Ktoś tu się nie uczy…

Być może przyznaję się w tej chwili do naiwności, ale, mimo niewielkich w sumie oczekiwań, zupełnie inaczej wyobrażałem sobie działania decydentów oświaty, od kiedy w połowie marca okazało się, że decyzja o zamknięciu szkół nie jest kiepskim dowcipem. Wydawała mi się wtedy przesadzona, ale pomyślałem sobie, że nie mam żadnej wiedzy o sytuacji ogólnej i że jest ona pewnie częścią spójnego planu kryzysowego, z którym się nie dyskutuje. Niestety, już wkrótce okazało się, że nie jest żadną (a już na pewno nie spójną) częścią czegokolwiek, ani też samodzielną całością, a jedynie impulsywnym wyborem, którego dokonać mógł każdy laik, w reakcji na internetową panikę, czyli bez analizy sytuacji, oceny sił, środków i bez strategii nadrzędnej. No chyba, że był to plan tak wyrafinowany, że jego głębi byle belfer-szarak nie jest po dziś dzień w stanie przeniknąć i tak utajniony, że tym razem nie pokazano nawet teczki, w której się znajduje.

Wydawać by się jednak mogło, że ponad pięć miesięcy to wystarczająco dużo czasu, by nawet przy braku (od zawsze) takiej strategii, wypracować, jeśli nie z własnej woli i inwencji, to pod presją chwili, modus operandi przydatny na przyszłość, kiedy może trzeba będzie sprostać czemuś bardziej niebezpiecznemu, niż COVID-19. Zagrożenie dowolną pandemią zwiększa się przecież wraz z populacją, jej koncentracją i mobilnością, które nie mają teraz precedensu, i tego trendu nie da się zatrzymać nawet „dobrą” zmianą. Do potencjalnie letalnych, lecz znanych patogenów (np. dżuma, której świeże ogniska ujawniono ostatnio w Chinach), dołączyć mogą zupełnie nowe, z którymi ani nasz układ odpornościowy, ani służba zdrowia nie miały jeszcze okazji się zetknąć. Mieszkańcy Azji południowo wschodniej nie przestaną przecież udowadniać, że jesteśmy wszystkożernym gatunkiem oportunistycznym, poza tym, klimat się ociepla, a mikroby od setek tysięcy lat uwięzione w wiecznej zmarzlinie tylko czekają na swoją ewolucyjną szansę. Z pewnością więc, na przyszłość, przydałoby się coś, co wykraczałoby poza odkrywcze zalecenia o myciu rąk i wietrzeniu pomieszczeń. Być może min. Piontkowski nie uwierzy, ale wielu ludzi myło ręce przed posiłkiem i wyjściem z toalety jeszcze zanim wybuchła pandemia, a ci, dla których była to wymuszona strachem nowość nie będą się tym szczególnie przejmować po tym, jak tuż przed wyborami premier radośnie oświadczył, że koronawirus się u nas niemal skończył.

Nie ma co dywagować, czy osoba stająca obecnie na czele MEN jest kompetentna, czy nie. Z pewnością nie mniej niż poprzednia, choć nie wiem, czy to komplement. Pozostanę przy swoim zdaniu w tej kwestii, nie próbując go w tej chwili uzasadniać, pozwolę sobie jednak wyrazić opinię, że jakiej decyzji w kwestii działania szkół od 1 września minister z kamienną twarzą by nie podjął, nie byłaby ona zadowalająca dla choćby połowy zainteresowanych. Ale nie w tym rzecz – rozwiązań pewnych i dobrych nie zna przecież nie tylko ten MEN i nie tylko ten rząd. Nie należę do całkiem licznej (sądząc po sieciowych komentarzach) grupy ludzi, którzy spodziewali się po ministerstwie cudu, inicjatywy, czy oryginalnych propozycji i kiedy zdarza mi się krytykować jego działania (a raczej spychotechnikę), to nie mam na myśli nierozwiązywalnego dziś dylematu, czy posłać dzieci do szkół, czy też pozostawić je w domu. Nikt nie jest w stanie wiedzieć, co będzie obiektywnie lepsze i nie o to powinniśmy mieć do decydentów pretensje. Wbrew powszechnej opinii, największą troską pouczonych higienicznie dyrektorów szkół nie są wcale konsultacje z GIS w sprawie ewentualnego zamknięcia placówek, ani też brak wytycznych, jak poradzić sobie z organizacją ich funkcjonowania, bo robią to już na wariackich papierach od kilku miesięcy. Czekają raczej na rozwiązania systemowe, które czyniłyby to funkcjonowanie możliwym nie tylko w teorii i nakierowane były nie tylko na (zwyczajową już) propagandę sukcesu.

Pod tym względem, aparat ministerialny ma ogromne, leżące od dawna odłogiem pole do popisu. Niestety, jak mawiał jeden z moich nauczycieli, gdy mimo kolejnych lekcji po lekcjach, dodatkowych terminów i „ostatnich szans” delikwent nie rokował, ktoś tu się nie uczy… Bo nie musi. Podobnie jak Jasio, który w systemie kształcenia uporczywego promocję dostanie, choćby i nie chciał, tak i kolejna ekipa naszego ministerstwa erudycji niestosowanej wysiedzi nagrody, które tak, czy siak, bez względu na efekty pracy, przyznane jej zostaną. Po co ma się więc spinać? Nawet niezbyt pilny Jasio potrafi wykorzystać taką sytuację.

