziw się, że twoje życie nie jest pasmem tego, co na ogół uważa się za sukces, albo że czujesz się w nim trochę jak pasażer, a nie jak kierowca. Moja postawa niejako z automatu kwalifikuje mnie więc do rzeszy współczesnych krytyków szkolnej rywalizacji, ale… No, cóż, może dałbym się na to namówić i rzucałbym teraz po internecie gromy na konkursy, ocenianie itp., itd., gdyby nie głębokie przeświadczenie, że byłaby to, jakżeby inaczej, głęboka hipokryzja, a na tę mam chyba jeszcze silniejszą alergię.

Muszę przyznać, że wysoko oceniam kreatywność tych wszystkich, którzy obecność rywalizacji w szkole (i w życiu) chcieliby zakamuflować, podmienić ją jakimś „dobrym” jej wariantem, lub wręcz twierdzą, że można bez niej żyć. Uważam jednak, że jest to jeszcze jedna próba wyparcia prawdy niewygodnej, bo naruszającej mit człowieka wyrastającego ponad naturalne przyziemności. Jak zwykle w takich okolicznościach, amatorom nowego, wspanialszego, choć zupełnie papierowego świata zdarza się naginać lub ignorować niewygodne fakty. Zwykle stawiają się oni w szlachetnej opozycji do zwierzęcej walki o byt, do wszechobecnego w ich przekonaniu, „wyścigu szczurów”.

Mówiąc szczerze, nie wiem, czemu te skądinąd bardzo inteligentne i silnie uspołecznione zwierzęta zawdzięczają patronat nad zjawiskiem chorej rywalizacji – podejrzewam, że u każdego gatunku, poddanego silnemu stresowi (jak w owym eksperymencie), instynkt przetrwania bierze górę nad wszystkimi innymi i szczury nie są tu żadnym ewenementem. Z całą pewnością jakaś część społeczeństwa ludzkiego również takiej presji podlega, jednak nie uogólniałbym naszych zachowań do ekstremów. Jestem przekonany, że zdecydowana większość naszych zachowań mieści się w zupełnie innym przedziale. Czy zdarzyło się Państwu podnieść jakiś większy kamień, lub inny przedmiot nieruszany z miejsca od dłuższego czasu? Kojarzycie te wszystkie robale (nieprawda, to na ogół małe skorupiaki prosionki i stonogi murowe, wielonogie stawonogi pareczniki oraz dżdżownice, czyli pierścienice) zwykle tam zebrane? Całe to towarzystwo, szybciej lub wolniej, ale nie zwlekając, stara się zniknąć z powierzchni ziemi, unikając światła i ewentualnego wroga. Kto się spóźni, może nie przeżyć – generalnie chodzi o to, by nie być ostatnim. To też rodzaj rywalizacji i wydaje mi się ona bliższa naszej codzienności, niż ta podobno szlachetna, sportowa, lub ta na szczycie łańcucha pokarmowego, gdzie korporacyjne samce i samice alpha-to-be ustalają kolejność dziobania. Nie pochlebiajmy sobie, nasza codzienna egzystencja wymaga raczej szybkich króliczych nóg i zgrabnych uników, niż przegryzania gardeł. Niezależnie jednak od niszy zajmowanej w społecznym ekosystemie i rojeń zdziecinniałych (lub bajań cynicznych) kołczów, od takiego, czy innego współzawodnictwa nie ma ucieczki. Run, rabbit, run…

Case study

Jak już wcześniej wspomniałem, rywalizacji raczej unikam. Postanowiłem jednak sprawdzić, jak to wyobrażenie ma się do codziennej praktyki (akurat w ostatni dzień przed feriami, więc nie wiem, czy reprezentatywny). Pozwoliło mi to pełniej uzmysłowić sobie, jak złudne są na ogół marzenia o bezkolizyjnej koegzystencji opartej na umowie, dialogu i konsensusie.

Dzięki racjonalizatorskim pomysłom minister Zalewskiej (wiem, że to nie ona sama to wszystko wymyśla, ale kto daje twarz, zazwyczaj daje też ciała), swój dzień pracy zaczynam o 45 minut wcześniej, niż przed nastaniem ery dobrozmianowego przesilenia. Zauważyłem, że od tego czasu prowadzę z partnerką swoistą grę pod tytułem kto wstanie pierwszy, ten frajer i robi kawę. Dziś udało mi się wygrać i zyskałem pięć minut „najmilszej chwili poranka” – dochodzenia do siebie, po inwazji budzika na świadomość.

Rzadko, bo rzadko, ale zdarza mi się pojechać rano po świeże pieczywo. Dziś widzę, że z naprzeciwka nadjeżdża samochód, najpewniej kierowany przez osobę zmierzającą w tym samym kierunku. Parkujemy mniej więcej w tym samym czasie, ale cwaniacko nie zaprzątam sobie głowy zamykaniem samochodu, który zamknie się sam, więc, przyspieszając kroku, wchodzę do sklepu wcześniej, niż konkurent – kolejne pięć minut „do przodu”.

