Publicystyka zmiany

Tytułem wstępu

Tekst poniższy ukazał się również (z niezbędnymi skrótami) na edunews.pl, zapoczątkowując, dzięki zaproszeniu red. Marcina Polaka, moją współpracę z tym portalem. Od tej pory, przynajmniej niektóre z moich artykułów będą się ukazywać w obydwu lokalizacjach jednocześnie. Formuła (i publiczność) blogu jest nieco inna, niż ta przynależna portalowi, tak więc wpisy te będą na ogół różnić się od siebie detalami, objętością, ale nie wymową ogólną. Wszystkich nowych Czytelników zapraszam do lektury i komentowania pod obydwoma adresami.

RR


Artykuł, a właściwie szkic reformy edukacji Jaka edukacja w dobie przemysłu 4.0?, napisany przez Marka Metryckiego i Piotra Zaborowicza mocno mnie poruszył. Niestety, pewnie wbrew intencjom autorów, nie rzuciłem się natychmiast do wprowadzania proponowanych tam „zmian”, bo gdyby ktoś w Polsce prowadził adekwatną statystykę, to takich manifestów „zmiany paradygmatu”, na różnym poziomie merytorycznym i o różnym zasięgu rażenia, prawdopodobnie doliczyłby się kilku dziennie. Wyżej wspomniany jest bardzo dobrze napisany i nie można zarzucić mu nic, oprócz… oczywistości i powielania mitów.

Problem z nim, i wszystkimi podobnymi, polega nawet nie na tym, że głosi przechodzoną dobrą nowinę (nowa i oryginalna to ona była, ale może trzydzieści lat temu), albo, że zawiera jakieś ewidentne bzdury (dyskusja o składnikach merytorycznych mogłaby się rozpocząć dopiero po ich przetestowaniu przez realia), ale na tym, że operuje na takim poziomie abstrakcji, ogólności i truizmu, że może być atrakcyjny i strawny jedynie dla kogoś, kto edukacją „interesuje się” z doskoku. Wszystkie pozycje tego gatunku publicystyki zaangażowanej łączy niemal stuprocentowa nieziszczalność, a w konsekwencji nieweryfikowalność przedstawianych założeń i propozycji. Głównym konsumentem podobnych objawień, biernym, pozbawionym jakiegokolwiek wpływu na opisywaną sytuację, bezrefleksyjnym, ale entuzjastycznym potakiwaczem jest tu internetowy różowy kisiel, publiczność gotowa zalajkować każdą, „nowocześnie” inną ideę, pasującą ideologicznie jej, lub jej duchowemu guru, w rodzaju Kena Robinsona. Przesłanie takie trafia również do przekonania ludziom zdesperowanym, bezpośrednio zderzającym się z systemem, np. w chwili wyboru szkoły dla dziecka, albo, gdy owo dziecko znów dostało jedynkę z bzdurnego testu, pt. „wybierz najmniej głupią możliwość”.

Wyróżnikiem takiej twórczości, być może niewidocznym dla odbiorcy przypadkowego, jest bezlik wyrażeń typu „trzeba”, „musimy”, „będzie to wymagało”, „konieczna zmiana”, „możemy”, „powinien”, „potrzebne”, „docelowo”, „wyzwania przyszłości”, itp., itd., który sprawia wrażenie partyjnej agitki, przemówienia pisanego na potrzeby kampanii, adresowanej do tzw. człowieka z ulicy – niezbyt świadomego, ale wrażliwego na hasła-memy i zarażonego wirusem chciejstwa. Autorzy takich tekstów najwyraźniej nie zauważają, że ich moc sprawcza jest raczej niewielka, bo paradygmatu oświatowego nie wybiera w referendum choćby i liczne, pospolite ruszenie miłośników miękkich kompetencji, oraz wyświechtanego „dialogu i szacunku”. Również w samej treści przesłania, nad jakimikolwiek konkretami i faktami wyraźnie przeważa u nich ideologia, hasłowość i uproszczenie, tak charakterystyczne dla populizmu dowolnego autoramentu. Dla przykładu, przysłowiowe już wyzwania przyszłości, którymi tak się martwią i ekscytują, nie są na ogół żadną niespodzianką. W większości przypadków, nie stoją za nimi nagłe wydarzenia, czy wręcz kataklizmy – są konsekwencją naszych bieżących działań, lub, jeszcze częściej, zaniechań. Śmiem twierdzić, że nawet na prawdziwe, niespecjalnie przewidywalne wyzwania (vide pandemia) nie daje się nikomu przygotować, w stopniu przez autorów oczekiwanym, a więc takie apele mogą oni tworzyć w dowolnej ilości, w dowolnym momencie i być zawsze pewnym ich aktualności. Ich zerowej skuteczności, również, ale chyba niespecjalnie ich to martwi.