W rzeczywistości (dla nas) alternatywnej, zarówno anegdotyczny Jasio, jak i odpowiednie ministerstwo musiałoby wykazać się spójnością i konsekwencją w działaniu. W sytuacji zupełnie nowej, kiedy nie ma sposobu, by przewidzieć wynik poczynań, konsekwencja może, zwłaszcza przy ryzyku akceptowalnym, pozwolić na uczenie się na błędach. Nie ma na to szansy, kiedy decyzje zmienia się z każdym powiewem politycznego wiatru, a raczej taniego koniunkturalizmu. Konsekwencją z pewnością nie można nazwać panicznego zamykania szkół po pierwszych paru stwierdzonych zakażeniach, a otwierania ich drzwi na oścież, przy niemal dziewięciuset dziennie. Jak to w końcu jest? Czy nauczyciel staje się biologicznie kimś innym wchodząc do warzywniaka i zupełnie kim innym wykonując swój zawód? Problemem jest przedstawienie teatralne dla kilkudziesięciu osób, a kilkuset uczniów na korytarzach podczas długiej przerwy już nie?

To prawda, że młodzi ludzie na ogół przechodzą wiadomą infekcję lżej. Jest to jednak prawda statystyczna, a na dodatek wiele badań wskazuje na odroczone powikłania i poważne zmiany w płucach, sercu i mózgu. Największy jednak problem tkwi w ogromnej mobilności młodych ludzi i w potencjalnie nieograniczonej możliwości zarażania reszty populacji, a zwłaszcza osób starszych i cierpiących na „schorzenia towarzyszące”. Między bajki można włożyć popularne narracje mówiące, że szkoła jest równie niebezpiecznym miejscem, co ulica, poczta, czy sklep – tu spędza się nieporównywalnie więcej czasu w pomieszczeniach zamkniętych, a o dystansie społecznym można zapomnieć. Szkole bliżej do szpitala zakaźnego, pozbawionego procedur i rygorów higienicznych, bo chyba nikt nie sądzi, że jakiekolwiek będą mogły być ściśle przestrzegane.

No cóż, jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to z pewnością chodzi o pieniądze – przechowalnia ma być czynna, bo jej zamknięcie zagraża spadkiem PKB. Zdrowie i życie kilkuset, czy nawet paru tysięcy osób, w obliczu załamania gospodarczego, nigdy nie będzie priorytetem dla żadnego państwa i fakt ten dziwić i oburzać może jedynie urodzonych wczoraj. Nie trzeba być nawet bardzo cynicznym, by „strategię” politycznych decydentów wobec wszystkich ludzi związanych ze szkołą podsumować wyliczanką na kogo wypadnie, na tego bęc. Zupełnie inną kwestią jest, że nawet przechowalnię w kole fortuny można urządzić z głową. Można np. ograniczyć edukację tradycyjną do nauczania początkowego – wiadomo, tu tkwi największy problem opiekuńczy. Można rozpoczynać zajęcia „z przesunięciem”, tak żeby jak najmniej dzieci spotykało się poza własną grupą, wewnątrz której i tak wymieniły już cały materiał biologiczny. Itd., itp. To równie proste zalecenia, jak mycie rąk i z ich wprowadzeniem poradziłby sobie szkolny personel sprzątający, lecz aby były skuteczne, muszą być inicjowane nie decyzją poszczególnych dyrektorów (nawet gdyby takie działania prewencyjne rzeczywiście leżały jedynie w ich gestii, a nie leżą), ale apolitycznego (a raczej niepartyjnego) sztabu kryzysowego, który nie udawałby, że jeśli w jednym powiecie stwierdzono przypadki zachorowań, to w sąsiednim i w dalszych nie będzie ich pojutrze.

W wielu krajach, zarządzający oświatą publiczną myślą perspektywicznie i zastanawiają się nad nową polityką zatrudnienia i kształcenia kadr, przy czym wcale niekoniecznie chodzi o tysiące nowych etatów. Te istniejące wymagają reorganizacji lub uzupełnienia potrzebnych kompetencji. Te nowe często wymagają specjalistów w nowych dziedzinach. Ci, którzy rozumieją, że o nowych, kompetentnych pracowników może być trudno, dbają o tych, których mają. W Polsce może być to naprawdę trudne – zwłaszcza po strajkowej lekcji, ciężko będzie pensją minimalną przekonać młodych i wykształconych, których etos Siłaczki już nie kręci.

Czym w tych i podobnych kwestiach zabłysły nasze władze oświatowe? Bliżej nie wiadomo i raczej nie będzie o tym głośno do następnych wyborów. Miejska legenda mówi o nieustannie trwających, merytorycznych konsultacjach z dyrektorami i nauczycielami, ale ci nieodmiennie pozostają anonimowi i niemi. Z pewnością nie wprowadzono zmian w kształceniu nauczycieli, tak by mogli z łatwością sprostać podobnym wyzwaniom w przyszłości i w ogóle lepiej funkcjonować w otoczeniu IT, kiedy potrzeba czegoś więcej, niż wysłania maila. Podobno uruchomiono jakieś fundusze na sprzęt komputerowy dla szkół – kto je dostał (i na co), niech się odezwie. Nie sądzę, by efekt był równie spektakularny, co w przypadku sponsorowania TVP i folwarku o. Rydzyka. Cicho jakoś o prawdziwych szkoleniach z nowoczesnych technik nauczania zdalnego i spójnej platformie edukacyjnej, które prawdopodobnie, wobec jasno wyrażonej woli partii, doczekają chwili, gdy okażą się znów niepotrzebne. Do następnej okazji, która znów wszystkich zaskoczy. Co z ochroną zdrowia nauczycieli, którzy należą do najstarszych w Europie? Ktoś pomyślał ubezpieczeniach na wypadek zarażenia koronawirusem, konieczności długotrwałego leczenia, niemożliwości wykonywania pracy czy zgonu itp.? Co z dostępnością choćby wyrywkowych testów? Czy będzie gwarancja szczepień (jeśli jakimś cudem skuteczna szczepionka się pojawi), tak jak w wypadku medyków i innych zawodów kontaktowych?