Na trasie do mojego drugiego miejsca pracy, w którym mogę się realizować dzięki fantazji pani Z. i jej mocodawców (pewnie wygrałem jakąś rywalizację o nie, ale jej szczegółów nie jestem świadomy), prowadzone są intensywne prace drogowe. Z zawodów o to, kto pierwszy zmieści się na jedynym ocalałym (z trzech) pasie ruchu, zrezygnowałem już we wrześniu, ale myliłby się ktoś, kto myślałby, że reszta podróży objazdem upływa mi bezstresowo i bezkonkurencyjnie. Nie cierpię wyścigów do kolejnych świateł i z irytacją, i politowaniem obserwuję wyczyny różnych „mistrzów kierownicy” w sytuacji, jaką dyktuje ograniczenie ruchu na jednej z głównych arterii miasta. Taka jazda nie przynosi żadnych efektów, poza zwiększonym zużyciem paliwa. Muszę przyznać, że testosteron i adrenalina płyną po ulicach szerokim strumieniem i nie jestem tu wyjątkiem. W tych jednak warunkach, do zawodów nie staję. Mam sporo zabawy, patrząc jak działa na niektórych znaczek V6 na tylnej klapie mojego samochodu. To coś w rodzaju machnięcia flagą z biało-czarną szachownicą – każdy z tych najbardziej naładowanych poranną frustracją stara się udowodnić, że ruszy szybciej. Mam wrażenie, że tę konkurencję wygrywam, pozwalając im odjechać z piskiem kół i mijając ich parę sekund później, gdy zmuszeni są ostro hamować przed poprzedzającym samochodem. Niestety, czas w korku mija jednakowo dla tych pogodzonych z losem i tych, którzy żałują, że nie jadą czołgiem. Pewnie w żadnym miejscu pracy spóźnienia nie są mile widziane, ale mnie pogania świadomość, że moje ewentualne przybycie „po dzwonku” łączy się z konsekwencjami dla grupy ludzi, a na dodatek z tejże grupy akustyczną obecnością na korytarzu. Wraz z nieubłaganie upływającymi minutami, ta świadomość także i mnie podnosi ciśnienie. Nie jestem święty – na drodze jestem oportunistą i choć nie lawiruję nonsensownie między samochodami i nie siedzę nikomu „na zderzaku”, zdarza mi się wpychać w kolejkę na zatłoczonym pasie dla skręcających. Jadę sobie powoli pasem sąsiednim i czekam, aż między czekającymi powstanie luka – lekkie smagnięcie gazu i już zaoszczędziłem trzy zmiany świateł. To musi wkurzać i żadne mrugnięcie awaryjnymi tego nie zmieni. Trudno, dzięki tej wygranej, nie tylko się dzisiaj nie spóźnię, ale jeszcze czeka na mnie bonus: Miejsce na zatłoczonym, szkolnym parkingu. Dziś kto inny będzie musiał kręcić się po okolicy i pewnie to on się spóźni.

Na drugiej lekcji zaplanowałem sprawdzian, ale właśnie do mnie dotarło, że źle go skserowałem – to samo po obydwu stronach. Muszę powtórzyć na przerwie. Na korytarzu widzę plecy kolegi. Niesie jakiś plik papierów i nową ryzę papieru – ani chybi, będzie kserował. Przyspieszam i wyprzedzam go w tłoku, udając, że go nie widzę. Przy kserokopiarce w pokoju melduję się pierwszy – zdążę przed dzwonkiem. Kiedy programuję ustawienia, kolega pyta, czy dużo mam. Tylko 15 kopii, odpowiadam „zapominając” dodać, że drukuje się po obu stronach. I tak by nie zdążył, usprawiedliwiam się w duchu, patrząc na plik, który sortuje sobie na stole.

Czas zmienić środowisko edukacyjne. Dobra zmiana to ludzka pani – dała mi całe 10 minut przerwy, by przedostać się do innej szkoły, a mogła przecież kazać mi się teleportować. Miałem do wyboru: Przystać na uzgodnione propozycje obu dyrekcji, które stawały na głowie, by skleić mi etat, albo rywalizować o niego w kolejnej szkole. „Moje” są od siebie oddalone o dwa przystanki, ale w godzinach szczytu (czyli coraz częściej), to czasami dwa lata świetlne. Obiecałem sobie, że nie będę łamał przepisów ani ryzykował zdrowia swojego i innych, by wygrać sam ze sobą wyścig o laur najpunktualniejszego belfra w dzielnicy. Moja skuteczność to fifty-fifty. Uważam, że to niezły wynik.

Dziś w szkole (drugiej), finał konkursu prezentacji anglojęzycznych. Żeby nie było, to nie mój pomysł! Nie mam co prawda nic przeciw uczeniu ludzi wystąpień publicznych, ale żeby zaraz konkurs? I to obowiązkowy? Dla wszystkich? Na ocenę? Podejrzewam, że ktoś tu wziął udział w „konkursie” na aktywizację uczniów, albo musiał wykazać się w burzy mózgów na radzie pedagogicznej lub zebraniu zespołu przedmiotowego i wygrał. Wiem, że to czyjeś zwycięstwo oznacza dla mnie konieczność rywalizacji. No, bo głupio będzie, jeśli żaden z moich uczniów nie zdobędzie punktowanego miejsca. Nie mam pretensji, rozumiem, też kiedyś będę musiał się wykazać w kategorii działania aktywizujące i zobaczymy, jaki wtedy będę mądry. Póki co, wyścig o zainteresowanie dyrekcji swoją inicjatywą dydaktyczną przegrywam z kretesem. Dobrze chociaż, że mimo rozmaitych wytycznych, udaje mi się nie przerzucać tej konkurencji na uczniów –  do ścisłej czołówki wybrałem tych, którzy a) nie zgłosili sprzeciwu, b) przygotowali coś oryginalnego od siebie, a nie, bo trzeba było, c) mają szansę coś powiedzieć, a nie wydukać wyrytą na blachę internetową mądrość na temat dowolny. Nie mam jedynie pewności, czy pozostali opiekunowie startujących nie będą woleli zastosować pewniejszych środków, lub wręcz dopingu. No cóż, najwyżej „przegram”.

