Ukryte koszty aktywizowania

Przewiny współczesnej pedagogiki, wynikające z ideologicznego zacietrzewienia, zaślepienia, chciejstwa, uogólnienia i organicznej wręcz niechęci do myślenia racjonalnego, idą w dziesiątki. Nie ograniczają się przy tym do podstawowych założeń, metodyki i technik nauczania, utrudniając życie nauczycielom, zdolnym jeszcze do oceny sytuacji – tacy są gotowi zrezygnować z komfortu płynięcia z prądem, nie stosować ich niewolniczo i jakoś je modyfikować, choć płacą za to wysoką cenę.

Niestety, cenę zdecydowanie wyższą płaci bezpośredni przedmiot-podmiot pedagogiki, nieświadomy ogromu dowcipu, niesamodzielny i poddany jej zabiegom przymusowo. Płaci straconym czasem, zbędną pracą, stresem większym, niż konieczny i… wykluczeniem. Tak, waluta, którą uczeń okupuje swój pobyt we współczesnej szkole jest dokładnie taka sama, jak ta powszechnie i z lubością przypisywana szkole tradycyjnej/prymitywnej/pruskiej/dziewiętnastowiecznej/transmisyjnej (ulubione podkreślić). Jak to możliwe? Przecież szkoła „obudzona”, wolna od transmisji miała go od tego wszystkiego wyzwolić!

Niektórzy tak w to uwierzyli (analiza, badanie, eksperyment porównawczy, logika wreszcie, to instrumenty im obce), że żadna argumentacja ich wiarą nie zachwieje. Wystarczy jednak nie być ortodoksyjnym wyznawcą „nowego” (o zaangażowaniu narzędzi poznawczych nie wspomnę), by zauważyć, że większość jego szumnych-dumnych założeń, a przede wszystkim ich realizacja, to ściema. Dowodem na to jest obserwowana rzeczywistość szkolna, na którą wszyscy klną, niepomni „nowego” paradygmatu, wprowadzanego od dziesięcioleci – nieprawdą jest, że wszystko, co złe w szkole, wynika z niedostatku nowości. Wręcz przeciwnie, całe mnóstwo tego, co użytkowników szkoły obecnie uwiera, jest właśnie wynikiem upragnionych zmian. Strach pomyśleć, co przyniosłaby ich pełna introdukcja, o którą „walczą” wyznawcy zmiany, ciesząc się po cichu, że wciąż jeszcze mają co robić i czym wypełnić sobie dzień (Polska nie doświadczyła jeszcze drastycznych absurdów, ale to tylko kwestia czasu). Ich sny o potędze są, wbrew ich własnej propagandzie klęski, bardzo łatwe do ziszczenia. Podpowiem za darmo: Zamieńcie szyld ze „Szkoła” na „Świetlica” i pozamiatane! Wszystko będzie pasowało jak ulał. Ideologia, założenia, cele, metody, techniki i efekty. Wystarczy zrezygnować z frazeologii, która natrętnie tłucze się pod czaszką i każe uczyć czegokolwiek. Dajcie sobie spokój z tą wiedzą i nauką, a wszystko będzie dobrze. Zniknie stres i problemy z dokumentacją, ludzie was docenią i pokochają.

Dopóki jednak pogoń za króliczkiem (zmianą) jest dużo bardziej opłacalna (choćby psychicznie), niż zamknięcie go w klatce, musimy liczyć się z wyżej wymienionymi kosztami po stronie ucznia. Ukrytymi, oczywiście. Zupełnie subiektywnie, za najważniejszą składową tych kosztów uznałem stracony czas – nie da się go zwrócić, ani zrekompensować. Na ewentualne, prawdziwe nadrobienie strat merytorycznych (nie chodzi o te wszystkie powtórki i przyspieszenia, znane wszystkim z końcówek semestrów, godziny wyrównawcze, itp.) potrzeba na ogół tyle samo czasu, ile go stracono. Jeśli na przykład, na lekcji poświęconej funkcji liścia, w klasie V (w dalszej argumentacji posłużę się tzw. technikami aktywizującymi, które są obecnie warunkiem sine qua non właściwie poprowadzonej lekcji, a przytoczona tu ich egzemplifikacja zdobyła wysoką ocenę wykwalifikowanych obserwatorów), nauczyciel rozpoczyna zajęcia od wspólnego wysłuchania nagrania szumu lasu, a następnie uczniowie mają „wczuć się” w liście poruszane wiatrem i odnieść swe „odczucia” do tego, co „liście robią”, to z pełnym przekonaniem twierdzę, że ów kwadrans „aktywizującej rozgrzewki”, plus niezbędne minuty na przygotowanie parafernaliów, to czas bezpowrotnie zmarnowany – niezależnie od stopnia opanowania przez nich kompetencji empatii, uczniowie w żaden sposób nie mogą poczuć się liśćmi, a nawet gdyby, to nie wysnują ze swych wyobrażeń jakichkolwiek odniesień do ich funkcji, być może z wyjątkiem heliotropizmu, o którym zresztą nie mają na ogół, nomen-omen, zielonego pojęcia. Taka „aktywizacja” spełniłaby pewnie swoją rolę w przedszkolu, uświadamiając trzylatki, że listki w ogóle są i łapią słoneczko, żeby się najeść, ale dla jedenastolatków była jedynie okazją do tłumionej obecnością wizytatora wesołości – o temacie lekcji nie myślały nawet przez sekundę. Z 45 minut, na właściwą treść programową, pozostało nauczycielowi może piętnaście, przy sprzyjających, choć niesłyszalnych już w liściach, wiatrach.