Kolejnym mankamentem takich kampanii „pozytywnych” jest budowanie zamków na piasku, niezrozumienie, a może wyparcie faktu, że nawet sensowne zmiany, które przeszły(by) próbę praktyczną, nie są możliwe do systemowej introdukcji w zastanym środowisku. Po pierwsze, nie ma żadnej, realnej możliwości zadziałania wspomnianej w tekście (chyba dla ozdoby) ewolucji, a więc bezkierunkowego rozwoju opisywanych, szczytnych założeń, a tylko taki proces (nielubiany dobór naturalny) mógłby zapewnić wyłonienie paradygmatu konkurencyjnego wobec (czy aby jednego?) niemiłościwie nam panującego. Po drugie, w całym tym mesjańskim przekazie, panuje, znów oparte na wishful thinking, utopistyczne przekonanie, że istnieje jakiś jeden gotowy, spójny, idealny, „nowy paradygmat”, którego wprowadzenie uzależnione jest podobno wyłącznie od dobrej woli wszystkich do niego nieprzekonanych. Tymczasem, aby tak się stało, musi istnieć pole, rynek, na którym idee i pomysły ścierają się i rywalizują. Internetowe dekrety i przepychanki takim rynkiem nie są.

W swoim życiu zawodowym i publicystycznym, tak wiele razy przeciwstawiałem się uprawianiu chciejstwa i bełkotu, ubranych w profesjonalny żargon, że dziś nie mam już nawet siły i ochoty, by po raz kolejny wykazywać, jak wiele założeń omawianego tekstu (i jednocześnie tysiąca innych), kłóci się z logiką, lub jest po prostu kłamstwem, powtórzonym wystarczająco wiele razy, by stać się prawdą obiegową. Nie poświęcę więc kolejnych kilku tysięcy słów, by tłumaczyć niedorzeczność przekonania, że żyjemy w wyjątkowych czasach (i sami jesteśmy wyjątkowi), tylko dlatego, że XXI wiek charakteryzuje się przyspieszeniem rozwoju technologicznego oraz przeobrażeń społecznych i kulturowych (jest to zmiana ilościowa, nie jakościowa i w zasadzie każde stulecie się tym charakteryzuje, w stosunku do poprzedniego). W wieku XIX, ludzka psychika również nie nadążała za tempem zmian w otoczeniu, a jednak ludzkość przetrwała i może teraz biadolić nad losem dzieci i młodzieży, choć zupełnie bez sensu, ponieważ to akurat ta część społeczeństwa, która biologicznie jest predysponowana do wprowadzania i oswajania zmian, i nic się w tej kwestii nie zmieniło od początków rodzaju Homo, a i pewnie od epok grubo wcześniejszych.

Podobnie, nie chciałbym, po raz nie wiem który, argumentować, że transmisji z edukacji nie daje się wyrugować, bo to najnaturalniejsza droga komunikacji, wpisana w biologię i kulturę naszego gatunku – po prostu, od tysięcy lat, nikomu nie przyszło dotąd do głowy, by zwalniać odbiorcę ze świadomego wysiłku rozumienia i przyswajania przekazu; że bez pewnego zasobu pogardzanej wiedzy kolekcjonerskiej, nie daje się z żadnej „innej” wiedzy korzystać, bo wtedy redukuje się człowieka do egzekutora algorytmów; że nie istnieje żadna tajemnicza opozycja, ani konflikt między miękkimi (ludzkimi (sic!)) kompetencjami, a uznawanymi za przeżytek, twardymi (nieludzkimi?!); że, co prawda, dobrze, aby było ono (uczenie się) motywowane wewnętrznie przez naturalną potrzebę rozwoju i ciekawość, a nie przez system nagród i kar, ale najczęściej nie jest i żadna, modna, forsowana na przekór faktom filozofia tego nie zmieni (a gdyby nawet zmienić mogła, to nic nie zostałoby z rzeczonej naturalności).