Na powyższe, zupełnie losowo wymienione, wielokrotnie już wytknięte przykłady celowej, systemowej wręcz indolencji i zaniedbania gotowy jestem jednak machnąć ręką. Jako liberał uważam, że wszystkim tym rzeczywiście mogliby (i to lepiej) zająć się dyrektorzy, menadżerowie i sami nauczyciele, gdyby dać im naprawdę wolną rękę (i wolny rynek). Niestety, słynna już, łaskawie podarowana dyrektorom wolność przypomina swobodę kierownika PGR-u, który plan uchwalony na zjeździe partii wykonać musiał, choć miał uprawiać pszenicę tam, gdzie najwyżej żyto miało szansę rosnąć, z dziesięciu ciągników na stanie, sprawne miał trzy, a o części do nich i sznurek do snopowiązałek zadbać musiał własnym sumptem, bo przecież powszechnie było wiadomo, że żadnych braków nie ma. Nie będę również narzekał na podstawy programowe, bo zdaję sobie sprawę, że nikomu nawet przez myśl nie przeszło, by je urealnić i dostosować do wymogów pracy zdalnej. Udało się przeczekać. Po nas choćby potop. Zresztą żadna sensowna (minimalistyczna, otwarta i niepodporządkowana ideologii) podstawa programowa nie miałaby obecnie szans powstać. Co innego, gdyby trzeba było edukacyjnie zwalczać „ideologię LGBT” albo wprowadzić maturę z religii – zasoby ludzkie ministerstwa są bowiem dyspozycyjne jedynie wobec woli politycznej, a nie merytorycznej i trudno dziś oczekiwać, by autorzy deformy zaczęli nagle samodzielnie myśleć i planować. Nie mam takich złudzeń. Zresztą, umówmy się, w tym nowym dla wszystkich szaleństwie jest jakaś stara, sprawdzona wielokrotnie metoda: Skoro nie można zrobić nic sensownego, bo szeroko pojęta edukacja nigdy nie była priorytetem państwa (więc nie ma na nią środków), nie ma szans, żeby zdążyć przed kolejnymi wyborami, a Ameryki i tak nikt nie odkryje, to w sumie można nie robić nic oprócz dymu i wyjdzie na jedno. Przywoływany już wcześniej Jasio również wie, że w tym roku szkolnym nie zdąży już nadrobić braków, choćby mu się chciało, jak mu się nie chce. Tym sposobem, zawsze jest za późno. I dla ministra, i dla Jasia.

A jednak jest coś, czego nie mogę i nie chcę MEN (rządowi) podarować, a o czym raczej w przestrzeni medialnej głucho. Ministerstwo w sposób zupełnie bezsensowny, niedający się logicznie wytłumaczyć i jak się zdaje znów na długie lata, zaprzepaściło szansę na rozwinięcie gałęzi powszechnej edukacji, która w naszym kraju nie jest nawet pąkiem. Mam na myśli szeroko pojęte, systemowe nauczanie, wykorzystujące techniki informatyczne. Władze oświatowe nie mają na nie pomysłu, a z rozwiązań już istniejących, zarówno rodzimych (pobożne życzenia z 2012 roku nigdy nie zostały wprowadzone w życie), jak i zagranicznych (wzorów do naśladowania jest mnóstwo), z przyczyn bliżej mi nieznanych, skorzystać nie chcą. Choć nikt raczej nie spodziewa się, że staniemy się drugą Australią, państwem, które jest w nauczaniu na odległość niekwestionowanym pionierem i liderem, kiedyś trzeba podjąć kluczowe decyzje, które w perspektywie kilku lat mogłyby przynieść rezultaty zadowalające w naszej skali i lidze. Wydawać by się więc mogło, że pandemia stwarza wręcz idealne warunki do wykazania wątpiącym i niezdecydowanym, że tego typu kształcenie to nie fanaberia geeków, ale realna potrzeba. Potrzeba nowoczesnych środowisk edukacyjnych i naukowych. Potrzeba tysięcy ludzi, którzy z racji zainteresowań niszowych, bądź wymagających stałego kontaktu globalnego, miejsca zamieszkania, mało sprzyjającego środowiska, chorób lub kalectwa, są wykluczeni z oświaty takiej, jaka by im odpowiadała i to nie tylko w obliczu pandemii. Tymczasem MEN zrobiło wszystko, żeby edukacja zdalna kojarzyła się w naszym kraju ze wszystkim, co najgorsze, z zagrożeniem, bylejakością i nieefektywnością. Pod tym względem, polityka tego ministerstwa to już nie tylko brak koncepcji ogólnej, ale ewidentne wstecznictwo i szkodnictwo. Ktoś tu się nie uczy…

