Stłuczmy ten termometr

NIK zamieszała w oświatowej kolbie, odczytała wskazania z jednego z termometrów, po czym uznała, że w sumie to najlepiej będzie go stłuc. Rozumiem intencje, doceniam troskę, przyjmuję argumentację. A jednak końcowy wniosek jest dla mnie albo zbyt, albo nie dość daleko posunięty.

W pierwszym przypadku, jeśli upieramy się, że egzamin maturalny jest przydatny i konieczny, to co nam przyjdzie z co najmniej kilkuletniej niemożliwości odczytywania „temperatury” matematyki? Jak teraz określić matematyczne 36,6? Na MEN-owskiego czuja? To już lepiej iść do wróżki. Powstaje także pytanie o odczyty reszty termometrów – tych uznanych za mniej ważne i tych, które w ogóle się w kolbie nie zmieściły. Gdzie gwarancja, że jutro komuś nie zachce się rzucić okiem na ich wskazania i nie trzeba ich będzie tłuc? To, że zdecydowana ich większość wskazuje co najmniej stan podgorączkowy, jest raczej pewne. Co oczywiste, jedynym powodem, dla którego NIK zainteresowała się akurat matematyką jest jej status maturalny – gdyby chemia, fizyka, biologia, czy język obcy został odgórnie mianowany na przedmiot „ważny”, dziś, wszyscy szanujący się komentatorzy załamywali by ręce nad jego „poziomem”, a nauczyciele matematyki mogliby nie obawiać się metodycznego przesilenia szkoleniowego. Tymczasem, fachowa, sumienna i doświadczona „pielęgniarka” stwierdziła u matematyki „gorączkę” i zaordynowała szereg dość zdroworozsądkowych zaleceń, finalnie jednak uznając dalszą kontrolę temperatury za zbędną. Ciekawe. Zwłaszcza, że dalszego gorączkowania u „pacjenta” powinna się spodziewać. Dlaczego? Niestety, nawet NIK nie jest w stanie odejść od założenia 80% zdawalności i troski o to, by wszyscy obywatele koniecznie zostali wyżejwykształconymi. Interesujące jest także, czego wynikiem jest, tak naprawdę, obserwowana „gorączka”, i tu, mam wrażenie, nasza „pielęgniarka” poprzestała na dość standardowym i oczywistym zestawie czynników chorobotwórczych, które należałoby zwalczać systemowo w interesie wszystkich „pacjentów”, a nie jedynie matematyki. Podejrzewam jednak, że to jedynie połowa prawdy. Druga sprowadza się do faktu, że matematyka jest zupełnie niekompatybilna z paradygmatem szkoły-świetlicy. W porównaniu z większością przedmiotów, nie spełnia (po)nowoczesnych kryteriów dydaktycznych. Po pierwsze, wyników zadań i obliczeń nie można negocjować metodyką – miękkie kompetencje trenowane i stosowane wszędzie, tu nie bardzo się przydają. Po drugie, nie sprawdza się tu sprawiedliwie rozdzielona praca zespołowa – niezależnie od wysiłków, współpraca kogoś, kto zna wzór, a nawet potrafi go wyprowadzić, z osobą, której jedynym wkładem w rozwiązanie jest duch „szacunku i dialogu”, skazana będzie na niepowodzenie. I po trzecie, trudno jest oceniać rozwiązania problemów matematycznych „za kropkę”, kiedy ani wynik końcowy, ani tok rozumowania podmiotu nie ma nic wspólnego z prawdą obiektywną. Dzięki ideologii można osiągnąć wszystko. Można na przykład udawać, że po wdrożeniu kuracji, stan „pacjenta” uległ zdecydowanej poprawie i odejść od praktyki badań okresowych. Dzięki temu więcej kandydatów na magistrów nauk wszelakich nie będzie już musiało kłopotać się brakiem podstawowych umiejętności matematycznych i logicznych. Niech żyją miękkie kompetencje – analiza sytuacji, rozumowanie i wyciąganie wniosków to umiejętności obecnie niezbyt priorytetowe, lepiej nawet, jeśli ich w ogóle nie ma. Żeby o tym głośno nie mówić, wygodnie jest nie mieć termometru.