Pragnąłbym także nie musieć domagać się, by profesjonaliści, którym podobno tak bardzo zależy na głoszeniu ewangelii zmiany, trzymali się w swoich dywagacjach zdecydowanie bliżej ziemi, a raczej szkoły. Jeśli przyjrzeć się sieciowym, nauczycielskim doniesieniom, to na jeden rzeczowy wpis, dokumentujący pedagogiczne osiągnięcia (zdecydowanie nie wszyscy parający się edukacją rozumieją, że dokumentowanie nie jest równoznaczne z ogłoszeniem sukcesu na Facebook’u), przypadają setki tekstów w rodzaju tego, który tutaj omawiam. Do wyjątków należą opisy i edukacyjne recepty, które można ekstrapolować, a nie jedynie przytaczać, jako pokrzepiające przypowieści na konferencjach-akademiach ku czci szkoły wymyślonej na nowo. Wydawałoby się oczywiste, że nie wystarczy oznajmić, że np. właśnie zastosowana na zajęciach metoda projektu jest świetna, a przedstawiony program naprawy systemu, zbawczy. Może by  tak, przy okazji przekonywania do swoich racji, pokusić się o dane porównawcze zajęć prowadzonych innymi metodami, dla innych grup docelowych, etc., określić warunki prowadzenia projektu i ścisłe kryteria sukcesu, nieograniczone do dobrego samopoczucia uczestników? Może zastanowić się, jakie są warunki brzegowe proponowanego remedium? Niestety, jak widać, takiego podejścia nie promują nawet specjaliści, zawodowo zajmujący się teorią kształcenia, czegóż więc wymagać od szeregowego nauczyciela, który ostatni raz z analizą swojej pracy i jej narzędziami miał do czynienia (albo i nie) pisząc pracę magisterską, i sam, zamiast postawy badawczej, ma teraz propagować miękkie kompetencje?

Życzyłbym sobie jeszcze… Nie, to nie ma sensu – zdaję sobie przecież sprawę z tego, że argumentacja oparta o fakty i tak, tak, twarde kompetencje, ma dziś (także dzięki promowanemu modelowi oświaty) dużo mniejsze szanse powodzenia, niż afektywna paplanina i pedagogiczny cargo cult. Zamiast więc ponownie i nadaremnie roztrząsać szczegóły, które i tak nawet nie otrą się o tak ważną dla prawidłowego funkcjonowania, inteligencję emocjonalną potencjalnego odbiorcy, poprzestanę na rozwinięciu analogii biologicznej, którą autorzy dyskutowanego tu tekstu porzucili, w najbardziej ekscytującym momencie.

Otóż, w swoim, bezdyskusyjnie dobrze skonstruowanym programie paradygmatu marzeń (po odcedzeniu treści z postmodernistycznego vehiculum, pod większością postulatów mógłbym się podpisać), autorzy stawiają, i całkiem słusznie, na ewolucję. Najwyraźniej jednak zapomnieli o podstawowym czynniku pozwalającym jej zaistnieć – presji środowiskowej. Ktokolwiek wzywa imienia ewolucji, powinien wiedzieć że ona nie zachodzi, a raczej zachodzi bardzo powoli, w środowisku niezmiennym i stabilnym (a z takim mamy do czynienia w oświacie, podporządkowanej zasadom dyktowanym przez MEN). Tego rodzaju habitat zostaje natychmiast opanowany przez oportunistyczną monokulturę, której nic nie jest w stanie zagrozić, ani tym bardziej zmienić. Możemy wtedy liczyć jedynie na zupełnie chaotyczne fluktuacje, mutacje materiału genetycznego – szkoły publiczne, którym oddolnie udało się, przynajmniej w części, skutecznie przełamać schematy funkcjonowania tradycyjnej szkoły, ale w żaden sposób nie możemy oczekiwać, że przełamią one monopol i będą zdolne do proliferacji, bo do środowiska aktywnie już przekształcanego przez dominującą siłę są, z definicji, niedostosowane i, na dodatek, wcale nie chcą się do niego adaptować. W tym miejscu, z analogią należy obchodzić się bardzo ostrożnie, bo łatwo zagubić jej sens. Przecież, w naturze, na takich warunkach, żaden nowy gatunek nie mógłby wyewoluować, prawda? Nie do końca. Musimy pamiętać, że ewolucja biologiczna miała i ma do dyspozycji eony, a nie dekady, a przy takim założeniu, żadne środowisko nie jest stabilne i żaden gatunek akurat dominujący nie jest w stanie permanentnie utrzymać hegemonii.

Na polu edukacji, sytuacja jest diametralnie różna, wobec czego, istnieją w zasadzie tylko dwa wyjścia: Albo, ciesząc się wyjątkowością pojedynczych „mutacji”, godzimy się z naturalnym tempem zmian mentalności i czekamy, aż ludzkość dojrzeje do pożądanego paradygmatu (co, z różnych względów, może nigdy nie nastąpić), albo zmieniamy warunki gry, co w naszym modelu biologicznym odpowiadałoby upadkowi meteorytu, który prawdopodobnie dobił dinozaury. Zauważmy, że takie wydarzenie wcale nie zatrzymuje ewolucji, a jedynie (w tym wypadku sztucznie) destabilizuje środowisko, zmieniając reguły gry i pozwalając rozmaitym, zupełnie niszowym „organizmom” w ogóle do niej przystąpić. Zakładając, że większość z nas chciałaby jednak namolnie postulowanych zmian doczekać (być może z czystej ciekawości eksperymentatora), na stole pozostaje tylko druga opcja.