No dobrze, ale przecież dzięki takiemu podejściu, nauczyciel oszczędził uczniom „żmudnej pracy i powszechnego w szkole stresu”, prawda? Prawdopodobnie tak by się stało, gdyby zajęcia te kończyły kwestię, czyli spełniały funkcje animacji w domu wczasowym (trochę przesadzam, bo dobrze prowadzone zajęcia w świetlicach i na wczasach all inclusive też mają swoje sensowne programy do zrealizowania). Niestety, to czego nauczyciel nie wprowadził na zajęciach, uczniowie będą musieli zrobić sami, najczęściej nieskutecznie i „bez zrozumienia”, bo nie posiadają żadnej wiedzy, na której tę pracę mogliby oprzeć. Tym sposobem, „oszczędzone” im 20 minut transmisji zostanie zamienione na kilka godzin pracy, obarczonej niepewnością, co do właściwego wykonania zadania – kiedyś w końcu trzeba będzie się czegoś dowiedzieć o tej fotosyntezie, czy jak jej tam. Na owej niepewności, stres ucznia, który jednak chciałby się czegoś nauczyć, się nie kończy, bo zaraz będzie musiał pisać kartkówki i sprawdziany, których przedmiot został na lekcjach ledwie zasygnalizowany, przy fatalnym założeniu zaistnienia wyelicytowanych wiadomości. Eliciting, technika, którą poważam i często sam stosuję, ma jednak granice przydatności – bez podstawowej wiedzy, którą uczeń otrzyma na talerzu i bez odpowiedniego tła kulturowego, które nie każdemu jest dane, powoduje jedynie frustrację i zobojętnienie. Kilka lat takich praktyk „aktywizujących” i stres związany ze szkolnym ocenianiem (niezależnie od jego nazwy) oraz rosnącą świadomością konieczności podejścia do egzaminów zewnętrznych przeradza się w koszmar zarwanych nocy i konieczność korepetycji, które, na szczęście, jakoś obywają się bez aktywizacji.

Osobnym skutkiem marnotrawienia szkolnego czasu jest konieczność wspomnianych już, niekończących się powtórzeń, również stresujących, bo nudnych dla tych, którzy adekwatną pracę lepiej lub gorzej już wykonali i nieskutecznych, wobec potrzeb tych, którzy wciąż wymagają dwóch, trzech godzin naświetlenia problemu. Powtórzenia są nieskuteczne, bo również koncentrują się na zadaniach „rozwiązujących praktyczne problemy”, odwołując się do zagadnień, o których wiedzę uczniowie mieliby chyba nabyć wystawiając twarze na słońce.

Panuje raczej zgodne przeświadczenie, że oprócz spędzania w szkole większej liczby godzin, niż niejeden zatrudniony na pełnym etacie i „zabierania pracy do domu”, do uczniowskiego stresu w olbrzymim stopniu przyczynia się testomania. Mało kto jednak łączy ją z nowoczesnym paradygmatem, a tymczasem związek między nimi jest bezpośredni: Żeby dobrze napisać test z materiału, który był jedynie facylitowany i instygowany aktywizowanemu uczniowi (przepraszam za ten spolszczony żargon), trzeba niemal zapomnieć o tymże materiale, a skupić się na technice robienia testów. Jak to zrobić? Rozwiązać więcej testów. O czym? A kogo to?

Prawdopodobne jest, że wielu Czytelników wzruszyło ramionami, kiedy wspomniałem o wykluczeniu, w kontekście podatku-haraczu, płaconego przez uczniów za wątpliwy przywilej bycia świadkiem „budzenia się szkół”, w nowym, wspaniałym świecie postmodernistycznej oświaty powszechnej. Ależ gdzie tu wykluczenie? Przecież wszyscy relaksowali się w dźwiękowym lesie i nikomu nie było przykro, że o liściach nic dotąd nie wiedział, bo i nadal nic wiedzieć nie musiał (zadane dopiero na za tydzień, czyli, dla 11-latka, za całą wieczność). Nowoczesna szkoła chlubi się przecież przyjazną atmosferą i brakiem dyskryminacji ze względu na posiadaną (a raczej nieposiadaną) wiedzę. I znowu, wszystko jest ok., dopóki nie wychodzimy myślą poza owe niestresujące zajęcia, które tak się spodobały obserwatorowi, że serdecznie pogratulował mistrzowi ceremonii i zobowiązał go do poprowadzenia lekcji otwartej,  tak, żeby wszyscy nauczyciele w szkole mogli skorzystać z jego doświadczeń. Miło z jego strony. Ale i głupio strasznie, bo najwyraźniej nie dotarło do niego (jakby dotarło, to też by to zignorował), że właśnie skazuje już nie tylko część tej jednej grupy, na ukrytą pod nowomową i dobrymi chęciami dyskryminację.

Antyautorytarna, nic nikomu nienarzucająca pedagogika już dawno zaobserwowała, że brak wiedzy (lub wiedza niesłuszna) może być podłożem dyskryminacji. Doszła też, choć pewnie się do tego otwarcie nie przyzna, do odkrywczego, nieoczywistego wniosku, że lepiej z wiedzą nie igrać, bo i uczyć jej trudno, i bywa bolesna. Im jej w szkole mniej, tym mniej nikomu niepotrzebnych kontrowersji. No brain, no pain – klasyczny przykład nowoczesnego, pedagogicznego myślenia out of the box. Jeśli Zyzio nic nie wie o liściach, to po co go stresować tą bolesną świadomością, albo wystawiać na ryzyko okropnej konkurencji, ze strony Ziuty, która wie nawet, że kolce kaktusa to też liście? Byłoby to niesprawiedliwe i stygmatyzujące. Poza tym Zyzio ma prawo do swojej interpretacji kaktusowej anatomii i fizjologii, i byłoby niepoprawne politycznie cokolwiek mu wmawiać, żeby nie zostać oskarżonym o indoktrynację. Niech do końca lekcji popracuje z Ziutą w grupie i poogląda sobie jej zielnik – jak kiedyś będzie potrzebował czegoś o liściach, będzie jak znalazł. Wbrew władającym pedagogiką pozorom, choć to Ziuta i jej wiedza są bezczelnie eksploatowane, to dyskryminowany jest Zyzio. Nie dlatego, że ktoś wytyka mu niewiedzę, którą, siłą pobożnego życzenia pedagogiki, w każdej chwili może zlikwidować jednym kliknięciem. Z zupełnie innych przyczyn…