Owszem, w ramach urzędowego optymizmu i propagandy sukcesu oznajmiono, że oczywiście damy radę, że wszystko jest cacy i przetrwamy, bo przecież polski nauczyciel (i dyrektor szkoły) potrafi. Można było odnieść wrażenie, że nie takie technologie ze szwagrem „rozkminialiśmy”, a w razie czego zatrudni się chyba Pocztę Polską do dostarczania prac domowych, więc nie trzeba się zbytnio przejmować. Jednocześnie, nieoficjalnie zakładano, że to wszystko jedynie tymczasowe i, jak zwykle, może być sznurkiem wiązane, bo minie, zanim trzeba będzie coś konkretnego postanowić. A jak nie minie, to się decyzją naczelnika ustali, że minie. Dzięki takiemu przekazowi, zapanował chaos i zupełna uznaniowość. Jedne szkoły wprowadzały lekcje online, inne ograniczały się do kontaktu mailowego i to też nie zawsze, mimo takich samych warunków technicznych. Zdarzało się nie raz, że podlegając temu samemu dyrektorowi, jedni nauczyciele od początku prowadzili zajęcia, wykorzystując znane sobie narzędzia, inni mogli tego nie robić! Przez miesiące, wielu uczniów musiało pracować na kilku komunikatorach jednocześnie, pilnować prac i komunikatów pojawiających się w losowo wybranych mediach. Bywały placówki (zwłaszcza szkoły podstawowe) w którym lekcje były niemalże zawieszone, a niektóre przedmioty praktycznie nie istniały. Słuchając relacji wielu rodziców z tej parodii cyrku, było mi zwyczajnie wstyd. To oczywiście nie jest jedynie winą ministra, ale postawię pytanie o sens jego istnienia, jeśli nie potrafi on wyegzekwować spójnego i choćby poprawnego funkcjonowania podległej mu infrastruktury.

Mimo sygnałów o tej patologii, docierających zewsząd (a nie jedynie z regionów informatycznie niedorozwiniętych), praktycznie nie zrobiono nic, by okres pandemii nie został w społeczeństwie odebrany jako kolejne „wakacje” nauczycieli. Być może jednak wymagam zbyt wiele, może ministerstwo nie jest wcale zainteresowane wizerunkiem podlegającej mu branży? Łatwiej będzie nadal traktować ją w całości jako leniwą, niezdyscyplinowaną, ale jednak tanią siłę roboczą, której 20%, będzie zarabiać pensję minimalną, i to dopiero po łaskawych podwyżkach. Ktoś tu się niczego nie uczy…

7 myśli na temat “Ktoś tu się nie uczy…

  1. „Zagrożenie dowolną pandemią zwiększa się przecież wraz z populacją, jej koncentracją i mobilnością, które nie mają teraz precedensu”
    Nie sądzę, żeby zagrożenie covid-19 w tak mobilnym i zagęszczonym świecie jak dzisiejszy było większe i groźniejsze, niż w dość osiadłym i słabo zaludnionym świecie była Czarna Śmierć z XIV wieku, cholera w XVIII wieku, etc.
    Zwiększa się raczej zagrożenie paniką medialną, która każe traktować śmierć jednej osoby na dziesięć tysięcy jako zagrożenie większe, niż 500 lat temu traktowano śmierć co trzeciego człowieka.

    „Nikt nie jest w stanie wiedzieć, co będzie obiektywnie lepsze i nie o to powinniśmy mieć do decydentów pretensje.”
    Są jednak dwa, zupełnie różne powody, dla których nie można mówić o tym, co jest obiektywnie lepsze.
    Pierwszy, prostszy, ale krytyczny, to brak wiedzy o wpływie restrykcji na rozprzestrzenianie się epidemii. Można jedynie zauważyć na przykładzie Szwecji i Norwegii, że restrykcje czy są, czy ich nie ma, to efekt końcowy epidemii nie jest znacząco różny, za to efekty społeczne i ekonomiczne są bardzo różne.
    Drugi, fundamentalny, to jest brak jasno określonego celu (poza nierealnym: całkowitej eliminacji wirusa), który chce się osiągnąć i jak duże koszty jesteśmy w stanie zaakceptować dla jego osiągnięcia.

    Rząd z ex-ministrem Szumowskim i jego następcami miota się w każdej dziedzinie. MEN nie jest tu jakkolwiek wyróżnione – poza tym, że personel szkolny ma oczekiwania, ze władza wyższa zarządzi coś i to w dodatku mądrze, choć wiadomo, że mądrze się nie da z różnych przyczyn. Inne branże raczej by wolały, żeby rząd się od nich wreszcie odpieprzył i przestał im narzucać różne drogie, uciążliwe i zazwyczaj absurdalne restrykcje. Ale szkolnictwo państwowe jest jedyną branżą, w której lockout i absurdalne restrykcje nie prowadzą do zwolnień, utraty części zarobków, czy wręcz bankructwa, a koszty tych bzdur nie dotykają pracowników ani dyrektorów.
     
    „nie wprowadzono zmian w kształceniu nauczycieli”
    Nie obwiniaj o to MEN, tylko „akademie” (dawniej wyższe szkoły pedagogiczne). Programy studiów nauczycielskich ustalają niezależnie rady wydziałów setek uczelni. Nie ma żadnej centralnej „podstawy programowej licencjackich studiów nauczycielskich”. MEN jedynie określa minimalne wymagane ilości zajęć z niektórych przedmiotów (pedagogika, praktyki szkolne…), nie definiując jednak samemu konkretnych treści tych przedmiotów – wyborem uczelni (czy wręcz każdego wykładowcy) jest, czy swoim studentom każe w ramach pedagogiki czytać Deweya, Piageta, czy obu.
    Ale różnego rodzaju firmy, żerujące na organizowaniu szkoleń i dokształtów z pewnością już wyczuły sprawę i oferują dokształty z używania e-czegoś.