Lekcja w 1x. Fajna grupa, o silnie zróżnicowanych osobowościach. Po kilku miesiącach pracy widzę już, z czym będą „problemy”. Jeden z nich wprowadza Karolina, bystra dziewczyna, sprawiająca wrażenie asertywnej – nieco głośna, zawsze wyrażająca swoją opinię. Zawsze pierwsza reaguje na pytanie, nieważne, czy zna odpowiedź, czy nie. Kiedy nie zna, widzę, jak zmienia się jej twarz – tężeje, oczy ciemnieją. Wyraźnie rywalizuje ze mną o… No właśnie, o co? O przywództwo nad hordą? Bez przesady, nie widzę, by grupa jej ulegała. O „rację”? Raczej nie było sytuacji spornej merytorycznie. Ale nie o żadną kwestię merytoryczną tu chodzi. Ona stara się usilnie wytłumaczyć mi różne rzeczy, których w jej mniemaniu nie pojmuję, przekonać do czegoś, co podobno odrzucam. Stara się udowodnić, że i tak jej nie zrozumiem, nie ma takiej siły. Równolegle ma otwarty drugi front – pokazuje grupie, że ma całą moją atencję.  Zachowuje się jakby… Wiem. Jej strategią przetrwania jest atak. Permanentny. Wyprzedzający. Nikt jej nie atakuje, ale ona cały czas trzyma gardę wysoko i na oślep wymierza ciosy. O co chodzi? Kompleksy? Przerost ambicji? Zbyt wymagający rodzice? Pewnie wszystko po trochu. Dziś „przegięła”. Zatrzymuję ją po dzwonku. Rozmawiamy całą przerwę i trochę dłużej. Delikatnie stawiam jej diagnozę. Przecież nie chodzi o angielski, bo idzie jej całkiem dobrze… Och nie, kuleje ze słownictwem, niezbyt dobrze radzi sobie na kursie, na który się zapisała… No i ta dwója z ostatniego sprawdzianu… Pytam, czemu czuje się zagrożona. Za wcześnie na wyznania, widzę, że trzęsie się jej broda. Obiecuję jej pomóc, jeśli nadal będzie chciała robić coś więcej, niż grupa. Tłumaczę, że nie wystarczy jedynie stawiać sobie zadania – trzeba jeszcze dać sobie czas na ich realizację. Że zapisanie się na kurs o poziom wyższy, niż reprezentowany, to może być dobry pomysł, jeśli można się poświęcić takiej pracy i działa ona motywująco. Jeśli powoduje frustrację, to nie ma sensu… Myślę, że potrzebowała, by ktoś zauważył jej problem. Drodzy kołcze, rywalizacja ma wiele twarzy, nie tylko tę konkursową, czy wywołującą konflikty w grupie pogrążonej w szacunku i dialogu. Często jest to rywalizacja z samym sobą lub przeciwnikiem fantomowym, co, wbrew wyobrażeniom wielu, wcale nie czyni jej zdrowszą. Często jest sposobem radzenia sobie z kompleksami, z brakiem akceptacji, lub nadmiernymi oczekiwaniami otoczenia. Jak nauczyciel ma tonować rywalizację w rozgrywkach, w których szans i oczekiwań przeciwnika nie można określić, z tej prostej przyczyny, że on nie istnieje, lub jest tak rozproszony, że jakakolwiek jego identyfikacja nie ma sensu? Proszę o szybkie szkolenie, tylko błagam, bez tanich grepsów.

Mój ostatni dzwonek dzisiaj. Nikt nie czeka, nikt nie ma pytań. Czas w drogę. To znaczy w asfaltową dżunglę, pełną królów-lwów (SUV-y, wielkości półciężarówki, mające przepisy w głębokim poważaniu), ukrytych smoków (słabo oświetlone ciężarówki, czekające za wyprzedzanym autobusem), przyczajonych tygrysów (prawdziwa moc, pojawiająca się nie wiadomo skąd), młodych wilków (30-letnie beemki, pragnące zabijać), płochliwych królików (małolitrażowe taczki, gotowe wykonać manewr nieprzewidywalny, choćby uciec na najbliższą latarnię, gdy widzą cię we wstecznym lusterku) i ociężałych żółwi (stateczne opawägen, odpalane dwa razy w tygodniu). Trzeci „etat” czeka.  Na przejazd przez całe miasto mam w porywach pół godziny. Swoje trasy znam dobrze – wiem, gdzie przyspieszyć, a gdzie zwolnić, ale na pamięć nie jeżdżę. Trzeba być czujnym, konkurencja nie śpi, a dziś muszę jeszcze zdążyć dojechać „tylko” w trzy miejsca.

