Zdrowia, szczęścia, pomyślności…

Rozwój podejścia naukowego w badaniu otaczającej nas rzeczywistości wymusza sukcesywne tworzenie dziedzin nowych i pączkowanie tych już ugruntowanych. To drugie, w sensie dystynktywnym, następuje najczęściej przez dodanie adekwatnego przymiotnika, dającego nam wyobrażenie, czym (n)owa gałąź nauki będzie się zajmować. I tak, na przykład, mamy geometrię analityczną, medycynę paliatywną, fizykę jądrową, psychologię pozytywną…

Zaraz, co? Państwu też coś tu nie pasuje? Czy też tylko mnie ostatni przykład wydaje się dysonansem? O ile trzy pierwsze używają w nazwach przymiotników charakteryzujących, opisujących przedmiot zainteresowania danej dziedziny, o tyle ostatni odwołuje się już wyłącznie do sfery emocji i oceny. Wyjątkowo to niefortunne dla nauki, która i tak boryka się z piętnem niewymierności, słabej weryfikalności[1], a czasem nawet kultu cargo . Wielka szkoda, że jej twórcy i inicjatorzy, którzy włożyli sporo wysiłku w kreowanie naukowego wizerunku tej dziedziny, dali się porwać postmodernistycznej modzie na emocjonalność w nazewnictwie. Nawet niektórzy laicy dostrzegają potrzebę odróżniania geometrii euklidesowej od riennmanowskiej, ale jeśli równie niewprawny odbiorca słyszy o psychologii pozytywnej, natychmiast postrzega ją jako przeciwieństwo jakiejś negatywnej, co sugeruje mu, że jest ona jedyną właściwą. Aż trudno uwierzyć, że ten epitet jest jedynie onomastyczną gafą, a nie świadomym zabiegiem marketingowym. W końcu jak już szukać pomocy u psychologa, to u tego pozytywnego, prawda?

Ani przez chwilę nie podając w wątpliwość prawdziwych osiągnięć (zwłaszcza początkowych) tej nowej (powstała na przełomie XX i XXI w.) dziedziny psychologii, nie mogę przejść obojętnie wobec czysto ideologicznych i merkantylnych aspektów jej obecności, a zwłaszcza jej wpływu na tzw. nowy paradygmat w oświacie. Niestety, tak stosowana, staje się ona jeszcze jednym narzędziem manipulacji, nadinterpretacji, szamaństwa i pedagogiki chciejstwa. Krótko mówiąc, jej popularny wizerunek i modus operandi jest istotnie różny od oryginalnych założeń, co wynika nie tylko z niewiedzy i/lub złej woli użytkowników, ale także z błędów założycielskich: zelotyzmu, przemożnego pragnienia oryginalności i, paradoksalnie, scjentyzmu, który stał się w tym wypadku swoją własną parodią[2].

W przypadku psychologii pozytywnej, bezpośrednią przyczyną powstania i, niestety, upowszechnienia szkodliwych mitów była koncentracja na… naukowym dowodzie banału. Nie ulega kwestii, że jakakolwiek nauka musi bazować na zdefiniowaniu i opisaniu pojęć dla siebie podstawowych, jednak psycholodzy pozytywni chyba przesadzili w chęci popularyzacji swoich osiągnięć, stosując przy tym strategię odwrotną do neurodydaktyków – podczas gdy ci ostatni budowali swój autorytet na fabrykowaniu złudzenia naukowej głębi „badanych” zagadnień[3] i nieprzeniknionej dla maluczkich tajemnicy neuronauk, pierwsi niemal od razu postawili na dostępność i swojskość. Wymieńmy tu kilka odkryć, którymi psychologia pozytywna uraczyła społeczeństwa, wpadające w milenijną paranoję nowego średniowiecza[4]:

  • Medycy, u których dominują pozytywne emocje, stawiają trafniejsze diagnozy (Isen, 1993)
  • Ludzie nastawieni optymistycznie lepiej radzą sobie w szkole, w pracy, w relacjach, w sporcie, są zdrowsi i mniej podatni na depresje, a optymizm to umiejętność (Seligman, 1993; Lyubomirsky, King, Diener, 2005)
  • Obiektywny stan zdrowia nie jest wyznacznikiem subiektywnego poczucia szczęścia (Diener, 1996)
  • Aktywności kojarzone na ogół z poprawieniem nastroju (zakupy, jedzenie, zarabianie pieniędzy) nie wpływają na trwałość poczucia szczęścia (Ryan, Deci, 2000; Myers, 2000)
  • Ludzie okazujący wdzięczność są zdrowsi, bardziej optymistyczni, ukierunkowani na cele, mają lepsze samopoczucie i chętniej pomagają innym (Emmons, Crumpler, 2000)
  • Jednostki odporne psychicznie mogą się prawidłowo i zdrowo rozwijać, nawet w niesprzyjających warunkach (Masten, 2001)
  • Ludzie twierdzący, że w swojej młodości doświadczyli więcej pozytywnych emocji żyją dłużej i zdrowiej (Danner, Snowdon, Friesen, 2001)
  • Wśród ludzi określających siebie jako szczęśliwych, dominują osoby towarzyskie, żyjące w udanych związkach, posiadające rodziny i przyjaciół, udzielające się społecznie (Seligman, 2002)
  • Dążenie do maksymalizacji szczęścia przynosi odwrotny skutek (Schwartz i in., 2002)
  • Młodość i uroda nie są czynnikami decydującymi o poczuciu szczęścia (Velez, 2007)
  • Pieniądze szczęścia nie dają – ludzie biedniejsi i żyjący w trudnych warunkach często są bardziej zadowoleni ze swojego życia niż znacznie od nich bogatsi (Velez, 2007)

Pomijając mielizny logiczne, sprzeczności i uwikłania filozoficzne tych ustaleń[5], czyż można się dziwić, że ludzie, którym nauka kojarzy się na ogół z nieprzystępnością, hermetycznością i obojętnością wobec jej niezrozumienia, docenili te rezultaty za ich zdroworozsądkowość, intuicyjność i natychmiastową wręcz stosowalność? Pochodną tej gromadnej i nagłej aprecjacji spostrzeżeń dostępnych „na chłopski rozum” jest wysyp wszelkiego rodzaju mierników szczęścia, poradników, przewodników, kursów pozytywnego myślenia i wzrost pozycji coachingu w rankingach zawodów. Kołcze, którzy musieli nieraz mocno się wysilić, by dotrzeć do swojego targetu, dostali od losu i psychologii pozytywnej nieprzebrany zasób prostych recept na całe zło, za które niemal wszyscy skłonni są słono zapłacić, mimo że sami od dawna są ich świadomi. Ludzie lubią przecież słuchać piosenek, które dobrze znają, które łatwo wpadają im w ucho i których refren potrafią powtórzyć. Z tej perspektywy, niebywały wręcz sukces psychologii pozytywnej przestaje być zaskakujący i choć wnioski z niej wyciągane znacznie nieraz odbiegają od oryginalnych ustaleń badaczy, oni sami przestają te nieporozumienia prostować, nie chcąc deprecjonować swojej dziedziny. Przynosi to ten skutek, że przestają być traktowani poważnie, a psychologia razem z nimi.

W takiej właśnie atmosferze, zalecenia psychologii pozytywnej (także te opacznie rozumiane i przeinaczone) doskonale przyjęły się w pedagogice i dydaktyce, które także łakną naukowej podbudowy i łatwej, szybkiej introdukcji „metod”, pozwalających uzyskać na papierze znaczące wyniki, bez odwoływania się do takich merytorycznie nieuchwytnych i dawno zarzuconych detali jak efekty edukacyjne. Po co komu jakaś tam wiedza, skoro można go nauczyć być szczęśliwym? Jakie wyzwania jutra mogą być problemem, jeśli jest się po kursie optymizmu i pozytywnego myślenia?