Mimo podmiany lekcji biologii warsztatami aktorskimi, których celem było zagranie liścia (jeśli niektórzy potrafią zagrać krzesło, to czemu nie liść?), rozkład normalny każe przypuszczać, że ok. jedna trzecia uczestników tego performansu, funkcje liścia naprawdę nieźle opisze na teście. Czyżby wpływ odprężającego szumu drzew? Nie, nie ma w tym żadnej ezoteryki, ani też zasługi nauczyciela. Po prostu, owi uczniowie dysponują kapitałem kulturowym, który sprawił, że pewną, podstawową wiedzą botaniczną już dysponowali, coś gdzieś usłyszeli, zapamiętali i teraz łatwiej im będzie samodzielnie znaleźć resztę i doczytać (ze zrozumieniem). W domu, mają do kogo zwrócić się o pomoc, bo starsze rodzeństwo i/lub rodzice w liście się nie wczuwali, ale coś tam z domu lub ze szkoły wynieśli i teraz chętnie podpowiedzą, co to ten chlorofil. Te punkty zaczepienia pozwolą takim uczniom odtworzyć to, czego wymaga od nich curriculum, ale na lekcji zostało ledwie wspomniane, podczas gdy Zyzio, któremu chlorofil jedynie z pedofilem się kojarzy, pozostanie z szumem liści w uszach i ręką w nocniku. Tym samym, aktywizująca pedagogika, głosząca egalitarność, sprawiedliwość i wyrównywanie szans, dyskryminuje Zyzia, petryfikując stare jak świat podziały kulturowe. Kapitał kulturowy niektórych będzie sobie spokojnie rósł i procentował (dzięki ich zasobom i pracy, bo przecież nie dzięki szkolnej aktywizacji), ich wiedza będzie się pogłębiać, niezależnie od szkolnych przeszkadzajek i tego, czy, finalnie, wiadomości o funkcjach liścia będą dla nich miały jakieś znaczenie praktyczne. Zyzio, któremu szkoła humanitarnie nie narzuca się zbytnio z niepraktycznymi mądrościami, pogłębiać może jedynie swoją ignorancję. Ponadto, istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że jego syn, na wzmiankę o chlorofilu, też będzie jedynie umiał strzelić komuś z liścia.

Z pewnością znajdą się tacy, dla których wszystko, co tu napisałem (a to jedynie wierzchołek góry lodowej) będzie czystą złośliwością i generalizacją – przecież nikt nie robi projektów na temat skarpetek, a wczuwanie się w liście może być najwyżej ilustracją błędu w sztuce – zdarza się. Nie starając się nawet usprawiedliwiać swojej złośliwości i sarkazmu, dodam, że niezależnie od tematów szkolnych projektów, które rzeczywiście brzmią zdecydowanie poważniej, w całej reszcie opisywanego zjawiska nie ma ani krzty przesady i w sumie uczniom nie robi zbytniej różnicy, co jest przedmiotem projektu. Trzeba go po prostu wykonać, bo w 99% przypadków jest celem samym w sobie. W kwestii niefortunnych zajęć aktywizujących, to zgoda bez dyskusji, że głupią lekcję każdemu zdarza się popełnić i samemu nie raz mi się to udało. Problem w tym, że opisany, autentyczny przypadek nie jest wynikiem błędu, niedopatrzenia, niewiedzy, czy braku profesjonalizmu po stronie nauczyciela – wprost przeciwnie, jest rezultatem działania z premedytacją, realizacji metodycznych zaleceń, ślepego zapatrzenia się w modny trend i zero-jedynkowego traktowania rzeczywistości. Można oczywiście twierdzić, że zajęcia te, według tego samego schematu,  można byłoby poprowadzić sensowniej, ale schemat ten jest raczej regułą niż wyjątkiem i mało kto widzi problem w nim samym. Ilość tej schematycznej bzdury, dostępnej na kliknięcie, dzięki chwalącym się nią, dumnym autorom, jest już nie do ogarnięcia, a chętnych do kopiowania schematu przybywa, choć służy on jedynie wykazaniu się aktualnie wymaganą ideologią, wypełnianiu tabelek samooceny, konspektów lekcji pokazowych i sprawozdań z rozwoju zawodowego. Sensowne zajęcia, poprowadzone według tego modelu są oczywiście wykonalne, ale są też naprawdę trudne, gdyż ich powodzenie zależy od tak ogromnej ilości czynników, leżących poza kontrolą nauczyciela, że może on liczyć jedynie na szczęśliwy przypadek.

Przypadek nie jest na ogół kojarzony z czymś, na czym można opierać system edukacyjny, ale zmyślni teoretycy pedagogiki na to też znaleźli sposób i znów, zgadliście Państwo, jest to sposób niezwykle prosty. Wystarczy założenie, że nauczyciel nie ma niczego kontrolować. Aż wstyd, że mało który na to wpadł. Do tej pory kojarzyło się to raczej z zaniedbaniem obowiązków. A życie może być piękne, jeśli lekcja prowadzi się sama – potrzeba jedynie kilku zmyślnych zadań praktycznych i uczniowie w te pędy zabierają się za uczenie się od siebie nawzajem. Jeśli przynajmniej jeden z nich będzie myślał kreatywnie, to reszta wyciągnie z tego wnioski i się czegoś nauczy, proste? Ale, ale. Co z ich niewielką wiedzą, doświadczeniem i śladową motywacją? Przecież, żeby myśleć out of the box, trzeba najpierw wiedzieć, co się w tym pudełku ma. Oj tam, oj tam – źle dobrałeś człowieku zadania. Muszą być takie, których rozwiązania większość już zna. Można? No cóż, pewnie czegoś nie zrozumiałem na szkoleniu, ale to w sumie moja wina, bo nie bardzo jestem podatny na działania aktywizujące… Dobrze, że nie musiałem za nie zapłacić, czymkolwiek oprócz czasu, którego w mojej profesji wszyscy mają przecież jak lodu na (dawnej) Grenlandii.