Wobec powyższego, proponuję wycofać egzamin maturalny z matematyki, przynajmniej do momentu osiągnięcia przez jej nauczycieli poziomu kompetencji metodycznych dorównującego wszystkim innym, którzy swoich przedmiotów potrafią nauczać zgodnie z wytycznymi neuronauk (o których sami neurobiolodzy nie mają tak szerokiej wiedzy, jak niektórzy dydaktycy). Nie od dziś wiadomo, że mózg najchętniej uczy się w stanie beztroskiej relaksacji, np w lesie: Wyluzujmy z tą matematyką. Jeśli to nie przyniesie spodziewanych wyników, można matematykę zastąpić religią, zdawaną w niestresujących warunkach naturalnych – na kolanach, przy konfesjonale. Do trzech zdrowasiek każdy zliczy. Amen.

Jeśli z kolei, na serio przejąć się niektórymi argumentami NIK-u, wskazującymi na nieistotność, a nawet szkodliwość matury z matematyki (a jest takich sporo), to dlaczego niby inne składowe egzaminu dojrzałości miałyby nie podlegać takiemu rozumowaniu? Czy jedynie kartoteki egzaminu z matematyki zawierają bzdury, które mogłyby stanowić kanwę kabaretowych skeczy, gdyby tylko matematyki ktoś się w tym kraju uczył na poziomie podstawowym? Czy tylko tutaj testy są słabo przygotowane i nie bardzo wiadomo, co sprawdzają? Czy to, że przygotowanie do tego egzaminu wymaga korepetycji, zależy jedynie od dość arbitralnie ocenianej jego trudności? A może od faktu, że ten egzamin po prostu trzeba „nienegocjowalnie” zdać? Kontrola NIK-u wskazuje mimochodem, że „matura to bzdura”, bo chory jest cały system, a nie jedynie ten, czy inny przedmiot. Czemu więc nie zrezygnować z takiego sprawdzianu generalnego i nie zastąpić go testami rekrutacyjnymi, leżącymi w gestii poszczególnych uczelni, które dobrze wiedziałyby (i ich przyszli studenci również), jaka wiedza i umiejętności są im potrzebne? Skoro matura jest jedynie świadectwem uzyskania kompetencji do studiowania (sic!), takie rozwiązanie byłoby dalece rozsądniejsze. Po pierwsze, zniknąłby problem, którzy „pragmatycy” wykształcenia podnoszą nieustannie – ludzie wreszcie mogliby skoncentrować się na tym, co ich interesuje i w większości byłyby to rzeczy praktyczne, a nie np. jakaś tam abstrakcyjna matematyka (ciekawe, jak długo taki populistyczny pragmatyzm by się utrzymał). Po drugie można by za jednym zamachem rozwiązać problem dla edukacji podobno kluczowy – konkurencję i ocenianie. Można by wreszcie przestać uczyć „do testu”, „do matury” i „do klucza”. Uczący się mogliby wreszcie cieszyć się pełnią podmiotowości, bo odzyskaliby zdolność do decydowania o własnym losie – czy w ogóle chcą się czegoś uczyć i w jakim wymiarze. W warunkach sprzyjających, można by uczciwie zweryfikować, jak sprawdza się ocenianie kształtujące. Itd., itp.