W pierwszym, będę się ścigał o indeks (a we wszystkich o przedłużenie współpracy, lub rekomendacje), bo w tym konkretnym wypadku, wynik matury rozszerzonej może zaważyć na być albo nie być klientki na konkretnej uczelni. W drugim, stawką jest miejsce w liceum uznawanym za dobre, więc ostatni egzamin gimnazjalny w historii tego kraju klient powinien napisać na 100%. W obydwu przypadkach, przedmiotem rywalizacji już od dawna nie są, podejrzewane o całe zło, oceny. W trzecim miejscu, atmosfera jest luźniejsza, bo klienci młodsi i mniej ukierunkowani, ale nie znaczy to, że nie jestem świadkiem rywalizacji. Jest to rywalizacja w czystej, biologicznej postaci, której zdaje się nie dostrzegać naiwnie poprawna psychologia szkolna w swojej misji cywilizacyjnej. To współzawodnictwo bardzo młodych osobników płci męskiej, które zawzięcie rywalizują o wszystko – kto pierwszy za rogiem, kto dalej splunie, kto lepszy w tym, czy owym. W sposób naturalny, rywalizacja przechodzi na sąsiednie pola: kto pamięta więcej słówek, kto szybciej skończy zadanie, itd, itp. Ponieważ, szczęśliwie, nie jest to gra do jednej bramki, oportunistycznie wykorzystuję sytuację, która w klasie byłaby nie do zniesienia. Niestety, granice tej konkurencji mogę ustanawiać jedynie uznaniowo, zdając się na własny rozsądek i przyzwoitość. Nie mogę jej zatrzymać, ani wyprzeć jej istnienia, nie mogę nazwać gorliwości w spellingu konkurencją „dobrą”, a wyrywaniem się z odpowiedzią, zanim zdąży to zrobić konkurent, „złą”. Jak zresztą powstrzymywać taką konkurencję, nie niszcząc jednocześnie tak pożądanej motywacji „wewnętrznej”, którą owa konkurencja powołała do życia? Kategoryzacja i ideologizacja, to ostatnie czego mi potrzeba – na tym etapie, uświadamianie dzieciaka, że nie uczy się dla kolegi, czy dla mnie, ma jeszcze sens znikomy. Oczywiście, temperuję zapędy nonsensowne i daję zadania, które wymagają współpracy. Według filozofii pedagogiki poprawnej, ma to przecież prowadzić do wspólnego celu i uczyć miękkich kompetencji. Cóż z tego, jeśli pojęcie nadrzędnego celu (jakiegokolwiek, choćby związanego z grą edukacyjną) jest tu jeszcze zbyt abstrakcyjne, a na pierwszy plan zawsze wysuwa się myśl, że mój pomysł będzie lepszy i pierwszy znajdę dobre rozwiązanie? Jeśli komuś roi się, że w większości przypadków narzuconej, szkolnej (i nie tylko) współpracy w parach i grupach dzieje się coś zupełnie innego, to chyba żyje w świecie alternatywnym.

W drodze powrotnej, konkuruję już jedynie z dojmującym pragnieniem znalezienia się jak najszybciej w domu. To trudna walka – samochód reaguje na naciśnięcie gazu równie chętnie, co rano, ale moje reakcje są z pewnością wolniejsze. Noga z gazu. Finalnie, raz jeszcze wygrywam z losem polującym na drogach i docieram na miejsce w jednym kawałku. Jeszcze tylko krótka analiza zadań na dzień następny i mogę spróbować podsumować swoje spostrzeżenia.

Keeping up appearances

Dokonałem następujących obserwacji:

  • Mimo wstępnych deklaracji, biorę czynny udział w grze zwanej życiem, w której,  jak w każdej, są  wygrani i przegrani.
  • W moim przypadku, przedmiotem rywalizacji jest przede wszystkim czas. Szacuję, że dziennie, dzięki zachowaniom asertywnym, potrafię „zarobić” czas potrzebny na przeprowadzenie jednej godziny lekcyjnej. To całkiem sporo. Oczywiście jest to wartość rozproszona, którą nie zawsze daje się efektywnie wykorzystać, ale pozwala na takie ekstrawagancje, jak dojazd na czas, zjedzenie obiadu, sprawdzenie kartkówki, czy powrót do domu jeszcze przed 20-tą.
  • Wbrew pozorom, nie jestem człowiekiem schodzącym wszystkim z drogi. Cały czas, w moim mózgu, gdzieś w tle, zachodzi intensywny rachunek zysków i strat – ocena, czy wyjście z cienia jest warte zachodu.

Wyciągnąłem również pewne wnioski:

  • Prawdopodobnie moja niechęć do konkurencji nie jest tak obiektywna i niewzruszona, jak mi się wydawało. (To chyba refleksja godna polecenia wszystkim uważającym się za „gołębie”.)
  • Najwyraźniej jednak, w większości sytuacji, mój wewnętrzny kontroler nie uznaje odbieranych bodźców za warte uwagi i reakcji. Nie daję się wkręcać w konkurencję bezprzedmiotową, tj. taką, która nie może przynieść mi wymiernych korzyści. (Czy istnieje potrzeba szkoleń w tym zakresie? Czy można i warto się tego uczyć? Czy takie „terapie behawioralne” miałyby rację bytu w szkole podporządkowanej  papierowej ideologii powszechnego-dialogu-i-szacunku?)

Pozwolę sobie teraz na myśl iście kopernikańską, ale przez wielu koperników ignorowaną – konkurencja zachodzi, gdy jest o co się bić, a nie kiedy o tym zdecydujemy. Nawet o słoneczka, albo inne tokeny zastępcze, ludzie nie konkurują, jeśli nie przekłada się to na (choćby wyobrażoną) poprawę ich sytuacji. Co ważne, poprawa ta może być zupełnie złudna i nie mieć żadnej obiektywnej, czy wymiernej wartości – to dlatego ludzie mordują się za przekonania i idee, a argumentowanie, że najczęściej nie ma to żadnego sensu jest bez-, a nawet przeciwskuteczne. Progi reakcji osobniczej są prawdopodobnie rozłożone wzdłuż krzywej rozkładu normalnego i zmieniają się w trakcie rozwoju jednostek – jednym wystarcza sam widok potencjalnej konkurencji, by ścigać się do upadłego, innych zadowala fakt, że przeciwnik ich nie zauważy. Zdecydowana jednak większość mieści się w przedziale zdroworozsądkowym, gdzie, ewentualne podjęcie rękawicy jest poprzedzone starannym oszacowaniem wydatku energetycznego.