13 myśli na temat “Ukryte koszty aktywizowania

  1. Ideę masz o tyle słuszną, co równie nierealną, jak „obudzenie”. Zmiana szyldu ze „szkoła” na „świetlica” wymagałaby zmiany konstytucji i wpisaniu do niej „Art. 70. Każdy ma prawo chodzić do świetlicy. Uczęszczanie do niej jest obowiązkowe do wieku lat 18.” Dość trudne do przeprowadzenia. A likwidując przymus (co już wydaje się ciut łatwiejsze, niż przymusowość świetlicy, choć też mało realne), na nauczycieli spadnie jeszcze większe nieszczęście, bo większość z nich wyleci na bezrobocie, pozostali będą mieli zarobki obniżone, a pensum podniesione, do poziomu komercyjnych świetliczanek. Bez reformy konstytucyjnej szkoła musi utrzymywać fikcję, że „szkoła uczy” i prowadzić działanie pozorne.

    O ile piętnowanie absurdów i bezsensów ma pewien sens, o tyle nie sposób znaleźć żadnej metody poprawy czegoś, co jest oparte o wzajemnie sprzeczne założenia i poza dyskusją jest odrzucenie jednego (części) z nich tak, by założenia stały się niesprzeczne – co nie znaczy, że łatwe do realizacji. Ale nie da się nijak pogodzić sprzeczności – czego by nie zrobić, to każde rozwiązanie będzie zaprzeczać któremuś z założeń. A nie do pogodzenia w żaden sposób jest jednoczesne służenie niewolnikowi i wykonywanie poleceń właściciela tego niewolnika. Jak w tej humoresce Mrożka, gdzie poganiacz niewolników bił Murzynów batem, ale lekko, bo ich naprawdę kochał.
    Jeśli Zyzia nic a nic nie obchodzi fotosynteza, to uczciwa lekcja biologii jest dla niego jeszcze gorsza, niż machanie paluszkami jako liśćmi. Uczciwa lekcja jest możliwa wyłącznie przy dobrowolnym udziale słuchaczy. Dla tych, którzy są na niej pod przymusem jest gorsza, niż bzdet.

    Stracony czas.
    To jest bolesne, ale akurat o to nie ma co winić „zmieniaczy”. Nie oni ułożyli ten konstytucyjny zapis o obowiązku nauki do 18 roku życia, najwyżej lobbowali za tym, by ustawowe siatki godzinowe nie były zbyt krótkie.
    Ale czas stracony w świetlicy jest tak samo stracony, co na działaniach pozornych. Jak ktoś pod przymusem robi coś innego, niż by chciał robić, to jego czas jest stracony. 50 lat temu, za moich czasów, jeszcze nie kolorowało się drwala, ale 8 lat podstawówki miałem absolutnie stracone.

    Wczuwanie się w liście może być bardzo pouczające! Ja lubię zwłaszcza opadające jesienne. Zarówno w wierszu Emily Brontë, jak w jazzie (ja najbardziej lubię, gdy śpiewa to Eric Clapton). Ale dobre są i liście na drzewach – może jakaś dziewczynka będzie umiała odstawić dalekowschodni buddyjski taniec w stylu tajskich tancerek? Całkiem poważnie: jeśli jakiś dzieciak wkręci się w klasykę poezji, balet albo słuchanie jazzu, to pożytek będzie dużo większy, niż z wykucia mechanizmu fotosyntezy.

    – „kiedyś w końcu trzeba będzie się czegoś dowiedzieć o tej fotosyntezie, czy jak jej tam”
    – a po jaką??? Co mi zrobią, jak nie wykuję na pamięć cyklu Calvina-Bensona? A maturę i tak mam gdzieś, bo chcę być kierowcą ciężarówki. Obowiązek trwa nie do skończenia szkoły podstawowej, ale do 18 lat. Tego się akurat nauczyłem. Prawa jazdy i tak wcześniej nie dostanę.

    Sądzę, że nawet wykluczenie i strata czasu na korepetycje i ślęczenie wieczorami nad odrabianiem lekcji są bez związku z bzdetowością lekcji. Nie dotyczą tych, którzy mają wszystko gdzieś, ale wyłącznie tych, których rodzice mają większe ambicje co do przyszłości dzieci od nich samych i ustawili je w wyścigu szczurów o najlepsze wyniki egzaminacyjne. Szkolne wykluczenie i wyścig szczurów nie mają skali bezwzględnej, a występują jedynie w kontraście między Ziutą i Zyziem. Ważna nie wiedza o fotosyntezie, ale to, że Ziuta wyląduje na uniwersytecie, a Zyzio na parkingu dla TIR-ów. I nie ma znaczenia, czy ścigają się biegnąć po porządnej bieżni, czy po piasku i błocie. Ostateczny czas biegu nie ma żadnego znaczenia, liczy się tylko kolejność na mecie. Zyzio nie mający pojęcia o fotosyntezie nie będzie wykluczony przez to ze społeczeństwa po odejściu ze szkoły, bo jego środowiskiem będą inni kierowcy ciężarówek, a ktoś, kto rozumie fotosyntezę i o tym wspomni będzie w najlepszym razie uznawany za dziwaka.

    Polubione przez 1 osoba

  2. No cóż, proponując zmianę szyldu dałem upust złości i ironii. „Propozycja” była o tyle zasadna, że ogólnie stosowane środki do świetlicy pasują idealnie. Tak serio, to wydaje mi się, że całkiem spora część nauczycieli już dawno przeszła w tryb świetlicowy i w ogóle im to nie przeszkadza – po co kopać się z koniem?