    Po co Ci spójna i jednolita platforma e-szkoły? Ma to większy sens, niż jeden jednolity podręcznik? Moim zdaniem nawet mniejszy, bo jeden podręcznik by go uczynił tańszym, a i tak te kilka nie różnią się niemal niczym. Monopol vs oligopol. Za to jednolita platforma e-szkoły stałaby się natychmiast polem korupcji i monopolu, zamiast korzystania z mnóstwa narzędzi od dawna dostępnych, w tym darmowo, ale nie dedykowanych do stosowania wyłącznie w szkole i prowadzących między sobą realną konkurencję, zamiast okopania się w monopolu czy oligopolu o popycie gwarantowanym przez państwo.
    Pewien sens ma jedynie ujednolicenie w ramach klasy, żeby uczeń nie musiał uczyć się i sprawdzać 10 systemów, innego dla każdego przedmiotu. Ale wybór systemu na poziomie wyższym, niż dyrektor szkoły, nie ma żadnego uzasadnienia.

    Wątpliwość co do sensu istnienia MEN jest zasadna niezależnie od koronaparanoi. MEN nigdy, przynajmniej za mojego życia, nie wypełniał swoich konstytucyjnych celów: nie gwarantował prawa do nauki, jeśli naukę rozumieć szerzej, niż prawo do wysłuchania lekcji o jedynym centralnie ustalonym programie i odrobienia ćwiczeń z podręcznika, który i tak kupili rodzice. Nieliczne szkoły, oferujące jakąś pomoc w nauce, albo są poza strukturami MEN (szkoły artystyczne), albo działają oddolną inicjatywą, przez MEN ledwo tolerowaną, ale z pewnością nie zostały przez MEN stworzone (licea w rodzaju Staszica, czy działające jak Batory w systemie IB). MEN nie egzekwował również konstytucyjnego obowiązku nauki, jeśli za ów obowiązek uznać cokolwiek innego, niż cogodzinne odpowiadanie „obecny” na sprawdzanie listy. Nie wypełniał również swojego miękkiego celu, czyli podnoszenia poziomu cywilizacyjnego społeczeństwa – przynajmniej od czasu, gdy wsiowy i miejsko proletariacki analfabetyzm odszedł w niepamięć.

    W zasadniczej kwestii Twojego artykułu (mam nadzieję, że dobrze ją wyłowiłem), czyli braku spójnej strategii edukacyjnej, to znów nie ma to żadnego związku z aktualnym min. Piontkowskim czy aktualną sytuacją. Tej strategii nie ma tak samo, jak nie było nigdy od czasu pierwotnej alfabetyzacji społeczeństw na przełomie XVIII/XIX wieku w Prusach i ciut później gdzie indziej, w trzecim świecie czasem jest to do dziś aktualne. Ale nie w Polsce czy Europie. Strategii nie ma żadnej, żadne cele strategiczne (poza fasadowymi) nie są formułowane, nikt nie wie po co w ogóle szkolnictwo ma istnieć, choć wszyscy są przekonani, że istnieć musi. Ale jeśli istnieć musi, choć nie wiadomo po co, to wystarczają cele propagandowe i przerzucanie się między MEN a ZNP tym, kto jest winien, choć nie wiadomo czemu konkretnie.
    Pewnym wyjątkiem było chyba tylko szkolnictwo Łotwy i Estonii, które jako cel strategiczny uznały integrację społeczną (głównie językowo-kulturową) młodego pokolenia bardzo dużej mniejszości rosyjskiej, w czasach sowieckich często w ogóle nie znającej miejscowego języka, oraz powszechne nauczenie angielskiego jako elementu pozwalającego na integrację z zachodnim światem. Litwa, podobnie jak Polska, przegapiła szansę na takie podejście…

    Polubienie

  2. „Nie sądzę, żeby zagrożenie covid-19 w tak mobilnym i zagęszczonym świecie jak dzisiejszy było większe i groźniejsze, niż w dość osiadłym i słabo zaludnionym świecie była Czarna Śmierć z XIV wieku, cholera w XVIII wieku, etc.” – Nie bardzo można je porównywać, bo zjadliwość „naszego” koronawirusa jest znikoma w zestawieniu z wymienionymi. Gdyby była to dżuma właściwa, skala byłaby odpowiednia i o takim zagrożeniu, którego nie można wykluczyć (i staje się ono coraz bardziej prawdopodobne), wspomniałem. Inna sprawa, że wirusy typu Ebola, które potrafią eksterminować 80% zarażonych, mogą nie podlegać wymienionym czynnikom szerzenia pandemii, bo często ogniska choroby wygasają z powodu braku żywych nosicieli.

    „Są jednak dwa, zupełnie różne powody […]” – Są także tylko dwa wyjścia z sytuacji, przy czym tylko jedno wydaje się racjonalne: Albo wprowadzić ścisłe, restrykcyjne zasady izolacji (mało realistyczne), albo puścić wszystko na żywioł, starając się skutecznie chronić najbardziej zagrożonych. Zauważ, że większość państw, w tym nasze, nie zrobiło ani jednego, ani drugiego, szukając, jak zwykle, trzecich dróg typu Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. W ten sposób prawie nikt niczego się nie nauczył na przyszłość, bo nadal nie wiadomo, co, przy obserwowanym poziomie ryzyka, jest lepsze. Oczywiście pomijam tu różnice środowiskowe i genetyczne, ale one i tak nie mogłyby być brane pod uwagę. Jestem także nieco zdziwiony wyraźnym brakiem konkretnych planów kryzysowych na wypadek pandemii. Teraz zaskakuje mnie (logicznie, nie politycznie) ta raptem obrana, potencjalnie samobójcza taktyka „wszystko, albo nic” w stosunku do szkolnictwa. Dlaczego nie zacząć ostrożnie, od nauczania początkowego (mniejsza mobilność dzieci, większa możliwość separacji, większa powierzchnia szkoły do dyspozycji, etc) i obserwować rozwój wypadków, a reszcie pozwolić jeszcze uczyć się zdalnie, nie doprowadzając do mieszania się w tyglu?