Ponieważ moje teksty bywają odbierane jako bezpardonowy i bezpodstawny (sic!) atak na rozmaite trendy, działania i ludzi w nie zaangażowanych, jeszcze raz powtórzę, że mimo beznadziejnej, mylącej nazwy, to nie sama psychologia pozytywna i jej dociekania są głównym źródłem moich zastrzeżeń. Jak zwykle, nie mogę się łatwo pogodzić z całym mnóstwem uproszczeń i nieporozumień, które przez kilka ostatnich dekad zdążyły już wokół tej dziedziny narosnąć i przeniknąć do szkolnictwa, będącego przedmiotem mojego bezpośredniego zainteresowania.

Zacznijmy od sprostowania chyba największego przekłamania: Wbrew potocznej, kołczowskiej narracji, psychologia ta nie stawia sobie za cel uszczęśliwienia całej ludzkości. Psycholodzy z prawdziwego zdarzenia zarzekają się, że nie pracują nad instrukcjami i receptami. Dlaczego jednak w przesłanie odmienne można łatwo uwierzyć? Winna jest nadinterpretacja i szalbierstwo tych, którzy na nim zarabiają. Szalbierstwo to polega na interesownej manipulacji targetem. Skoro psychologia bezprzymiotnikowa, w powszechnym mniemaniu, koncentrowała się raczej na stanach patologicznych i drogach powrotu do zdrowia psychicznego, będącego docelową normą, łatwo jest „pozytywnie” przenieść tę normę na nirwanę, do której drogę badacze usiłują znaleźć. Jeśli naszym celem(?) jest szczęście (czymkolwiek ono jest[6]) i podobno znane są sposoby jego osiągnięcia, to owo szczęście nie staje się naturalnym wychyleniem życiowej sinusoidy, teoretycznie równie prawdopodobnym co nieszczęście[7], ale właśnie nową, pożądaną normą, dostępną na wyciągnięcie ręki, w cenie poradnika, oferowanego zaraz po ekskluzywnie drogim szkoleniu.

Niestety, nieuczciwi (i/lub niedouczeni) trenerzy wszelkiej pomyślności wykorzystują tu niedociągnięcia samych teoretyków. Po pierwsze, nieuczciwe i/lub wynikające z głupoty wykorzystywanie naiwnych odbiorców jest możliwe ze względu na nieokreśloność i założoną(?) subiektywność przedmiotu badań. Jeśli zajmujemy się zjawiskami, które są odbierane przez podmioty zupełnie subiektywnie, łatwo jest usprawiedliwić każdą nieuczciwość lub błąd w sztuce subiektywnością tychże odczuć. Proste? A kasa płynie…

Po drugie, wyznaczając sobie cel w postaci „zgłębienia wiedzy o radości życia, szczęściu, spełnieniu i trwałej satysfakcji”, teoretycy nie przypominają na każdym kroku, że ich ewentualne osiągnięcie nie jest zależne wyłącznie od poczynań podmiotu oraz wykorzystania przezeń wyżej wspomnianej wiedzy. Tymczasem, w narracji popularnej, to zastrzeżenie nie występuje w ogóle. Nie ma w niej miejsca na entropię, istnienie konkurencji[8], na reguły prawdopodobieństwa (tzw. przypadek) i teorii gier, na uwarunkowania czysto biologiczne, ustrojowe, genetyczne[9], pozostaje za to wniosek, że ludzie nie są szczęśliwi, bo nie potrafią nauczyć się optymizmu i nie są wystarczająco towarzyscy.

W tym miejscu dochodzimy do kolejnego oszustwa, do którego psycholodzy pozytywni przykładają rękę, poprzez niestawianie odpowiednio wysokiej tamy popkulturowym interpretacjom swoich poczynań: Każdy może być szczęśliwy, tylko jeszcze o tym nie wie. Tutaj pierwszą negatywną konsekwencją jest kreacja u podmiotu poczucia winy[10] – wszyscy są szczęśliwi, tylko ze mną jest coś nie tak, bo nawet specjalny przedmiot w szkole i kurs uważności mi nie pomogły. Jak takie poczucie wpływa na osobiste szczęście (a raczej na równowagę psychiczną) nie trzeba chyba tłumaczyć nawet psychologicznym analfabetom.