    W kwestii wewnętrznych sprzeczności systemu edukacji, to powiedzieliśmy już chyba wszystko, łącznie z tym, że chyba nikt w tzw. cywilizacji Zachodu nie zamierza usunąć sprzeczności podstawowej, czyli przymusu uczęszczania do dowolnej szkoły, czy świetlicy. I nie zmienia to faktu, że fotosynteza jest eksploatowana na wszelkiego rodzaju, mniej lub bardziej istotnych sprawdzianach i egzaminach. Finalnie, każdy Zyzio i każda Ziuta stanie przed wyborem, co jest dla nich większym problemem: dość abstrakcyjny dla większości (bo powszechny) dyskomfort szkolnego obowiązku, czy niezdany egzamin, skutkujący np. zamknięciem drogi na uniwersytet (o ile w ogóle miało się zamiar studiować). Trudno oprzeć się myśli, że jeżeli już państwo nieetycznie, ustawowo zmusza do edukacji, to powinno dbać, by ta edukacja trzymała jakiś poziom, niezależnie od życiowych wyborów Zyzia i Ziuty. Z pewnością nie powinno marnować ich czasu, jeśli już zdecydowało się go im zabrać i to niezależnie od podejrzeń, że Zyzio ma fotosyntezę w tyle. Wyborem Zyzia jest chociaż to, czy z przymusowego ubezpieczenia mózgu chce skorzystać, czy też je oleje. Podejrzenie, że Zyzio chce prowadzić TIR-a i liście będzie co najwyżej podziwiał zza jego szyb, w żaden sposób nie powinno z urzędnika państwowego zdejmować obowiązku przekazania mu stosownej o nich wiedzy. Na szczęście nie ma sposobu, by tę wiedzę egzekwować i zmuszać do jej praktykowania, bo ewentualnie niezdany egzamin Zyzia jest deklaracją jego niezainteresowania fotosyntezą, etc. Nie ma też sposobu, by, z założenia nie licząc się z deklaracją zainteresowanego, szkoła mogła z góry stwierdzić, kto fotosyntezą nie będzie nigdy zainteresowany. W kształcie, w którym została narzucona, szkoła powinna oferować możliwości, a nie ich ersatz. Widzę to jako podwójnie niemoralne zmuszać kogoś do nauki i jednocześnie wciskać mu kit.

    „Wczuwanie się w liście może być bardzo pouczające!” – Gdyby były to zajęcia z poezji lub teatru, nie powiedziałbym złego słowa :). Na lekcji biologii, było to zupełnie bezużyteczne. Żadne „wkręcenie się” w cokolwiek nie miało i nie mogło mieć miejsca.

    „Co mi zrobią, jak nie wykuję na pamięć cyklu Calvina-Bensona?” – Nic. Przynajmniej to powinno być zdobyczą „nowego” paradygmatu. Jest to „obowiązek”, którego nie można wyegzekwować. I dobrze. Wracamy do sprzeczności podstawowej, ale uważam, że nawet przymusowa szkoła nie powinna oszukiwać. Zwłaszcza przymusowa. Mamy tu jeszcze kwestię zawartości curriculum, ale coraz bardziej przekonuję się do tezy, że to w sumie wszystko jedno czego szkoła uczy, byle robiła to dobrze i nie kłamała (przynajmniej świadomie). Ona ma przygotowywać do samodzielnego zdobywania wiedzy. Jeśli ktoś dostanie narzędzia do radzenia sobie z jakimś zagadnieniem, będzie w stanie je zastosować w stosunku do innych.

    „Szkolne wykluczenie i wyścig szczurów nie mają skali bezwzględnej, a występują jedynie w kontraście między Ziutą i Zyziem”. – Tyle, że państwo utrzymuje, że „wyrównuje szanse i umożliwia awans”. Jeśli mowa o jakiejś skali bezwzględnej, to dotyczyć ona może jedynie tej hipokryzji. Wbrew pozorom, opisana „aktywizacja” z góry zakłada, że Zyzio może sobie co najwyżej posłuchać szumu liści, a Ziuta i tak zrobi swoje samodzielnie. Istnieje jednak znikoma, bo znikoma, ale jednak szansa na to, że przy sensownie wprowadzonej treści, Zyziowi zostałoby cokolwiek w głowie, a może nawet czymś się by się zainteresował, poza ciężarówkami, albo razem z nimi. Takie postawienie sprawy uznaje niepewność i oczywistą nieskuteczność oświaty, ale jednak ucieka od determinizmu. Model, który opisałem taki determinizm jedynie kamufluje.

    Polubienie

  3. Nawet sądzę, że część z tych „świetlicowych” nauczycieli robi to w pełni świadomie. Trudno mi ich za to potępiać. Wybrali karierę klawiszy, uwikłali się w sieci pracy w tym systemie i już sami zmarnowali całe swoje dotychczasowe życie na zdobywanie zaświadczeń o szkoleniach, w jakiejkolwiek innej pracy będących przeszkodą raczej, niż atutem, żyją w miarę wygodnie (choć narzekając), to chcą przynajmniej zachować twarz i być klawiszami, ale pałki użyć tylko w ostateczności. Podzielam nawet ich podejście, że w stosunku do osoby niezainteresowanej wiedzą lepszy zupełny bzdet, niż jakiekolwiek wymaganie.

    „Państwo powinno…”
    Powinno. I co z tego? Przecież nie o polityce państwa piszesz, tylko o mentalności i podejściu nauczycieli. Państwo nie działa jednak w polu powinności, tylko propagandy i zbierania punktów wyborczych na następną kadencję. A najczęściej w podejściu „nic nie ruszać, by nie stracić, ale zrobić trochę działań pozornych, to może nabierze się ktoś na to”. Jeśli państwo wychodzi z nieetycznego założenia startowego, to czego by nie zrobiło, to nadal będzie to nieetyczne. Na to by jakieś ostateczne działanie było etyczne, etyczny musi być cały łańcuch od początku do końca.
    Obowiązek urzędnika jest dość jasno określony: realizować podstawy programowe, przynajmniej na papierze, bo w rzeczywistości dla Zyzia realizowanie ich na nim jest wobec niego okrutne. Na szczęście (dla nauczycieli) system od bardzo dawna oparty jest na działaniach fasadowych i propagandowych, więc daje się dla kuratorium PP zrealizować tak, by Zyzio nie miał siniaków.