Czym dokładnie mogłaby być i czy rzeczywiście potrzebujemy środków na miarę asteroidy? Tych pytań niemal nikt z pogromców zmurszałych paradygmatów nie zadaje, nie mówiąc już o udzielaniu na nie odpowiedzi. Nie rozumiem jednak, dlaczego, skoro tak bardzo zależy im na jak najszybszej sprzedaży swoich przywiędłych nowalijek, wybierają w zamian metodę kropli drążącej kamień. Jak bowiem inaczej nazwać idącą w dekady kampanię reklamową rozmiękczonych kompetencji, zewnętrznie sterowanej motywacji wewnętrznej i warunkowanej dekretem ciekawości? Może wolą jednak króliczka gonić, niż go złapać?

Załóżmy jednak, że, nie bacząc na ideologiczne zaczadzenie, truizmy, niespójności logiczne, etc., chcielibyśmy z rzeczonego programu uratować merytoryczny rdzeń i doprowadzić do jego realizacji, czy istnieje czynnik zdolny ewolucję oświaty uruchomić? Jestem przekonany, że tak, niestety, podejrzewam jednocześnie, że nie przypadnie on większości zmieniaczy do gustu, jako wymagający zastąpienia ideologii pragmatyką, którą oni kochają jedynie w teorii.

Twierdzę, że istnieje tylko jedna droga, prowadząca do naruszenia układu sił – inicjatywa obywatelska, która sprowadza MEN do roli organizatora i gwaranta powszechnego PRAWA do edukacji, w odróżnieniu od obecnego, wszechmocnego dyktatora i egzekutora powszechnego OBOWIĄZKU. Wymaga to oczywiście sprzyjającego klimatu politycznego, który, dziś absolutnie takim zmianom nieprzyjazny, kiedyś w końcu się zmieni. Doradzałbym więc na ten moment dobrze się przygotować i wykorzystać przyszłą, ewentualnie liberalną korektę trendów społeczno-gospodarczych, do zaproponowania społeczeństwu (podobno łaknącemu zmian w edukacji, jak kania dżdżu) prawdziwej reformy, niepolegającej na denominacji i kolejnej reorganizacji, ale na diametralnej zmianie myślenia o oświacie, jako prawie i przywileju, a nie zbiorze technik manipulacyjnych. Czy ludzie prący do zmian w sieciowych deklaracjach, są w stanie do tego doprowadzić? Z pewnością nie pomogą im pobożne życzenia sugerujące, że warunkiem wstępnym trwałych zmian, obok niezbędnej priorytetyzacji oświaty w polityce państwa, jest uzgodnienie wizji i strategii rozwoju edukacji w horyzoncie przynajmniej 10-15 lat. Oświata priorytetem państwa? Uzgodnienie wizji i strategii? Że też papier to wytrzymał.

Jedynym sposobem na urzeczywistnienie mrzonek nowoczesnej pedagogiki, lub tego, co zmieniacze za nią uważają, jest spełnienie kilku niewygodnych dla nich warunków, które mogłoby wręcz pozbawić niektórych z nich sensu życia. Oto one:

Wyrzeczenie się dotychczasowego modus operandi

Obecny jest stratą czasu, środków i energii. Sugerowałbym przeniesienie aktywności z forów i konferencji, na szkolną klasę i politykę regionalną. Szkołę możemy zmienić tylko oddolnie, od poziomu klasy. Mogą to zrobić tylko praktycy edukacji, a nie celebryci, związki zawodowe czy teoretycy, którzy o tej realnej edukacji, żywych uczniach, rodzicach i nauczycielach, mają dość mgliste pojęcie. Musimy próbować jednocześnie wysyłać społeczeństwu jakiś spójny przekaz, nie czekając na tzw. „dobre zmiany”, którymi będą przerzucać się ugrupowania polityczne. Ale jak to tak? Obudzone szkoły, bez szkoleń z miękkich kompetencji? Bez tłumaczenia pani Steni, co to jest projekt i panu Mietkowi, co to ocenianie kształtujące? Bez agitacji Kenem i Kahnem? Matematyczna neurodydaktyka w lesie, bez pisania książek? Bez cytowania bardzo mądrych profesorów, którzy szkołę widzieli ostatni raz w dzieciństwie? I przekonywania niedowiarków, że „się da”? Jak żyć? To może już lepiej niczego nie zmieniać?