Naturalnie, nie jest to nic odkrywczego i prawdopodobnie większość ludzi z takimi spostrzeżeniami się zgodzi. Niestety, nie oznacza to, że na takiej konkluzji wszyscy poprzestaną. Dla klaszczącej masy różowego kisielu, składającego się na publiczność szkoleń pt. Jak uszczęśliwić Jasia i pokonać rywalizację w szkole, byłoby to zbyt proste. Z obserwacji, że w ogromnej większości codziennych interakcji, udaje się im nie skakać sobie nawzajem do gardeł, wyciągają wniosek, że dzieje się to tylko i wyłącznie dzięki ich kulturze osobistej, głębokiej internalizacji strategii win-win i wytrenowanym miękkim kompetencjom. To rozumowanie podobne temu, które charakteryzuje religijnych fundamentalistów, utrzymujących, ze źródłem moralności może być jedynie istota wyższa. Nic bardziej mylnego! Swoją przewagę cywilizacyjną, wyższość moralną, swój dialog, szacunek i tolerancję, przeszkoleni mędrcy zawdzięczają nie świeżo odkrytym rewelacjom kołczów, a banalnej w swej przyziemności prawdzie: Osiągnięty poziom dostępności dóbr wszelakich wydajnie ogranicza potrzebę brutalnej rywalizacji. Ot cała tajemnica i strategia. Nawet w naszym, pod wieloma względami ułomnym cywilizacyjnie kraju, łatwo jest już z pogardą i wyższością przyglądać się uchodźcom zawzięcie walczącym o miejsce w przepełnionej łodzi, zamieszkom w Ameryce Łacińskiej, gdzie ludzie biją się o dobra skradzione ze sklepu, czy rzeziom w Afryce, u źródeł których leży dostęp do zamulonej wody lub skrawka ziemi, zdolnego urodzić trochę manioku. Wyobraźmy sobie jednak, że wiemy, że w sklepie, który odwiedziłem rano, chleba może brakować, a na dodatek następnej dostawy można się spodziewać za miesiąc. Czy tak łatwo udałoby mi się stanąć jako pierwszy w jego progach? Wątpię.

Szkolenia biznesowe, a coraz częściej te pedagogiczne, prowadzone w duchu lokowania kołczowskiego produktu, zalecają stosowanie takich strategii, które gwarantowałyby wygraną wszystkim. Słynne win-win, wywiedzione, jak zapewniają prowadzący, z teorii gier, ma zapewnić bezstresowy sukces wszystkim zainteresowanym. Choć o wspomnianej teorii, kołcze mają na ogół raczej mgliste pojęcie, nietrudno jest im przekonać słuchaczy, że np. problem komunikacyjny, przed którym stanąłem we wrześniu, można łatwo złagodzić stosując zasadę „na zamek błyskawiczny” – wystarczy, by pojazdy spotykające się w wąskim gardle,  przejeżdżały je na przemian, a tempo pokonania remontowanego odcinka wzrosłoby trzykrotnie. Jakież to proste! Aż trudno uwierzyć, że nikt tej oczywistej strategii nie stosuje. Pewnie nikt nie prowadzi odpowiednich szkoleń dla kierowców! Dlaczego nikt im o tym nie powiedział?! No, cóż, wszyscy, którzy w takiej (lub analogicznej) sytuacji kiedyś się znaleźli, doskonale wiedzą, że nie jest to kwestia świadomości, lecz organizacji. Mogę oczywiście przepuścić kierowcę, który jest w mniej dogodnej pozycji, problem polega na tym, że nie mam żadnej pewności, że ten gest stanie się regułą. W rezultacie, ta „gołębia” strategia zostaje najczęściej zaprzepaszczona przez „jastrzębie”, którym, co jasne, spieszy się bardziej. Powstaje pytanie, dlaczego to ja mam zawsze być „gołębiem”, skoro z reguły nie przekłada się to ani na moją korzyść, ani nawet na zysk całej grupy? Jak widać, nie jest to problem, który daje się rozwiązać szkoleniem z teorii gier, bo prawdopodobieństwa wygranej nie oblicza tu umysł obiektywny, lecz setki mózgów, których obliczenia są z pewnością sprzeczne. To samo dotyczy zdecydowanej większości ludzkich interakcji (w tym szkolnych), co sprawia, że mądrości kołczów (nawet te mające jakieś logiczne umocowanie) nadają się w praktyce do chrzanu tarcia*. Problem z ograniczeniem zbytniej, lub bezsensownej konkurencji nie leży jedynie w agresji, rzekomym braku miękkich kompetencji, czy też niechęci do wprowadzenia działań trzymających ją w ryzach, lecz najczęściej w niedostatku wglądu w sytuację i niemożności uzgodnienia stanowisk. Łatwo wtedy dojść do kuszącego wniosku, że jedynym wyjściem z sytuacji jest zniesienie wolności wyboru – trzeba na drodze postawić odpowiedni znak, a zaraz obok policjanta.

O ile w przypadku robót drogowych, jestem za, o tyle w innych, wcale tego nie pragnę – wolę samodzielnie wybrać, czy do rywalizacji stanąć, czy nie, nawet jeśli istnieje duże prawdopodobieństwo, że przegram. Tego właśnie powinny dotyczyć szkolenia, a nie żałosnego pitolenia, że konkurencja jest zła i że od niej lepszy jest zupełnie abstrakcyjny (bo w znacznym procencie przypadków niemogący doprowadzić do konsensusu) dialog. Być może niektórym przydałyby się warsztaty pokazujące, jak dobrze konkurs przygotować, zorganizować i poprowadzić, podczas których, owi niektórzy dowiedzieliby się również, że konkursy dla „wszystkich niechętnych” nie mają sensu i że nie powinni zgłaszać ucznia do trzech olimpiad na raz, tylko dlatego, że wydaje im się, że podoła, lub dlatego, że zbyt wielu kandydatów nie ma, a im akurat przydałby się jakiś uczniowski sukces. Tymczasem, zamiast tego, wmawia się ludziom, że win-win może być strategią powszechną, co jest niczym innym jak propagowaniem zakamuflowanego komunizmu, który daje pozory realnych rozwiązań, dopóki nie wyczerpie zasobów, wypracowanych w drodze potępianej rywalizacji. Jest to tani, parapsychologiczny populizm, prowadzący, jak w wyżej przytoczonym przykładzie, do siłowych rozwiązań regulacyjnych, do dyktatury statutów i dekretów, rzekomo wynegocjowanych w dialogu.