Tymczasem, we wszelkiego rodzaju poradnikach i podręcznikach szczęścia próżno szukać zastrzeżenia, że wyniki badań, nawet jeśli uzyskane zgodnie ze standardami obowiązującymi w nauce, są jedynie statystycznym wskazaniem na te składowe życia ludzkiego, które większość członków danej kultury gotowa jest uznać za trwale poprawiające ich samopoczucie. Doprowadza to z kolei do swoistego wykluczenia osób, które na ten większościowy pakiet szczęścia w psychologizowanej reklamie się nie łapią. Jeśli ktoś śledzi np. ofertę szkoleń, zalecenia metodyczno-dydaktyczne dla nauczycieli i propozycje (para)psychologii pozytywnej oferowane uczniom w szkołach, z łatwością spostrzeże, że obecnie intensywnie kreuje się nowe normy zdrowia psychicznego (satysfakcji z życia), których nie spełniają ludzie preferujący pracę indywidualną, nieprzejawiający entuzjazmu na myśl o kolejnym seansie wyreżyserowanego, grupowego szczęścia, czy też tacy, dla których szklanka jest zawsze w połowie pusta. Celebruje się tolerancję dla wszelkiej inności kulturowej, seksualnej, wyznaniowej, ale jeśli jesteś introwertykiem i nie jesteś pewny, czy twoje następne przedsięwzięcie zakończy się sukcesem, jesteś ideologicznie podejrzany. Co tu zrobić z ludźmi, którzy nie potrzebują setki znajomych, codziennej porcji informacji zwrotnej, potwierdzającej, że wciąż istnieją, wcale nie marzą o dwójce dzieci, a może i jedno to dla nich za wiele i którzy na myśl o weselu chrześniaka, albo grillu u wujka Zenka dostają wysypki? Co jeśli nie ekscytują ich nowe wyzwania w pracy, brainstorming, multitasking, nie cieszą ich dodatkowe zajęcia z wykorzystywania ich mocnych stron, nie są ciekawi, co słychać u cioci Gieni i są przekonani, że nasza reprezentacja (w dyscyplinie dowolnej) nie wyjdzie z grupy (dowolnej)? Kierując się kołczowską logiką, pozostaje im już tylko reedukacja i odwyk. Już pani w szkole lub kołcz w pracy pokaże im, jak być szczęśliwymi. Na pytanie, dlaczego X nie jest szczęśliwy w dokładnie tych samych warunkach, co Y, mają jedną odpowiedź: Więcej optymizmu, smutasie! Przecież wszyscy powinni być szczęśliwi z tego samego powodu i według tej samej skali.

Kolejnym skutkiem zaniedbań etycznych w promowaniu osiągnięć psychologii pozytywnej jest odwrót od myślenia racjonalnego. Nie trzeba być filozofem, by zauważyć, że całe mnóstwo jej odkryć jest zbieżna z tym, na co rozmaite systemy religijne (i adekwatne systemy filozoficzne) wpadły tysiące lat wcześniej. To nie psychologia pozytywna wykoncypowała korzyści płynące (statystycznie, oczywiście) z życia wspólnotowego, zaangażowania, wiary w lepsze jutro, itd. Od zarania rodzaju ludzkiego, jakieś elementy myślenia religijnego pomagały społeczeństwom radzić sobie z codziennością, a nawet je uszczęśliwiały i, jeśli tylko nie były (i nie są) narzucane, nadal mogą te funkcje spełniać. Gorzej, kiedy w buty kapłana wchodzi kołcz i, z certyfikatem zamiast święceń, domaga się poszanowania dla głoszonej „wiary”. Na para religijne misteria ku czci wybranej metody, podejścia, terapii można natrafić niemal wszędzie, a jeśli, nie daj transcendencjo, ktoś okaże się „niewierzący”, na adekwatnym forum natychmiast zbierze się grupa egzorcystów, gotowych do wypędzania złego ducha, a w przypadku niepowodzenia, ukamienowania niedowiarka. Oczywiście, pozytywnie, optymistycznie i z uśmiechem na stadnych ustach. Jest to dobry sposób na krzewienie wiary, ale zabija wszelką dyskusję i merytoryczną ocenę wybranego zestawu „wierzeń”. W całkiem niedługim czasie, dowolne ustalenia naukowe zostają odpowiednio sprokurowane, otrzymując postać strawną dla szerszego kręgu wyznawców, przerobione na kanoniczne credo i zawłaszczone przez podatne na nie grupy wyznaniowe. Niektórzy przedstawiciele psychologii pozytywnej wręcz deklarują, że psychologia stała się zbyt „medyczna”[11]. Co ciekawe, nie przeszkadza im to w poczuciu bycia awangardą naukowego poznania i ignorowaniu innych, współczesnych badań wykonywanych przez psychologów, reprezentujących inne podejście. Tym samym odchodzą od deklarowanego, holistycznego oglądu kondycji ludzkiej.