Zmiana targetu

To naprawdę nie jest istotne, ilu nauczycieli nawróciło się na paradygmat docelowy – ci, którzy chcieli to zrobić, już dawno mieli ku temu okazję, nieprzekonani i tak nie zapiszą się na kolejne warsztaty z niezadawania prac domowych. Kiedy wyśniony paradygmat się urzeczywistni, niechętni mu, lub niezdolni objąć go umysłem odejdą do konkurencji, lub na zieloną trawkę. Zainteresowana część społeczeństwa potrzebuje jedynie okazji do opowiedzenia się za atrakcyjną dla niej opcją, bo jest świadoma problemów i trendów w edukacji; ta, której one nie interesują, nadal priorytetów nie zmieni. Rodzice sami wybiorą (kiedy wybór będą mieli), co lepsze dla ich dzieci. Głównym adresatem promocji i agitacji w takiej wersji zmieniania rzeczywistości są radni, samorządy i posłowie, których przekonuje się do lobbowania za odmienną wizją oświaty i do pracy nad odpowiednim projektem ustawy w parlamencie. Pierwszym krokiem jest jednak dotarcie do i pozyskanie ludzi zdolnych wizje formułować i przedstawiać w wersji ramowej i nieograniczającej koncepcji indywidualnych.

Pogodzenie się z istnieniem konkurencji

Czas otwarcie przyznać, że nikt nie ma monopolu na świętego Graala edukacji, więc, utrzymywanie, że istnieje jakiś jeden paradygmat, do którego wszyscy dążą, jest nie tylko mylące dla całego społeczeństwa, ale powoduje też zupełnie zbędne tarcia wśród samych potencjalnych użytkowników bezpośrednich. W rezultacie, wszyscy są w opozycji do wszystkich, a wykorzystywane media grzeją się od zupełnie jałowych sporów. Gdyby choć część tej energii skierowano na przekonywanie obywateli o potrzebie różnorodności i możliwości wyboru, możliwe, że „nowe” zdążyłoby się już mocno zestarzeć. Rozumiem, że dla ludzi całym sercem doceniających podmioty edukacji za postawioną kropkę, pogodzenie się z faktem, że w szkole na drugim końcu ulicy, kropka jedynie kończy esej, a interpunkcja jest tylko jednym z wielu elementów podlegających ewaluacji, może być mentalnie trudne, ale istnienie takich dylematów jest warunkiem sine qua non zrównania zachwytów nad wszelkimi kleksami z innymi podejściami. Zmieniacze będą więc musieli zrezygnować z potępiania rywalizacji i, po raz pierwszy w dziejach, zawalczyć o praktyczne wykazanie, że ich idee są edukacyjnie skuteczne, a nie jedynie politycznie poprawne (chyba, że za kryterium główne sukcesu we współzawodnictwie różnych wizji edukacji, uznana zostanie wygodna świetlica – wtedy wezmą rynek bez walki). Oznacza to również, że „nowy paradygmat”, przynajmniej na początku procesu ewolucyjnego, nie zetrze z powierzchni oświaty żadnych „dinozaurów” ani innych niewygodnych oponentów. Hipotetycznie wygrana bitwa polityczna (nikt nie mówi, że będzie łatwo) jest może rewolucyjna w kontekście dotychczasowych, prawicowo-lewicowych populizmów, ale siły asteroidy nie posiada. Wywoła sporo zamieszania, ale zamiast doprowadzić do masowego wymierania „gatunków” i koronacji kolejnego, wiecznego króla dżungli, zapewni raczej „bioróżnorodność”. Nie ma co liczyć na sielankę konsumpcji owoców zwycięstwa, chciejstwa i samozadowolenia. O swoją niszę (dającą przeżycie liczbę podmiotów edukacyjnych) trzeba będzie walczyć kłami i pazurami – nie wszyscy klienci zadowolą się pozorami. Oprócz starych, dobrze znanych i raczej demonizowanych przeciwników, w postaci nauczycielskiego betonu, pojawią się konkurenci, których populizmowi i antyintelektualizmowi nikt nie dorówna – ewolucja nie stawia sobie zbyt wielu barier. Tylko patrzeć, jak pełzające dotąd pod ziemią szkoły wyznaniowe lub pragnące nauczać alternatywnych wizji świata, wykształcą kończyny i ostre zęby. Nie ma wyjścia – niektóre nisze trzeba będzie odpuścić i zaakceptować wreszcie przykry fakt, że istnieją ludzie, którzy kształcić się nie pragną lub chcą być wykształceni inaczej. Krzyżyk na drogę.