    „Nie ma też sposobu, by, z założenia nie licząc się z deklaracją zainteresowanego, szkoła mogła z góry stwierdzić, kto fotosyntezą nie będzie nigdy zainteresowany”
    Szkoła jako system nie ma takiej możliwości. Ale pani Basia, nauczycielka, może po prostu zapytać Zyzia czy jego rodzica. Dawało się to zrobić 50 lat temu.

    „W kształcie, w którym została narzucona, szkoła powinna…”
    Tu się z Tobą nie zgodzę. Grzech pierworodny narzucenia jej zdejmuje jakikolwiek sens z tego, co „powinna”. Szkoła nie jasno określoną osobą, więc trudno mówić, co powinna, a konkretny nauczyciel powinien wyłącznie zachowywać się możliwie delikatnie i humanitarnie i nie męczyć ani Ziuty, ani Zyzia.
    Jeśli Ziuta wykaże chęć, to, oczywiście powinien (jeśli potrafi) jej urządzić długi wykład o fotosyntezie, heliotropizmie, dlaczego liście jesieną żółkną i mnóstwo innych mniej i bardziej zaawansowanych ciekawostek.

    Właśnie lubię podejście całkiem otwarte i nie mam nic przeciwko wkręcaniu się w poezję na lekcji biologii, albo w fizykę na lekcji literatury. Podział lekcji na „przedmioty” to wewnętrzna sprawa szkoły, a nie potrzeb ucznia. Wręcz poszatkowanie na przedmioty widzę za rzecz szkodliwą dydaktycznie. Ze swoimi tutees zdarza mi się przeskakiwać między bardzo dalekimi dziedzinami.
    Pratchetta możesz czytać jako literaturę fantasy, filozofię, historię, czy wręcz fizykę. Nie ma sensu tego rozdzielać. Smoki księżycowe (Draco lunaris) mają skrzydełka tylko szczątkowe i latają ogonami do przodu, bo na pozbawionym powietrza Księżycu używają napędu rakietowego, zionąc – jak to smoki – ogniem z paszczy.

    „uważam, że nawet przymusowa szkoła nie powinna oszukiwać”
    Wracamy do tego, że jeśli jest przymusowa, to ma znaczenie marginalne, czy oszukuje, czy nie.
    Wręcz napis „Arbeit macht frei” na bramach obozów koncentracyjnych widzę raczej jako element czarnego humoru, niż oszustwa, będącego dodatkową winą systemu obozowego. Jeśli skutkiem oszustwa jest mniejsza opresja, to je jak najbardziej popieram.
    Jest to zresztą dyskusja bezprzedmiotowa, bo przymusowość i takie czy inne wymagania są narzucane przez władzę polityczną, a oszustwa i hipokryzji dopuszczają się szeregowi nauczyciele zmieniacze. Oczywiście, ja sam bym tego nie robił – nie przyjąłbym posady klawisza w szkole przymusowej. Hipokryzja w bzdecie jest działaniem zastępczym zamiast odejścia z takiej pracy. Ale tych łagodnych klawiszy nie potępiam, podobnie jak nie potępiałem przyzwoitych klawiszy w stanie wojennym, gdy siedziałem w pierdlu.

    Znów mieszasz dwóch adresatów swoich uwag: państwo i panią Basię ze szkoły zbiorczej w Porębie Małej. „Aktywizacja” niczego o Zyziu nie zakłada. Zakłada jedynie statystykę (obserwowaną dość dobrze), że zainteresowanych czymkolwiek jest niewielka część. Nie odmawia im dostępu do wiedzy, wątpię, żeby „obudzona” pani Basia odmówiła Zyziowi odpowiedzi na pytania, wskazania lektur, jeśli będzie chciał przeczytać, czy dyskusji, jeśli byłby do niej chętny. Jeśli wykaże choć cień aktywności i zainteresowania, to mu zapewne pomoże na ile będzie umiała. Jak ma odrobinę inwencji i wiedzy, to nawet mu urządzi doświadczenie pokazujące fotosyntezę w jakimś doniczkowym zielsku. Ale nie podczas lekcji dla 30-osobowej grupy, w której ponad 25 osób ma to najgłębiej gdzieś i już zademonstrowało niechęć i brak zainteresowania, a ich też nie należy męczyć. Wpadasz w błędne przekonanie, że niezainteresowana osoba pod przymusem może zostać nauczona. Nie może. Najwyżej zestresowana i wymęczona. Machanie paluszkami jako liśćmi ją zmęczy i zestresuje mniej, niż foto-cośtam.

    Polubienie

  4. „Ale pani Basia, nauczycielka, może po prostu zapytać […] – Może, nawet pro forma to czasem robi, ale ma do zrealizowania pp i niezależnie od odpowiedzi, musi to zrobić chociażby tylko ze względu na kartotekę egzaminu zewnętrznego. Nie wyjdziemy z konsekwencji grzechu pierworodnego edukacji masowej ;).

    „Właśnie lubię podejście całkiem otwarte i nie mam nic przeciwko wkręcaniu się w poezję na lekcji biologii […]” – Ja również wykorzystuję każdą szansę na sensowną dygresję, ale jeśli lekcja składa się w 80% z dygresji, z której na dodatek nic nie wynika, to już nie jest dygresja, ale zwykła ściema.

    „Wracamy do tego, że jeśli jest przymusowa, to ma znaczenie marginalne, czy oszukuje, czy nie.” – Nie można się z tym nie zgodzić. Nie zmienia to postaci rzeczy, że w gestii i sumieniu nauczyciela leży niedokładanie cegiełki do muru opresji i absurdu.