Jak taki dialog wygląda, łatwo zaobserwować patrząc na rywalizację, której, chcąc nie chcąc, kibicujemy codziennie. Mam na myśli spór polityczny. Wielu ludzi zastanawia się, w czym leży problem opozycji – przecież, po krótkiej chwili zastanowienia, jest oczywiste, że zwycięstwo wyborcze, nawet przy niesprzyjającej matematycznie ordynacji, jest w zasięgu jej rąk. Wystarczy wystawić wspólne listy wyborcze, z podziałem pozycji „biorących” proporcjonalnym do społecznego poparcia poszczególnych ugrupowań i… game over. Niestety, jest to kolejny przykład wskazujący na silnie ograniczoną skuteczność strategii win-win, przynajmniej w aspekcie wielkoskalowym (a najczęściej w każdym). Liderzy partii mogących liczyć na kilkuprocentowe poparcie wiedzą doskonale, że działając ku dobru wspólnemu (opozycji), torują drogę ugrupowaniu najsilniejszemu, swoje win ograniczając do satysfakcji z utrącenia głównego przeciwnika. Z pozycji obserwatora-kibica, łatwo jest gardłować o celach wyższych, ratowaniu demokracji, itp, itd., ale partyjne samce i samice alpha wiedzą, że te cele, nawet jeśli brane pod uwagę, nie mogą być ich priorytetem – jeśli się na nich skupią, w najlepszym razie skończą jako przystawki dla ucztującego hegemona. Na to najczęściej nie mogą sobie pozwolić, bo następna okazja do konsumpcji choćby skromnego kawałka tortu może się po prostu nie powtórzyć zbyt prędko, a już na pewno nie za ich kadencji. W ten sposób wygrywa krótkowzroczna strategia, znana nam już z drogi w remoncie.

Przykład „polityczny” odsłania jeszcze jeden aspekt strategii win-win, który kołcze zupełnie pomijają. Przyparci do muru będą co prawda zastrzegać, że „przecież wszyscy rozumieją, że wygrane nie mogą być równe, wystarczy, że są akceptowalne dla stron”. No właśnie, tylko jakich stron? Łatwo jest opowiadać o idealnych warunkach, w których z reguły przeprowadza się takie „psychologiczne” eksperymenty, wykazujące, że współpraca zawsze popłaca – takie właśnie warunki są kanwą wszystkich pedagogicznych legend. Niestety, rzeczywistość jest z reguły bardziej skomplikowana. W warunkach panujących na horyzoncie dalszym, niż biurko kołcza, konkurencja okazuje się dotyczyć większej ilości uczestników gry, niż swojski, dialogowy grajdołek. Każde „nasze” win-win, wypracowane w żmudnym, ale jakże szlachetnym dialogu, oznacza „ich” lose-lose. Dogadując się, nasza opozycja sprawiłaby wielu miłą niespodziankę, która z pewnością zaliczona zostałaby w poczet dowodów na skuteczność win-win (trzeba by zrezygnować z ambicji, a więc przegrać, bo co to za kompromis, który zawiera się z własnym ego?). Tym samym jednak, udowodniłaby (tym, którzy dowodzenia aksjomatów potrzebują), że kierowała się strategią konkurującą z innymi na zasadzie win-lose. Nikt chyba nie jest na tyle naiwny, by sądzić, że wygra tu jakieś nadrzędne win-win, w postaci dobra ojczyzny, czy innego fantazmatu. Wspominam o tym, bo przeczytałem niedawno pedagogiczny apel wymierzony przeciw konkurencji (z jego ogólnym przesłaniem się zgadzam), w którym autor podsumowuje wypowiedź przykładem „dobrej” rywalizacji zawodowej. Otóż pracownicy pewnej firmy nie konkurują ze sobą, ale rozwiązują problemy. Ciekawe, kto te problemy stwarza… Zaiste, musi to być zatrudniająca anioły firma ideał, w której działania pracowników (dotyczące problemu, oczywiście) wynikają z obiektywnego, pozbawionego zbędnych emocji konsensusu, gdzie przyjęty modus operandi nie oznacza utrącenia innego, być może równie dobrego lub nawet lepszego pomysłu, co więcej, koncepcja zaakceptowana nie przekłada się na pensje pomysłodawców, które nie powodują poczucia krzywdy, czy choćby zazdrości pominiętych, itp, itd. Ku chwale projektu, chciałoby się powiedzieć. Ludzie, miejcie przyzwoitość i odwagę przyznać, że wasze zwycięstwa oznaczają najczęściej czyjąś klęskę! Nieważne jak znikomą, czy jak dotkliwą. Często to właśnie owa „znikomość” czyjejś porażki, jej rozmycie, rozłożenie kosztów na wiele podmiotów (graczy) sprawia, że jesteście tak dumni ze swojej humanitarnej strategii! Po prostu najczęściej nie zdajecie sobie sprawy z kosztów i konsekwencji swojego „rozwiązywania problemów”, albo też uprawiacie czystą hipokryzję! Zwycięstwo dla wszystkich, to zwycięstwo pozorów. W rzeczywistości, sami zrobicie wszystko, by wygrać, jeśli stawka będzie wystarczająco atrakcyjna. Bajki o tym, jak to wszyscy gracze „żyli dalej długo i szczęśliwie” zachowajcie na korporacyjne spotkania motywacyjne – to tam jest miejsce na populizm w czystej postaci, bo… Bo populizmów jest wiele. Jest prawicowy, jest lewicowy. Jest biznesowy. Niestety, istnieje także pedagogiczny. I ten ostatni wcale nie jest niszowy.