Orientacja na kształcenie kadr

Paradoksalnie, ruch zmieniaczy jest w swojej masie niespecjalnie przekonany do racjonalizmu i innych oświeceniowych ideałów. Stąd też wszechobecny, karykaturalny kult umiejętności ludzkich doskonale się w nim przyjął, powoli, lecz sukcesywnie wypierając ze szkoły i myślenia o niej mędrca szkiełko i oko. Niezakłócony refleksją, zgodny, korporacyjno-sekciarski dialog i szacunek miękko-kompetencyjnych kółek wzajemnej adoracji stał się wizytówką, znakiem rozpoznawczym „nowej” pedagogiki i dydaktyki. I tak przeciętny nauczyciel, ze szkolenia adresowanego jakby nie było do profesjonalistów, dowiaduje się, że niejaki John Hattie, uznany badacz, udowodnił (sic!), że marność jego kompetencji twardych nie ma znaczenia, bo przecież według szeroko zakrojonych badań, wiedza merytoryczna nauczycieli ma znikomy wpływ na wyniki uzyskiwane przez uczniów. Taki bzdurny, zakłamany i zmanipulowany przekaz, mem, rozprzestrzeniający się niczym wirus, podnosi, co prawda, morale przeciętnego nauczyciela, przekonanego teraz, że na takich szkoleniach (i wiedzy) spokojnie dociągnie do emerytury, ale w żaden sposób nie przekłada się ani na pożądane zmiany w edukacji, ani, tym bardziej, na lepsze wykształcenie uczniów. Jeśli zmieniacze nie identyfikują się z takimi przeciętnymi nauczycielami (i szkoleniami), to z pewnością, u zarania nowej rzeczywistości oświatowej, zadbają, by w wykształceniu podmiotów i w samej ewolucji oświaty, rozliczni „przeciętni nauczyciele” mieli udział możliwie znikomy, podyktowany rozkładem normalnym, a nie powszechnym przyzwoleniem. Starania o ujednolicenie i wysokie standardy wykształcenia akademickiego i praktycznego, predysponującego do zawodu nauczyciela, oraz zarzucenie żałosnego dokształtu po fajrancie, reliktu kształcenia ustawicznego, z okresu chronicznego niedoboru kadr, wydatnie by się do tego przyczyniły.

Rezygnacja z wiodącej roli ideologii

Nie nakłaniam tu do rezygnacji z ideałów. Wręcz przeciwnie, uważam, że każdy, nawet kapłan woo-doo, miękko-kompetentny, przeciętny nauczyciel czy zwolennik teorii (sic!) płaskiej Ziemi ma święte prawo do wykształcenia, jakiego pragnie. Dlatego też, uważam, że wszystkie opcje polityczne, wyznaniowe i profesjonalne mogą wyjść na swoje, pod warunkiem przyjęcia wyjściowych założeń liberalnych. Nie ma sensu przekonywać, czyja wizja szkoły jest lepsza. Dla wszystkich wystarczy miejsca (do walki o swoje) jeśli nie będzie to zależało od widzimisię urzędnika i ministerialnej dotacji, a o drodze życiowej (tu edukacyjnej) obywatela nie będzie decydował mądrzejszy od radia minister, wiszący na sznurkach najmądrzejszego w całej wsi szeregowego posła.

Jak widać, zmiana, jeśli w ogóle nastąpi, będzie się musiała rozpocząć od przemiany samych zmieniaczy. Powyższa polemika z rodzajem literackim, który moim zdaniem zasłużył już na nazwę gatunkową (proponuję publicystykę zmiany), nie sugeruje cudów mniemanych (fińskich, obudzonych, neurodydaktycznych, ani żadnych innych), nie epatuje rzekomą prostotą rozwiązań, ani nie przekonuje, że wiadoma zmiana musi nastąpić, bo takie są prawa natury. Ma jednak, w moim szczerym przekonaniu, tę zaletę, że wskazuje drogę trudną i wyboistą, ale realnie istniejącą i gwarantującą zaistnienie i zrealizowanie każdej koncepcji pedagogicznej, o jakiej nawet zmieniaczom się nie śniło. Zamiast meandrów postmodernizmu, skrótów myślowych pedagogiki popularnej i rozmaitych rozstajów dialektyk, proponuje drogę prostą aż po horyzont, na którym można znaleźć dowolną szkołę: Tradycyjną i wymyśloną od nowa, obudzoną i pogrążoną w letargu, liberalną i ortodoksyjną, świetlicę i bieżnię korporacyjnych szczurów, katolicką i muzułmańską, podmiotową i podmiotem pomiatającą, prywatną i państwową, pod wezwaniem MEN i Ducha Świętego. Nic, tylko wybierać. Mam nawet dobrą wiadomość dla tych, których od nadmiaru opcji rozbolała głowa i serce: Po niedługim czasie, ewolucja sprawiłaby, że większość tych fanaberii liberała zajęłaby tak niszowe fragmenty oświatowego krajobrazu, że nie kłułyby ich w oczy. A wiadomo, co z oczu, to z serca.