    „Wpadasz w błędne przekonanie, że niezainteresowana osoba pod przymusem może zostać nauczona.” – Absolutnie nie. Wykluczam jednak zainteresowanie fotosyntezą przy zaangażowaniu bodźców, które nie dają szansy na skojarzenie je istotności i mechanizmu. Jeśli mam wierzyć, że nie jest to świadome założenie dyskryminacji Zyziów (w wersji różowo-kisielowej pewnie nie jest), to jest to po prostu marnotrawienie czasu – dużo lepiej, a na pewno zdrowiej, byłoby iść z dzieciakami do parku i parę rzeczy o liściach im opowiedzieć.

    Polubienie

  5. Oczywiście, że z grzechu pierworodnego nie da się wyjść, zwłaszcza pani Basia nie może tego zrobić, bo o działaniach demiurga sejmowego możemy rozmyślać.
    Nie mieszaj więc krytyki władz ustawodawczych z działaniami pani Basi. Władze nie robią nic, a „obudzona” pani Basia grzęźnie głęboko w hipokryzji i pozoranctwie „obudzenia”, udając, że uczy ogół, a naprawdę to bojkotuje na ile potrafi i się odważa i uczy tylko tych, którzy tego chcą, a reszcie daje spokój.
    Dobrze, żeby umiała uczyć tych chętnych, bo z mojej obserwacji z tym jest ciężko i nawet życzliwi i chcący nauczyciele nie mają na to wykształcenia. Sami nie potrafią powiedzieć wiele więcej o fotosyntezie, niż jest w szkolnym podręczniku.

    250 lat temu nauczyciel Karolka Gaussa potrafił się zdobyć na wyznanie „ja, chłopcze, już niczego więcej cię nie nauczę”, ale potrafił też zdobyć się na to, by pójść do księcia i przekonać go, by ufundował Karolkowi stypendium w uniwersytecie w Getyndze, a rodziców Karolka przekonał, że ich syn wyjdzie na tym lepiej, niż na zostaniu pomocnikiem murarza noszącym cegły na budowie, jak jego ojciec.

    „w gestii i sumieniu nauczyciela leży niedokładanie cegiełki do muru opresji i absurdu”
    Pełna zgoda! „Obudzenie” mur opresji raczej zmniejsza i cegły z niego rzadziej spadają komuś na nogę. A w kwestii absurdu… Nie przeczę, buduje go, ale po pierwsze coś za coś – mniej opresji – więcej absurdu. A po drugie, to jestem wielkim fanem Mrożka, Becketta, Monty Pythons, etc. Nie mam nic przeciwko absurdom, jeśli nie niosą ze sobą szkody realnej a tylko humor. Jeśli można rozwiązać sprzeczność między wykuciem algorytmu upraszczania ułamków i absolutnym obrzydzeniem do niego poprzez kolorowanie drwala, to poproszę kredki!
    Absurd pp jest oskarżeniem wobec władz, ale nie wobec pani Basi, która zamiast kazać im wkuwać cykl Calvina-Bensona woli, żeby dzieci pomachały paluszkami, a na potrzeby wizytatora ma do tego głębokie uzasadnienie pedagogiczne o „aktywizacji”.

    „Wykluczam jednak zainteresowanie fotosyntezą przy zaangażowaniu bodźców, które nie dają szansy na skojarzenie je istotności i mechanizmu”
    Nigdy nie wiesz, skąd zainteresowanie się trafi. Z przypadkowej obserwacji zielsk we własnym ogródku? Jakiegoś programu popularnonaukowego? Przypadkowo rzuconej uwagi znajomego, mówiącego, że na Karaibach liście z drzew nigdy nie spadają? Na pewno nie z lekcji o temacie „fotosynteza”!

    Ja osobiście w fotosyntezę wkręciłem się dopiero już jako mocno dorosły człowiek, po przeczytaniu, że rośliny fotosyntetyzując dokonują separacji izotopów {12}^C i {13}^C w innej proporcji, niż są one w atmosferycznym CO_2, a by by było ciekawiej, to stopień separacji zależy od „trudności” – jak wysoko na drzewie i jak długa jest to gałąź. Rzecz zauważyli Nowozelandczycy w składzie izotopowym igieł sosny nowozelandzkiej, ale występuje w większości drzew. Fizykom i botanikom z Berkeley bliżej było do sekwoi kalifornijskich 😉
    Z inspiracji literackich do astronomii z własnego dzieciństwa wspominam Kiplinga i jego żart „when there was nothing left of the Equinoxes, because the precession had preceded according to precedent, this satiable Elephant’s Child took a hundred pounds of bananas…” czego nie rozumiałem. ale odczułem nieprzemożną potrzebę zrozumienia o co chodzi z tą precesją równonocy. Potrzebę równie silną, jak dowiedzenia się, co krokodyle jedzą na obiad. W efekcie studiowałem fizykę z astronomią… Przy okazji wciągając się i w rozumienie takiej gry słów – wtedy słabiutko rozumiałem angielski.

    „dużo lepiej, a na pewno zdrowiej, byłoby iść z dzieciakami do parku i parę rzeczy o liściach im opowiedzieć”
    Nie przeczę. „Botanika w lesie” ma większy sens, niż „matematyka w lesie”. Tyle, że zazwyczaj to, czy lekcja ma być w parku, czy w sali, nie jest wyborem pani Basi, tylko ministra, który każe ją przeprowadzić przed ekranem, albo innej zwierzchności powyżej pani Basi. Sam potrafisz ocenić realność częstego prowadzenia swoich zajęć w parku, a nie w komputerze albo sali lekcyjnej.