    „Inne branże raczej by wolały, żeby rząd się od nich wreszcie odpieprzył i przestał im narzucać różne drogie, uciążliwe i zazwyczaj absurdalne restrykcje.” Ta też by wolała, ale żaden rząd nie pozwoli sobie na taką klęskę wizerunkową. Państwo „opiekuńcze” nie może czegoś takiego zrobić, niezależnie od efektów „troski”.

    „Ale różnego rodzaju firmy, żerujące na organizowaniu szkoleń i dokształtów z pewnością już wyczuły sprawę i oferują dokształty z używania e-czegoś.” – Więc wolny rynek wymaga jednak obecności i troski ministerstwa? Znów, trzeba by się na coś zdecydować: albo zależy nam na oświacie publicznej, albo nie bijmy piany. Muszę przyznać, że emploi i postawa naszego ministra wpisują się w strategię wolnorynkową ;).

    „Nie obwiniaj o to MEN, tylko „akademie” […]” – A kto określa wymagane kompetencje nauczycieli, jeśli nie minister swoim rozporządzeniem? „Akademie” mogą sobie wprowadzać nawet sensowne kursy, ale bez żadnych wiążących sankcji.

    „Po co Ci spójna i jednolita platforma e-szkoły?” – Mnie osobiście po nic. Ale jeśli ktoś utrzymuje, że oświata publiczna jest całością, podporządkowaną wspólnym standardom, to powinien o tę spójność dbać, zwłaszcza jeśli taki zamiar deklaruje. W UWC, „zamieszanie” (spowodowane różnorodnością warunków lokalnych szkół rozsianych po całym świecie), trwało tydzień, w naszych szkołach niemal do końca nauczania zdalnego. Jeśli nie miało się kompetencji do zbudowania platformy od podstaw, to trzeba było skorzystać z istniejącej (Moodle), albo wybrać dowolną komercyjną (np. TEAMS) i nie kazać uczniom przez dwa miesiące (zanim szkoły same się na coś zdecydowały) przełączać się na inny komunikator na praktycznie każdym przedmiocie.

    „Wątpliwość co do sensu istnienia MEN jest zasadna niezależnie od koronaparanoi.” – Oczywiście. Problem pojawia się wtedy, kiedy „nieobecne” ministerstwo spowalnia proces decyzyjny, bo, jaką to inicjatywą dyrektor nie chciałby się wykazać, finalnie i tak musi czekać na zgodę ministerstwa, bo a nuż trzeba się będzie z tego wycofywać. Znamienne jest czekanie z decyzjami do ostatniej chwili, trzymając szkoły w napięciu, bez możliwości zaplanowania czegokolwiek i reagowania w czasie rzeczywistym.

    „W zasadniczej kwestii Twojego artykułu […]” – Ten MEN nie jest pod względem działania jakoś szczególnie wyjątkowy, nie mniej jednak uderza bezradność, maskowana „spokojem”. Brak kontaktu z kierowaną branżą, lekceważenie podmiotu, bezosobowość i impertynencja, to główne grzechy. Ja wyciągnąłem jeszcze jeden, który umyka jakoś opinii publicznej – niezdolność do uczynienia edukacji zdalnej skuteczną i pełnoprawną pozostanie niezdolnością także przy najbliższej okazji jej użycia. Być może parcie do otwarcia szkół bez względu na prawdopodobne konsekwencje jest także wynikiem obawy przed totalną kompromitacją i blamażem organizacji nauczania elektronicznego – najlepszą obroną jest atak. Do następnego razu, bo przecież do końca kadencji nic się nie wydarzy, a uściski dłoni i nagrody „za bohaterskie czyny na frocie walki” są pewne…

    Polubienie

  3. Zagrożenie jest implikowane przez zjadliwość – wirus, bardzo rzadko prowadzący do śmierci, kalectwa itp. nie stanowi zagrożenia. Covid jest gorszy od kataru, ale zagrożeniem dla ludzi jest nieporównywalnie mniejszym, niż była dżuma, AIDS, albo grypa w jej śmiercionośnych wariantach (hiszpanka, czy nawet Hongkong) Mówiąc o zagrożeniu trzeba porównywać potencjalne skutki dla ludzi i społeczeństw. A te są niezauważalne ze strony covid i bardzo silne ze strony lockdownów i restrykcji.

    „wirusy typu Ebola, które potrafią eksterminować 80% zarażonych, mogą nie podlegać wymienionym czynnikom szerzenia pandemii, bo często ogniska choroby wygasają z powodu braku żywych nosicieli”
    dokładnie: albo mamy do czynienia ze śmiertelną zarazą, albo z wirusowym przeziębieniem, którym nikt się nie przejmuje, na które zapada corocznie 90% populacji i wystarcza im herbata z sokiem malinowym, albo aspiryna, witaminy i tydzień zwolnienia z pracy. Albo opryszczką, która wprawdzie może się groźnie rozwinąć, ale której nosicielem jest też 90% populacji.
    Pewnym wyjątkiem jest chyba tylko AIDS – pierwotnie śmiertelne nawet dla nowoczesnej medycyny, ale o bardzo długim okresie bezobjawowego rozwoju, ale jednocześnie zaraźliwości. Bicz boży na gejów z San Francisco. Nadal w Afryce zabijające setki razy więcej ludzi, niż covid, a w Europie/USA po latach opanowane trochę opracowaniem w miarę skutecznego leczenia, przekształcajającego je z choroby śmiertelnej w długotrwałą.