Nie wiem, czemu na dłuższą metę służy ten ostatnio bardzo rozpowszechniony, dobrotliwy bełkot zelotów, nawróconych na społeczny weganizm. Prawdopodobnie jest to jeszcze jeden zastrzyk sedatywny, mający ukoić wyrzuty sumienia pań i nielicznych panów, którzy na co dzień żrą się, kopią po kostkach i ryją pod sobą doły, ale od święta-szkolenia, lubią pomarzyć sobie o lepszym świecie Jasia, tak by nie musieć zaczynać od naprawy swojego. Tu i teraz, nie potrafią wyartykułować, czego i dlaczego chcą od rolującego ich od dekad państwa, udają, że nie widzą związkowych przepychanek i politycznych ustawek, nie stać ich na jednomyślność w kwestii szkodliwości deformy (rzecz niespotykana – 700-tysięczna grupa zawodowa trzyma głowy w piachu i oficjalnie, poza związkowymi pohukiwaniami, udaje, że nic się nie stało!), ale będą utrzymywać, że zależy im, żeby Jaś się nie zestresował lepszą oceną Zdzisia…

Drodzy konwertyci, za krótcy jesteście na tę kampanię. Zostawmy na boku gry o sumie niezerowej i uwierający was darwinizm. Żeby naprawiać zło, którym kołcz drażni wasze wrażliwe sumienia, musielibyście przede wszystkim zmienić środowisko waszych uczniów, zacząć nawracać ich dziadków i rodziców. Wiecie doskonale, że to niemożliwe. Jeśli ktoś, będąc nauczycielem, sam z siebie nie rozumie, że grając jedynie na konfrontację, nie zbuduje w klasie dobrych relacji, to jedyną korzyścią z dowolnego szkolenia będzie zarobek kołcza. Nie można jednak wykluczyć, że dla wielu przejętych złem, czającym się w szkole (dlaczego dopiero teraz, podobno w szkole od dziesięcioleci nic się nie zmienia, więc skąd ten paroksyzm?!), uwrażliwienie na ocenianie i wyścigi o dziesiąte punktu, jest po prostu odruchem serca, reakcją na niesprawiedliwość i bezwzględność świata zewnętrznego. Każdy lubi sobie czasem podnieść samoocenę. Szkoda jednak, że poza potakiwaniem sobie na szkoleniach, biadoleniem na forach i oderwanymi od tego świata projektami, o zasięgu do najbliższej ściany, odruch ten nie przekłada się na nic. Nie słyszałem dotąd o jakiejkolwiek inicjatywie mającej w zasięgu rażenia twardogłowych w MEN. Gdzie są te setki dyrektorów, którzy powiedzą „NIE” systemowi i przestaną śledzić swoje miejsca w rankingach? Przeprowadzać szkolenia i żądać od nauczycieli pomysłów na „szkołę bez konkurencji” jest zdecydowanie łatwiej. Wszystko to hipokryzja, ściema i pozory, bo w dalszym ciągu, dla ogromnej większości z nich, najważniejsza jest możliwość pochwalenia się sauną, basenem i miejscem dla kucyka. Co więcej, doskonale ich rozumiem, bo tego właśnie oczekują od nich, zwariowani na tym punkcie i nie widzący sprzeczności w swych żądaniach, rodzice. Trenujcie do wyścigu, króliki

Osobiście mógłbym choćby od jutra zrezygnować z jakiegokolwiek oceniania, wątpię jednak, by przełożyło się na zmniejszenie presji konkurencji na moich uczniów (przynajmniej na tych, którzy mają jakieś plany). Być może przeniosłoby to ciężar współzawodnictwa z nic na ogół nieznaczących cyferek, na dążenie do wiedzy i umiejętności (co samo w sobie byłoby sporą korzyścią), ale w żaden sposób nie zmieniłoby to faktu, że rywalizacja, i to ostra, dopiero przed nimi. Entuzjaści porzucenia oceniania najwyraźniej nie zdają sobie sprawy, że taki ruch nie wymaga jedynie gestu dobrej woli uświadomionego ideologicznie nauczyciela, ale zmian systemowych – odejścia od dyktatu „centrali”, uwolnienia Jasia od nauczania uporczywego i uszczęśliwiania na siłę wszystkich jeszcze-nie-magistrów. To jednak leży w jawnej sprzeczności nie tylko z przyzwyczajeniami „betonu”, ale także z różowymi założeniami „obudzonego kisielu”.  Nie mam pojęcia, w jaki sposób nasi edukacyjni Krzaklewscy potrafiliby wytłumaczyć ścigającym się świadomie (a często brutalnie i samodestrukcyjnie) o indeksy i miejsca na krótkich listach rekrutacyjnych, by wyhamowali i spróbowali dostrzec swoje win w przegranej. Tego rodzaju rozwiązania są możliwe do zastosowania jedynie w sytuacji, gdy przeciwnicy/partnerzy mogą pozwolić sobie na zwycięstwa połowiczne, lub wręcz pyrrusowe, których koszty przerzucą na innych, często nieświadomych uczestników gry. To strategia skuteczna, ale jedynie w przypadku nadmiaru zasobów i/lub wysokiego prawdopodobieństwa odwzajemnienia altruizmu. Są to warunki zachodzące nieporównywalnie rzadziej, niż szkolenia z teorii biznesu dla początkujących, lub dla rad pedagogicznych, które w analizie treści szkoleń zaawansowane nigdy nie będą. Nie twierdzę wcale, że te propagowane strategie są nieobecne w ludzkich stosunkach, nie przynoszą wymiernych korzyści i nie warto ich stosować. Wręcz przeciwnie, bezzwłocznie idę spać, by jutro, bez znanego wszystkim słowa na ustach, wstać i zaparzyć kawę, bo dzisiejszej porannej sztuczki mogłoby nie udać mi się powtórzyć. W tym przypadku, win-win ma zdecydowanie rację bytu…