Jak każde wyznanie wiary, także podania o ustaleniach psychologii pozytywnej sprawiają wrażenie niewzruszonych, uniwersalnych prawd – dla przykładu, zalecenia, które świetnie sprawdzały się (również nielicznym) tysiąc lat temu, w kosmicznie obcej kulturze Dalekiego Wschodu, w zupełnie odmiennych warunkach społecznych i ekonomicznych, mają stać się receptą na szczęśliwe życie tu i teraz. To nic, że właśnie tracisz pracę, masz kredyt na resztę życia, a doba za krótka na potrzeby fizjologiczne – takie drobiazgi należy po prostu zignorować, oddychaj głęboko, bądź uważny, wyzwolony i szczęśliwy. Oczywiście, bez żadnej ironii, jest to możliwe także dzisiaj, tutaj i wszędzie, ale istniejące różnice w stylu życia i mentalności, czynią wskazaną drogę do nirwany tak odległą od otaczających nas realiów, że wysoce nieprawdopodobną dla współczesnych dzieci kwiatów, chcących wyzwolić się od poczucia beznadziei firmowym szkoleniem mindfullness. Tym niemniej, sporo korposzczurów się na to łapie, bez względu na efekt. No cóż, nie wszyscy mogą nauczyć się szczęścia, ale samo uświadamianie maluczkich o teoretycznej możliwości osiągnięcia dobrostanu jest ekonomicznie znacznie bardziej opłacalne niż droga, którą 99,99% maluczkich obrała (oczywiście niesłusznie, nie mając pojęcia, że lepiej jest być niż mieć i nie ulegać adaptacji hedonistycznej). Dzięki temu, pozostała 0,01% „ujawniająca” te rewelacje z pewnością będzie choć trochę szczęśliwsza. Można?

Pochodną tego „ureligijnienia” przesłania psychologii pozytywnej jest spolaryzowane postrzeganie i wartościowanie rozmaitych zjawisk i procesów, które występują w naturalnym kontinuum i występują w życiu człowieka naprzemiennie. Jaskrawym przykładem są tutaj emocje, które nie dość że uzyskują dzięki treningom szczęścia fałszywy walor pełnej sterowalności, to jeszcze niektóre z nich (np. złość, gniew) dają się ponoć wyeliminować. Nabiera to wręcz wymiaru moralnego – jeśli złości cię np. niskie uposażenie i nie potrafisz opanować gniewu, bo znowu pominięto cię przy awansie, grzeszysz brakiem wdzięczności za to, co masz i niedostatkiem optymizmu, bo przecież za rok kolejna okazja. Najprawdopodobniej dopuszczasz się także skąpstwa – przecież nie wykupiłeś kursu, oferowanego przez nowego guru. I znowu, biologiczne funkcje spełniane przez emocje nieprzyjemne zostają uznane za pomyłkę natury, wymagającą natychmiastowej korekty, a więc terapii, czyli… dalszego taplania się w poczuciu winy i felerności.