    W pełni zgadzam się z tym, że wybór jest pomiędzy totalną izolacją a puszczeniem na żywioł. Szwecja jest przykładem, który wybrał to drugie, popełniając tylko błąd niedostatecznej ochrony molochowatych domów starców na początku i w efekcie mając w nich sporą śmiertelność. Inna rzecz, że to jedno ze społeczeństw o najwyższej liczbie starców po osiemdziesiątce. Ale już w pokoleniu 40-50 nie mieli nawet na początku pandemii śmiertelności większej, niż w innych społeczeństwach.

    Na strategię wobec szkolnictwa patrzę z dystansu jak na kolejne miotanie się polityków od ściany do ściany w czymś, co ma znaczenie wyłącznie propagandowe. Wybory najwcześniej za dwa lata – wybory nie groźniejsze od zakupów w sklepie. W szkolnictwie nie może być nic innego niż działania pozorne (myjcie dzieci rączki płynem dezynfekcyjnym!) Miotanie się jest zresztą i w innych dziedzinach, choćby mnie dotykających, jak to, gdzie i kiedy trzeba nosić maseczki, czego nie znoszę i kontestuję, ale jednak 20,000zł kary nie chcę płacić – a to się zmienia co chwilę. Albo (na szczęście rzadko podróżuję ostatnio) w tym, że do Hiszpanii nie można polecieć bezpośrednio LOT-em, tylko trzeba kupić sobie bilet Lufthansy na lot z przesiadką. Z pewnością hiszpański wirus ze mnie wyjdzie i zostanie we Frankfurcie!

    „Dlaczego nie zacząć ostrożnie”
    Przede wszystkim dlatego, że nie ma żadnego określonego celu tej ostrożności, kryterium co powinno być pomalowane na czerwono, co na żółto, a co na zielono.
    Ale też choćby dlatego, że media natychmiast rozdmuchają najmniejszą przypadkową dzienną fluktuację liczby zachorowań i reguły trzeba będzie zmieniać trzy razy w tygodniu. A dzieci i tak niezwykle rzadko chorują na covid z widocznymi objawami, więc by poważnie ocenić wirusologiczne efekty trzeba by było robić (na co nie ma ani pieniędzy ani mocy przerobowych) regularne testy całej populacji.

    „trzeba by się na coś zdecydować: albo zależy nam na oświacie publicznej, albo nie bijmy piany”
    Od bardzo dawna, co najmniej od upadku komunizmu, Polska idzie trzecią drogą: nie zależy na oświacie publicznej, ale właśnie na biciu piany.

    „A kto określa wymagane kompetencje nauczycieli, jeśli nie minister swoim rozporządzeniem? „Akademie” mogą sobie wprowadzać nawet sensowne kursy, ale bez żadnych wiążących sankcji”
    Nie całkiem. Minister wymaga, by nauczyciel miał magisterium. I określa trochę wymogów, ile zajęć z różnych przedmiotów ma mieć odbyte. Ale sankcja oblania albo nagroda przyznania tego dyplomu jest już w gestii „akademii”, tak samo jak treści w ramach tych przedmiotów uczone i wymagane.

    „niezdolność do uczynienia edukacji zdalnej skuteczną”
    Twój argument miałby sens tylko, gdyby szkolna edukacja bezpośrednia była skuteczna. Zdalna nie jest ani mniej ani bardziej skuteczna, niż lokalna. Najwyżej jest inaczej stresująca, zarówno wobec uczniów, jak nauczycieli. Oraz trudniejsza w egzekucji przymusu cogodzinnego odpowiadania „obecny”. Lepiej też widać, że król jest nagi.

    Polubienie

  4. Niewątpliwie, porównywanie COVID-19 z dżumą, czy hiszpanką ma sens znikomy. Ale… O ile łatwo jest ocenić pandemie minione, trudno jest w pełni określić skutki trwającej. Liczba odtwarzania (R – liczba zakażanych przez jednego chorego) jest oceniana na 1 lub 2, co czyni ogromną różnicę. Nie znamy także współczynnika śmiertelności – póki co oceniany jest na jakieś 5%… Nie znamy medycznych skutków długofalowych (gospodarcze oszacować łatwiej). Poza tym, nie doceniasz skutków… psychologicznych, spowodowanych… dostępem do (dez)informacji. Nie mam tu na myśli nieskoordynowanych działań rządów, ani nawet propagandy, czy prób wyciszania emocji poprzez zatajanie rożnych drażliwych kwestii… Po prostu, w dobie powszechnego dostępu do sieci i wolności (najczęściej głupiego) słowa, przez które te mądre się nie przebijają, dochodzi do sytuacji, w której jednym z największych problemów jest znalezienie wystarczająco dużej kozetki u psychoanalityka, bo za chwilę spory procent społeczeństwa będzie się chciał do niego zapisać. Już słychać głosy (nie potrafię na razie określić, na ile usprawiedliwione), że sporo uczniów przeżyło taką traumę, że trzeba teraz będzie nie tyle uczyć, co koić emocje. Jeśli to prawda, to bardzo im współczuję, bo nie wiem, kto miałby się tym zająć, bo wsparcie i opieka psychologiczna są na ostatnim miejscu listy priorytetów MEN, jeśli taką listę w ogóle posiada (oczywiście, nie licząc czysto politycznych). Mnie osobiście, mowa-trawa jest absolutnie zbędna, ale są ludzie (zdecydowana większość), którym potrzebne jest „słowo na niedzielę”, kilka frazesów, uśmiechów, „pochylenie się z troską”, itd. – nawet tego MEN nie był w stanie zapewnić. Nawet czysto wizerunkowo są to dyletanci.