 

*Tak mi się à propos znalazło: https://kolczewska.pl/win-win-w-negocjacjach-naprawde/

 

12 myśli na temat “Wyścig królików

  1. „Osiągnięty poziom dostępności dóbr wszelakich wydajnie ogranicza potrzebę brutalnej rywalizacji”
    Nie mogę się zgodzić z tym twierdzeniem. Poziom rywalizacji w bogatych społecznościach jest zazwyczaj większy, niż w sąsiednich biednych. Jeszcze bardziej to widać, gdy jedne z drugimi się przenikają. W całej historii napchani po uszy łupami zdobywcy żrą się między sobą bardziej, niż przymierający głodem podbici. Nawet „rywalizacja z ludzką twarzą”, czyli sport, w starożytności powstawał w bogatej Grecji, a w nowożytnych czasach w bogatej Anglii, w dodatku w sferach wyższych.
    Ostra i gwałtowna rywalizacja o przeżycie pojawia się tylko przejściowo wtedy, gdy mamy do czynienia ze społeczeństwem przyzwyczajonym do dostępności dóbr, które te dobra nagle utraciło. Skrajnym przykładem getta w czasie wojny.

    „strategia [drogowa] na zamek błyskawiczny – nikt jej nie stosuje” – w Skandynawii jest naturalna i to raczej niezastosowanie się do niej jest rzadkością. Protestancka mentalność?

    Polubienie

    1. Niepotrzebnie podkreśliłem całe zdanie. Trzeba mi było poprzestać na „potrzebę brutalnej rywalizacji”. Potrzeby są zróżnicowane. Czym innym jest chęć podporządkowania przez Putina „bliskiej zagranicy”, a czym innym napełnienie brzucha przez Kowalskiego. Potrzeba rywalizacji w jednej dziedzinie nie jest koniecznie uzależniona od innych.
      Mentalność? Oczywiście, ale ona z czegoś wyrasta: Na ogół ze sposobu zaspokajania potrzeb, który okazał się ewolucyjnie korzystny. U nas ten akurat się nie przyjął.

      Polubienie

  2. No i jeszcze jedno: Rywalizacja zwykle dotyczy sfer „kompatybilnych”. Brytyjski typ gentlemana-sportowca nie konkurował np. z dokerem, bo nie miał w tym żadnego interesu. Choć dostępność dóbr w przypadku sfer wyższych może wydawać się ogromna, te klasy też były i są dość zróżnicowane majątkowo. Takie napięcia, łącznie z rozładowującymi je pojedynkami, można nazwać „sportem”, bo jest to na ogół rywalizacja dla rywalizacji i prestiżu. W przypadku, gdy współzawodnictwo dotyczy wykarmienia dzieci, o „sporcie” nie ma mowy.

    Dostępność dóbr też oczywiście jest względna i względna jest towarzysząca jej rywalizacja. Dowodem na to jest PRL. Nie było sensu rywalizować np. na moc i pojemność silnika, bo te były z góry określone. Nieliczne wyjątki nie dotyczyły 99% społeczeństwa. Można powiedzieć, że pod tym względem konkurencja nie była nikomu potrzebna, bo możliwość konsumpcji była znana i przez to zaspokojona. Co innego z dostępnością samochodów i tutaj sposoby zdobycia talonu na własne cztery kółka były dość zróżnicowane – konkurencja kwitła, choć dotyczyła czegoś zupełnie innego, niż dziś.

    Oczywiście dobra i towary można podmienić dowolnym abstraktem, ale zasada pozostaje taka sama: Nie stajesz do rywalizacji, jeśli nie masz nic do zyskania. Nie zazdrościsz sąsiadowi willi z basenem i mercedesa w garażu, jeśli też cię na nie stać. A na pewnym etapie, albo dorastasz do tego, że guzik cię interesuje, że jego mercedes ma o 20 kM więcej, albo bierzesz kolejny kredyt. Zależy co dla kogo jest dobrem podstawowym i wartym konkurencji. Możliwość nabycia dóbr może co prawda konkurencję ograniczać, ale nigdy jej nie wyeliminuje: Po pierwsze zawsze można chcieć więcej, po drugie, ilość frontów, na których walczymy o coś, czego nam brakuje jest ogromna i zawsze w jakąś „wojnę” jesteśmy uwikłani. W dużej mierze, walka z rywalizacją bezsensowną powinna polegać na leczeniu kompleksów, ale to już raczej zadanie dla psychiatrów, a nie nauczycieli, którzy sami kompleksów mają chyba sporo, nawet jak na nasze zakompleksione społeczeństwo.

    Polubienie

  3. Moim zdaniem jest jeszcze motyw do pary: nie staję do rywalizacji, jeśli nie mam nic do stracenia – bo albo nie mam nic, albo państwowy Lewiatan skutecznie mnie broni, albo ewentualna strata nie boli. Ale nawet normański baron, opływający w złupione Anglosasom dobra, musiał rywalizować z innymi, żeby odsunąć od siebie perspektywę utraty tego, co już miał. Choćby wygrywającemu z nim konkurencję przejęcie majątku nie zmieniło poziomu życia.

    Ale masz rację – od prehistorii świat opierał się na konkurencji i rywalizacji o zupełnie niepraktyczne dobra rzadkie – od złota i diamentów po muszelki, cebulki rzadkich odmian tulipanów i bohomazy Picassa.

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.