Idę o zakład, że postulowania takiego rozwiązania, nasza „pielęgniarka” nie brała nawet pod uwagę, nawet jeśli przyszło jej do głowy. Jest pragmatyczką i doskonale wie, że ten wariant nie przejdzie. Nie pasuje ani „betonowi” z MEN, ani obudzonemu „różowemu kisielowi”. I to tyle w temacie termometru, bo skończy się jak zwykle na niczym. MEN wykorzysta diagnozę „pielęgniarki” propagandowo, jako recenzję nieudolności poprzedniej ekipy, a znane wszystkim zęby wyszczerzą się w szerokim uśmiechu zapewnienia, że ministerstwo już robi wszystko, by tego rodzaju sytuacja nigdy się nie powtórzyła. Założę się, że już ruszają prace nad zrównaniem rozszerzenia z podstawą, a podstawy z pragmatyką obliczania reszty w sklepie. Ruszą zmasowane szkolenia z filozofii wszystkiego najlepszego, zarobią kołcze, a spraw podstawowych nikt nawet nie ruszy.

 

Jedna myśl na temat “Stłuczmy ten termometr

  1. Jeśli lubisz medyczną metaforę, to w „Lalce” dr Szuman wyżala się Wokulskiemu:
    ” […] Niech mnie diabli porwą, jeżeli w Polsce byłoby możliwym nie tylko wynalezienie, ale nawet drukowanie tablic logarytmicznych. Dobry Polak poci się już przy drugiej cyfrze dziesiętnej, przy piątej dostaje gorączki, a przy siódmej zabija go apopleksja…”
    Od czasów Prusa nic się nie zmieniło, mimo kilkukrotnych diametralnych zmian ustrojowych.

    Matura z matematyki jest bardzo marną diagnozą zdolności i umiejętności (choć muszę uczciwie przyznać, że w ciągu ostatnich 10 lat rozszerzona matura nabrała trochę rozsądku), jednak ma pewien sens selekcyjny i to w dodatku autoselekcyjny: ci, którzy pocą się i dostają gorączki raczej nie wybierają kierunków studiów, na których do przyjęcia wymagana jest rozszerzona matura z matematyki. A ci, co się odważą iść na takie studia, to już nie ma znaczenia, czy dostaną 50% czy 90% punktów z niej.

    O kompatybilności: Danusia Sterna, wielka promotorka pracy w parach i grupach, niezależnie od tego nad czym, kiedyś z rozbrajającą szczerością na moją uwagę, że „praca w parach” polega niemal zawsze na tym, że jeden rozwiąże zadanie, a drugi przepisze od niego rozwiązanie, odpowiedziała, że to lepiej niż, żeby ten drugi nie miał w zeszycie rozwiązania, nawet przepisanego. „Praca w parach” ma więc głęboki sens – pozwala jakoś zaliczyć „tym drugim” matematykę.

    I przy okazji anegdota o kropce: mój kolega uczył matematyki i fizyki w początku tysiąclecia w jednym z pierwszych i bardzo prestiżowych niepublicznych liceów. Odszedł jednak trzaskając drzwiami, gdy dyrekcja wywierała na niego nacisk, by pewnej panience postawił choćby czwórkę z fizyki, bo ona pisze takie ładne eseje i nawet wiersze i trója na świadectwie jej nie będzie pasować (to jeszcze były czasy skali 2-5).

    „(egzaminy wstępne zamiast matur) nie pasuje ani „betonowi” z MEN, ani obudzonemu „różowemu kisielowi”.”
    Jeszcze gorzej! Nie pasuje Unii Europejskiej i władzy/biurokracji sporej większości świata, która już przestawiła się kilkadziesiąt lat temu z egzaminów wstępnych na centralne matury. Jeśli gdzieś powstanie choćby na chwilę jakiś urząd (CKE) to zlikwidowanie go jako niepotrzebnego graniczy z niemożliwością. W Europie w jednej Wielkiej Brytanii uchowało się trochę samodzielności uczelni w rekrutacji (a i to tylko w najbardziej prestiżowych uniwersytetach klasy Oxfordu czy Durham), kontynent przyjmuje na uczelnie na podstawie zestandaryzowanych państwowych matur. Ale to wcale nie akademicy głosowali za Brexitem 😉

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.