    I dyletanci nie wzięli pod uwagę, że „zacząć ostrożnie” można było choćby ze względu na wyciszenie emocji. Warto było dać trochę czasu (powiedzmy miesiąc) na uruchomienie młodszych roczników, żeby rodzice mogli poczuć się bardziej komfortowo (ponad 50% „chciałoby, a boi się”). Gdyby nie wydarzyło się nic poważnego, tryb stacjonarny mógłby objąć całość szkół. A zestrachani są nie tylko rodzice. Wierz mi, że nauczyciele to w większości „geriatria” z często nieleczonymi lub zaniedbanymi „chorobami towarzyszącymi”. Co tu daleko szukać? Mężczyzna, lat 55, nadciśnienie, astma (leczone, ale to już 4 czynniki podnoszące ryzyko). Tak, mówię o sobie. Do strachliwych nie należę, myślę, że trzeźwo oceniam sytuację i rozumiem, że jest to loteria, bo żadna „procedura” mnie ewentualnie nie obroni (poza nauczaniem zdalnym). Chorą matkę (cukrzyca) już teraz odwiedzam sporadycznie; po codziennej wizycie w tyglu, chyba w ogóle nie będę ryzykował, że jej coś zawlokę. Szkoła to jednak coś innego, niż ulica, sklep, czy nawet biuro. I to nie dzieciaki są w największym niebezpieczeństwie, ale ich rodziny. Coraz bardziej skłaniam się ku myśli, że MEN bało się, że nauczanie zdalne będzie klęską, bo go zupełnie nie kontroluje, a jednocześnie kontrolować nie chce. Woli „kontrolować” procedury, bo będzie ostatnie do wzięcia odpowiedzialności za ich totalną nierealność i niewykonalność.

    O myśleniu w kategoriach przyszłości w ogóle nie ma co mówić. Skoro minister może na przykład zarządzić, że: ” Kwalifikacje do nauczania […] ma osoba, która ukończyła bla, bla, bla”, to równie dobrze może dodać podpunkt „potrafi obsługiwać komputer w stopniu użytkowym i posługuje się współczesnymi narzędziami edukacji elektronicznej.” Bo póki co, to, śmiech na sali, bywają problemy z obsługą CD na egzaminie… Tak wiem, że to może niczego diametralnie nie zmienić, albo uczynić z kwestii karykaturę, ale żadna państwowa oświata publiczna niczego skuteczniejszego nie wymyśliła. A tak, jestem przekonany, że jak za 20 lat przyjdzie pandemia kurzajki i naród spanikuje jeszcze bardziej (to może tylko postępować), to polska szkoła będzie dokładnie w tym samym miejscu, co pół roku temu.

    Polubione przez 2 ludzi

  5. Z zainteresowaniem przeczytałem opracowanie zespołu ds. COVID-19 przy prezesie PAN (https://informacje.pan.pl/images/2020/opracowanie-covid19-14-09-2020/ZrozumiecCovid19_opracowanie_PAN.pdf), a zwłaszcza fragment (fragmencik właściwie) poświęcony otwarciu placówek edukacyjnych (str.34).
    Generalnie zgadzam się ze zdroworozsądkową oceną sytuacji tam zamieszczoną, ale jednocześnie chciałbym zwrócić uwagę na fakt, że nawet PAN nie jest wolna od myślenia życzeniowego. Przyznaję, że w kwestii zabezpieczenia szkół przed szerzeniem się zakażeń niewiele sensownego i skutecznego można zrobić, jeśli nie chce się ich zamykać. Po co jednak sugerować rozwiązania i dawać zalecenia, jeśli wie się z góry, że są zupełnie nierealne? Dla uspokojenia społeczeństwa?

    „[…]powszechny powinien być obowiązek noszenia maseczek w szkołach, przynajmniej wśród starszych dzieci.” – Trudno przypuszczać, żeby podpisane grono specjalistów nie zdawało sobie sprawy, że czas przydatności nawet dobrej maseczki nie przekracza godziny. Czym innym jest używanie jej przez kwadrans w sklepie, a czym innym w szkole, w której spędza się często więcej, niż 8 godzin. W tym czasie, nieuniknione jest stałe jej dotykanie, zdejmowanie, poprawianie, odkładanie w miejsca potencjalnie zainfekowane, etc.

    „[…]zwiększenie dystansu między ławkami uczniów, wydzielenie grup uczniów, którzy mogą kontaktować się ze sobą, ale nie pomiędzy grupami, oddelegowanie nauczycieli do konkretnych klas[…] – No comments. Dodam tylko, że nauczyciele „oddelegowani” spotkają się potem w jednym pokoju nauczycielskim, a potem oddelegują się do innych grup…

    „Nadzór sanitarny powinien starannie śledzić sytuację zdrowotną w szkołach, ale także w rodzinach uczniów, nauczycieli i obsługi technicznej[…] – No cóż, oprócz środków na takie fanaberie, rzeczony nadzór nie ma także narzędzi i ludzi, by się tym zajmować. Nawet palcem nie kiwnie jeszcze po tygodniu od zgłoszenia, a co dopiero profilaktycznie. Śmiech na sali…

    „[…]przy szybkiej reakcji na zdarzenia lokalne lub regionalne.” – To już nawet nie jest śmieszne. Czy ktoś z szacownego grona próbował dodzwonić się do lokalnego nadzoru sanitarnego?

    Właściwie nie jest dziwne, że kwestii działania szkół w czasie pandemii PAN poświęcił niepełną stronę opracowania. Może jak się nie ma nic sensownego do powiedzenia, to lepiej milczeć?

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.