No cóż, nieodłączną częścią procesu uspołecznienia, zwłaszcza u zwierząt stadnych, w tym u człowieka, jest kontrolowanie emocji niebezpiecznych dla członków stada. Siłą rzeczy, przeszliśmy więc adekwatny trening ewolucyjny, który u zdecydowanej większości z nas zminimalizował już zachowania niekorzystne. Pozostałe, uzewnętrzniane jeszcze resztki emocji, odruchów i instynktów są regulowane przez normy kulturowe, które, historycznie rzecz biorąc, bywały bardzo surowe. Ta supresja sama w sobie bywa przyczyną wielu zaburzeń psychicznych, a na dodatek, obecny wymóg bycia szczęśliwym mimo wszystko i wypieranie odczuć uznawanych za negatywne, a więc szkodliwe niezależnie od sytuacji zewnętrznej, powoduje poczucie niedostosowania do świata  oglądanego w reklamach i projekcjach mediów społecznościowych. Dotyczy to przede wszystkim młodych ludzi, którzy nie zdążyli (a obecnie mają na to coraz mniej czasu) wyrobić sobie odpowiedniego dystansu i mechanizmów obronnych. Ta nieskomplikowana obserwacja rodzi, jakżeby  inaczej, pedagogiczną potrzebę wdrożenia środków zaradczych, które bywają skuteczne, ale głównie jako happeningi, akcje promocyjne organizatorów i uspokojenie wrażliwych sumień.

I tak na przykład zorganizowany przez szkołę Tydzień Szczęścia niczego w kwestii szczęścia wychowanków nie zmieni, choćby nie wiem jak pozytywny przekaz niósł ze sobą i choćby nie wiem jakimi ustaleniami naukowców od szczęścia się nie podpierał. Jest równie pretekstowy, incydentalny i efektywny, co miesiąc oszczędzania na witrynie banku i rok mickiewiczowski na stronach ministerstwa kultury, i tak przyczynia się do szczęścia i dobrostanu uczniów i uczennic, jak wymienione do zakładania nowych kont i wzrostu zainteresowania Panem Tadeuszem. Nikt nie zrealizuje podstawy programowej szczęścia powszechnego, choć pewnie znaleźliby się tacy, którzy by ją napisali i znaleźliby dla niej naukowe uzasadnienie.

Niestety, działania skuteczne w kształtowaniu tak pojmowanego dobrostanu jednostki możliwe byłyby jedynie na drodze terapii CBT, ale raz że najpierw trzeba by uznać większość uczniów za chorych, a dwa, uzgodnić konkretne efekty, które terapia miałaby przynieść, co, jak wiadomo, w tym przypadku byłoby czystą manipulacją wobec niedefiniowalności przedmiotu działań. Organizatorom takich imprez marzy się chyba działanie epigenetyczne, ale zdecydowanie zapominają, że nie mają do dyspozycji ani odpowiedniego czasu ekspozycji, ani tym bardziej stosownej siły bodźca, która z natury przynależy raczej do wydarzeń stresogennych i traumatycznych.

Życząc wszystkim zdrowia, szczęścia i wszelkiej pomyślności, podaję Państwu pod rozwagę myśl, że bezrefleksyjne korzystanie z dorobku psychologii pozytywnej, a raczej z mitologii wokół niej narosłej, jest w najlepszym razie stratą czasu, chyba że jest podyktowane względami merkantylnymi. Fałszywe przekonanie o mocy pozytywnego myślenia, takichże wibracji (sic!), wyznaczania i wizualizacji celów, o możliwości kształtowania cech psychosomatycznych, itp. nie tylko nie czyni ludzi szczęśliwymi, ale także rozbudza nierealistyczne nadzieje, buduje u nieprzygotowanych fałszywy wizerunek własnej osoby, narzuca popkulturowe wzorce jako jedyne warte uwagi, stygmatyzuje ludzi doznających satysfakcji na innej drodze, a przede wszystkim utożsamia człowieka z łatwo sterowalną pacynką, której życie kształtuje się z kartą pracy w ręku. Dążenie do szczęścia, którego poczucie jest przecież abstrakcyjne, subiektywne i absolutnie indywidualne (a więc niemożliwe do standaryzowania) nie zastąpi własnych poszukiwań sensu życia[12]. Nie znajdzie go też za nas żaden terapeuta. Nauczyciel w szkole też nie.


[1] Przypomnę, że projekt „Many Labs 2” z 2018r, powszechnie chwalony za rzetelność, wykazał, że zaledwie około 50% eksperymentów i badań psychologicznych jest weryfikowalna i powtarzalna.