    Polubienie

  6. „[…] udając, że uczy ogół, a naprawdę to bojkotuje na ile potrafi i się odważa i uczy tylko tych, którzy tego chcą, a reszcie daje spokój.” – Nigdy nie deprecjonuję wysiłków tego rodzaju. Wręcz przeciwnie. Zwracam jedynie uwagę, że mówisz o wąskim marginesie zjawiska – w rzeczywistości owo „dawanie spokoju” wynika najczęściej z niewiedzy, oportunizmu lub bezsilności. I niewiele ma wspólnego z docenianiem mistrzów teatru absurdu. W tym wypadku była to jeszcze jedna „analiza” miny Ludwika.

    Jasne, że nikt nie jest w stanie przewidzieć, co kogo w czym zainteresuje. Na to nie mamy w zasadzie żadnego wpływu. Tym bardziej, na pewnym poziomie, nie należy zbytnio liczyć na sporą reprezentację Gaussów w klasie, ich zdolność do rozumienia abstrakcji, odróżnianie treści zajęć od nauczycielskiego „mrugnięcia okiem” i doceniania humoru w absurdzie. A przede wszystkim nie możemy oczekiwać, że ktoś wkręci się w cokolwiek nie mając bladego pojęcia o zagadnieniu (a nawet jego istnieniu), a przynajmniej są to przypadki o znikomym prawdopodobieństwie. To jest właśnie mój główny zarzut wobec „budzenia”: Uogólnianie jednostkowych anegdot do wymiaru zasady i traktowanie motywacji wewnętrznej jako pewnika, a nie zmiennej. Różowy kisiel zakłada, że proces, który opisałeś we własnym przypadku zainteresowania jakimś aspektem fotosyntezy jest normą. Nie jest i nie będzie. Żeby to w ogóle zwróciło Twoją uwagę, musiałeś miećć całe mnóstwo wiedzy, którą posiadłeś a priori (Notabene, ta separacja izotopów też dotarła do mnie niedawno :)). Zakładanie takiej wiedzy (i dociekliwości) u nieprzygotowanego podmiotu, to nie jest szacunek dla ludzkiej inteligencji (której nie trzeba zakładać, a łatwo zaobserwować), tylko zwykłe chciejstwo. U podstaw przedstawionej „aktywizacji” leżało chyba założenie niesłychanej atrakcyjności przedstawienia, liczenie, że zatrzyma ono uwagę na treści(?) lekcji. Gwarantuję, że gdyby nie obecność obserwatora, nauczyciel musiałby przerwać „aktywizację”, chcąc w ogóle uratować z tej lekcji cokolwiek.

    „Sam potrafisz ocenić realność częstego prowadzenia swoich zajęć w parku, a nie w komputerze albo sali lekcyjnej.” – Oczywiście. Nie znaczy to jednak, że chcąc zainteresować kogokolwiek dialogiem w „Królu Learze” (sobie mogę chcieć), będę się przebierał za Shakespeara. Mimo wszystko preferowałbym wyjście do teatru. Efekt może być ten sam, ale jest szansa, że target jednak na dialog będzie eksponowany.

    Polubienie

  7. Nie spekulując o rzeczywistych przyczynach, czy to świadome, czy podświadome i tak zracjonalizowane, tylko behawioralnie oceniając możliwości działań obudzonej pani Basi, pracującej w szkole państwowej, jaką ona jest, i nie chcącej trzasnąć drzwiami, by przekwalifikować się na kasjerkę w Biedronce:

    1. ma wybór między nakazaniem machania paluszkami jako liśćmi, a zanudzaniem wykładem o cyklu Calvina-Bensona. Poza jej możliwościami jest powieszenie szyldu „świetlica” zamiast „szkoła”, a nawet częste wychodzenie z dziećmi do parku czy lasu, a za metodę „zajmijcie się czym chcecie” prędzej czy później zostałaby ukarana;

    2. może to robić po cichu, a może w nadziei na poszerzenie świetlicy albo więcej swobody dla siebie obudowywać to hipokrytycznym bełkotem o „aktywizacji”.
    Większość nauczycieli robi to po cichu i bez cyrku z machaniem paluszkami (to akurat dobrze robi dzieciakom na krążenie). W dawnych czasach miałem rusycystkę, która widząc moją zdecydowaną niechęć do tego języka stawiała mi tróje za podlewanie kwiatków w jej pracowni i zawarła ze mną kompromis, że znajomość alfabetu wystarczy. Dla ułatwienia mi podpowiadając, że alfabet prawie taki sam, jak grecki (z którym nie miałem problemu), a parę brakujących liter, jak ‚szin’ św. Cyryl wziął z hebrajskiego. To akurat wzbudziło moje zaciekawienie 😉 W każdym razie słabą znajomość rosyjskiego zyskałem dopiero pod koniec studiów, gdy część potrzebnej literatury była dostępna w bibliotece wyłącznie w rosyjskich wydaniach, a mi już przeszedł wczesnomłodzieńczy totalny bunt przeciwko wszystkiemu co sowieckie.
    Ale szczera prawda: trója za podlewanie kwiatków jest uczciwszym i mniej hipokrytycznym podejściem, niż piątka za kropkę. Czasy się zmieniają…
    A na marginesie – ciekawe ilu nauczycieli wie/zauważyło, że rosyjskie ш i hebrajskie ש to ta sama litera? Moja rusycystka była przedwojenną Żydówką ze Lwowa, to pewnie sama zauważyła.

    3. uczciwie i rzetelnie poprowadzone lekcje w klasycznym stylu mają sens nauczenia czegoś tylko tych nielicznych zainteresowanych chętnych. Resztę wyłącznie męczą i stresują. Nie nauczą cyklu Calvina-Bensona tak samo, jak nie nauczy go machanie paluszkami. I tak samo (albo jeszcze mniej) wzbudzą zainteresowanie czymkolwiek. Wymagania klasówkowe poskutkują stresem i w najlepszym razie podejściem zakuj-zdaj-zapomnij, a w znacznie częstszym, po prostu trwałym i trudnym do odkręcenia obrzydzeniem do biologii. Już lepiej, żeby dzieciakom obrzydło odgrywanie min Ludwika XIV;

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.