15 myśli na temat “Publicystyka zmiany

  1. W zasadzie nie mam komentarzy do Twojego artykułu, który w całości podzielam. Pozwolę sobie jedynie wybić w dużo krótszej formie najistotniejszy element przekazu:

    „Zmieniacze” jak ojczyzny bronią przymusu szkolnego i jednolitości programowej szkolnictwa – gdzie tylko oni mają monopol na nową, lepszą ideę, jak ta szkoła ma wyglądąć i świat edukacji zostałby zbawiony, gdyby to właśnie ich idea została przyjęta za obowiązującą wszystkich. Niemal zawsze „zmieniacze” boją się też panicznie poddania się weryfikacji wolnego wyboru odbiorców. Nieliczne szkoły niepubliczne z wyboru przez nich prowadzone (e.g. berlińska „obudzona” szkoła) są nadal szkołami systemowymi (charter schools), korzystającymi (przynajmniej po części) z finansowania państwowego, ale i będącymi beneficjentami dostarczenia im dzieci w ramach przymusu i byciem alternatywą „my zamiast państwowego molocha”, bez opcji „my albo nic”. Korzystającymi też z wymówki, że programy są do bani, bo państwowe, ale gdyby ich „obudzona” nieokreślona idea została uznana za obowiązującą, to byłyby o niebo lepsze.

    Dodam też, że „zmieniacze” nie zauważają też istniejących od dawna, zweryfikowanych w praktyce i na pewną zauważalną skalę funkcjonujących na marginesie systemu szkolnego szkół w stylu montessoriańskim i waldorfskim dla młodszych, a realizującymi program International Baccalaureate dla starszych.

    Polubienie

    1. […]nie zauważają też istniejących od dawna, zweryfikowanych w praktyce i na pewną zauważalną skalę funkcjonujących na marginesie systemu szkolnego szkół w stylu montessoriańskim i waldorfskim[…] – Może i lepiej? Ja wcale nie pragnąłbym, by te szkoły stały się czymś w rodzaju mainstreamu. Raz, że to niezupełnie możliwe ze względu na populację targetu, dwa, że ta „niedogodność” natychmiast musiałaby zostać jakoś ideologicznie zagospodarowana i systemowo skorygowana. Tekst, który, jak widzisz poniżej, ukłuł niektórych do żywego (wiesz, że ja do dziś jestem chyba bardzo naiwny i nie bardzo zdaję sobie sprawę, jak, mimo różnic światopoglądowych, silne jest poczucie korporacyjnej solidarności, nie mylić z szacunkiem dla drugiego człowieka) powstał nie w nadziei, że margines stanie się główną częścią niezapisanej jeszcze karty, ale z czysto ludzkiego wkurzenia na „cierpliwość papieru”…

      Polubienie

      1. Też chyba bym nie chciał, żeby masówka przyjęła filozofię Montessori czy Steinera – wybiłem to raczej jako symptom „ucieczki” – zmieniacze są zdolni do podjęcia krytyki i polemiki ze „szkołą pruską”, ale już nie montessoriańską. Tym bardziej, że mają głęboko uwewnętrzniony paradygmat uniformizacji i etatyzmu – „reformowania” szkoły „pruskiej” w istocie, czyli masowej, jednolitej i przymusowej. Chodzi im o gonienie króliczka, a nie o przygarnięcie już dawno oswojonego króliczka, który wcale nie ucieka. Więc tych istniejących króliczków po prostu nie widzą, czy też udają, że nie widzą, a może wypierają ich istnienie, by móc na nowo budować kolejne utopie. Im bardziej nierealizowalne w praktyce, tym lepiej, bo zawsze można winą obarczyć kogoś/coś innego, choćby min.Piontkowskiego, albo społeczny zacofany tradycjonalizm.

        Polubienie

  2. Powyżej znajdą Państwo link do wypowiedzi Pana Włodzisława Kuzitowicza z „Obserwatorium Edukacji”, który zaszczycił mnie swoją uwagą. Poniżej, odpowiedź na jego wpis, bo nie mam pewności, że się ona tam ukaże:

    Bardzo się cieszę, że mój, przyznaję, mocny i wyrazisty tekst zwrócił Pana uwagę. Sytuacja w oświacie, jakiej wszyscy jesteśmy świadkami, jest właśnie skutkiem braku reakcji na rzeczy, które nam nie odpowiadają. Pozwolę sobie jednak odnieść się do kilku nieco na wyrost sformułowanych zarzutów, które być może wywołał brak precyzji w mojej wypowiedzi, choć przede wszystkim słyszę w nich brzęk nożyczek po uderzeniu w stół. Uczynię to w punktach, w kolejności odpowiadającej kwestiom podnoszonym w Pana felietonie.