[2] Pogoń za nowoczesnością sprawiła na przykład, że „pozytywni” badacze stanowczo zbyt mocno zaufali Internetowi jako narzędziu badawczemu. Oczywiste braki metodologiczne prowadzonych badań niespecjalnie jednak wpływały na entuzjastycznie obwieszczane wyniki, które nader często bywały aż nazbyt „pozytywne”.

[3] Tak naprawdę jest to dobrze sprzedany recykling, denominacja i kompilacja ustaleń, poczynionych przez rozmaite gałęzie nauk. Nie zmienia to faktu, że w neurodydaktykę „wkręciło się” mnóstwo ludzi dobrej woli, fachowców w swoich dziedzinach, których bardziej interesowało działanie ku dobru edukacji w tym czy innym jej aspekcie niż naukowe podstawy tego neuromarketingu. To tylko potwierdza tezę, że obecnie, w oświacie wystarczy mieć dobre chęci i ideowo wpisywać się w „nowy paradygmat”, żeby nie obawiać się weryfikacji swoich wyników.

[4] W porządku chronologicznym, bez sugerowania związku i jakiejkolwiek próby wartościowania. Zaznaczam również, że są to wnioski wypływające z szerszych analiz i mają charakter skrótowy.

[5] Są naprawdę liczne, tutaj wymienię jedynie te nasuwające się bezpośrednio z wniosków cytowanych prac, np. czy optymizm wyuczony jest rzeczywiście optymizmem (dostępnych jest szereg ugruntowanych badań, dowodzących związku między forsowaniem pozytywnych odczuć, a negatywnymi skutkami zdrowotnymi)? Gdzie leży granica między kontrolowaniem emocji, a manipulacją? Czy chęć nauczenia się optymizmu nie jest jednocześnie dążeniem do maksymalizacji szczęścia? Skoro dążenie do maksymalizacji szczęścia nie daje szczęścia, to jak zostać szczęśliwym jeszcze nim nie będąc? Istnieje jakiś optymalny wymiar tego szczęścia? Czy bycie pięknym, młodym i bogatym wyklucza bycie szczęśliwym? Jeśli emocje są emocjami, a nie refleksjami post factum, ich ocena musi być absolutnie subiektywna, jak więc można je wartościować i wyciągać z ich zaistnienia obiektywne wnioski? Itd., itp.

[6] Psychologia pozytywna posługuje się w swoim przekazie wieloma terminami, które nie posiadają klarownych definicji i pozostawiają wiele miejsca na (nad)interpretację.

[7] Prawdopodobieństwem tej symetrii, psycholodzy pozytywni zdają się za bardzo nie przejmować, a przecież warto byłoby częściej i bardziej otwarcie stawiać sobie pytanie, dlaczego szczęście w realiach życia codziennego jest udziałem nieporównywalnie mniejszej liczby ludzi. Wrócę do tej kwestii w dalszej części wpisu.

[8] Konkurencja, w przeciwieństwie do współpracy (obecnie modne paradygmaty opierają się na kontrastach i skrajnościach, przy czym jeden biegun zjawiska jest zawsze „zły”, a drugi zawsze „dobry”), nie ma dziś dobrej prasy i jej obecność jest skrzętnie pomijana w analizie wszelkich zjawisk społecznych. Wspominanie o niej w kontekście oświaty i edukacji jest jedną z nowych myślozbrodni.

[9] David Lykken (Wallis, 2004) oszacował udział predyspozycji wrodzonych w odczuwaniu szczęścia i satysfakcji z życia na 50%. Przebadał 4000 bliźniąt. Czy połowa to dużo czy mało? To zależy od typu osobowości, prawda?

[10] Co nie oznacza oczywiście, że jakakolwiek psychologia miałaby dążyć do wyeliminowania takiego poczucia, które pełni przecież ważną funkcję regulacyjną.

[11] Warto w tym aspekcie zapoznać się z pracami Barbary S. Held (2004).

[12] Nawet Martin Seligman, traktowany przez entuzjastów wszelkiej pozytywności jako guru, wydaje się odkrywać tę prawdę. The Guardian cytuje jego wypowiedź, w której badacz nazywa się „naiwnym”, w stosunku do swych ustaleń.

Jedna myśl na temat “Zdrowia, szczęścia, pomyślności…

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.