    1) Nie rozumiem dlaczego, z publicznością nazwaną przeze mnie „różowym kisielem” chce Pan utożsamiać jedynie środowisko profesjonalne. Dla mnie to po prostu ludzie nie posiadający ani wiedzy, ani chęci potrzebnych do weryfikowania udostępnionej im informacji. Nie ma tu znaczenia, czy są to nauczyciele, czy kierowcy taksówek. Jeśli nie zna Pan takich osób, ani nigdy nie zetknął się z nimi w sieci, jest Pan bardzo szczęśliwym człowiekiem.

    2) Poczytuję to sobie za sukces, że mimo niepewności co do mojego wykształcenia, zniżył się Pan do wydobycia z mojego tekstu jego przesłania i uczynił Pan to bezbłędnie. Jak widać zastosowane środki okazały się adekwatne. Żeby podsycić Pańską ewidentną ciekawość, nadal nie poinformuję Pana o przebiegu swojej kariery zawodowej, którego nigdy nie ukrywałem, ale też nie widzę powodu, by się o nim rozpisywać. Pozwolę sobie zauważyć, że nie wchodząc w dyskusję merytoryczną z przedstawionym przykładem braku logiki, zarzucił mi Pan ignorancję i poczynił jakieś insynuacje odnośnie moich kompetencji zawodowych. Pomijając już argumenty ad personam, zauważę, że chciałby Pan ograniczyć prawo do dyskusji, czy polemiki z sądami przedstawianymi przez ludzi zajmujących się edukacją profesjonalnie, do grona specjalistów wybranych przez siebie dziedzin. To postawa bardzo charakterystyczna dla wrażliwego na swoim punkcie środowiska. Idąc tropem takiego rozumowania, pogląd, że rozwój ludzkości, choć nie linearnie, przyspiesza ze stulecia na stulecie i wiek XXI nie jest tu żadnym wyjątkiem, może głosić jedynie historyk. Ja wyznaję inne standardy dyskusji i, zaskoczę Pana, wyniosłem je jeszcze z podstawówki. W ich myśl, dyskusja polega na wymianie argumentów, a nie jedynie opinii (także o dyskutancie).

    3) […]czytelnik, który o środowiskach z którym się identyfikuje czyta takie słowa, że „uprawiają chciejstwo i bełkot, ubrany w profesjonalny żargon”, „korporacyjno-sekciarski dialog i szacunek miękko-kompetencyjnych kółek wzajemnej adoracji” a także „ideologiczne zaczadzenie, truizmy, niespójności logiczne, etc.” ma pełne prawo wzruszyć ramionami, jeśli taki osąd uznaje za nieprawdziwy, ergo, NIE IDENTYFIKUJE SIĘ Z TAKIM ŚRODOWISKIEM. Jeśli jednak budzą się w nim wątpliwości i dostrzega w swoim otoczeniu opisane i wytknięte oznaki chciejstwa, bufonady, pseudo profesjonalnego zadęcia i ideologicznego zaślepienia, to albo daje mu to do myślenia, albo idzie w zaparte. W drugim przypadku, mnie osobiście zupełnie nie przeszkadza, że poczuł się nieswojo. Być może jest to jedyny sposób, by takich ludzi skłonić do refleksji. Nazwijmy to „prowokacją”.

    4) Cieszy mnie bardzo, że dostrzegł Pan w moim artykule tak wiele poglądów, które Pan podziela. Musiało to jednak być traumatyczne przeżycie, biorąc pod uwagę, że w ogóle nie odnosi się Pan do głównego zarzutu, który stawiam, nawet nie samemu środowisku „zmieniaczy” (których wielu przedstawicieli działalność znam i szanuję), ale właśnie publicystom, produkującym tysiące tekstów pustych i wypranych z jakiejkolwiek treści. Na marginesie dodam, że tekst będący przedmiotem mojej polemiki, jest jedynie przykładem takiej publicystyki, która, o dziwo, nie budzi w Panu niepokoju.

    5)Dziękuję za troskę o „dobro sprawy”, ale muszę wyraźnie stwierdzić, że żadnej „kładki porozumienia” między mną, a ludźmi reprezentującymi krytykowane przeze mnie postawy nie oczekuję. Jeśli poczuli, że pisałem o nich, to pewnie mają na sumieniu rzeczy, o których pisałem. Tym bardziej nie jest mi ona potrzebna, by porozumieć się z tymi, którzy o „zmianie” (czymkolwiek ona jest) pisać (zupełnie bezproduktywnie) w ogóle nie muszą.

    Pozdrawiam,
    Robert Raczyński (niefigurujący w wykazie członków rad pedagogicznych XXIII i VIII LO – wszystkim swoim koleżankom i kolegom przesyłam ukłony)

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.