Podmiot w stronie biernej

Podmiotowość nasza codzienna

Czy się to komuś podoba, czy nie, każdy organizm żywy dąży do homeostazy, a nie, jak często uważają domorośli filozofowie, do wszechstronnego rozwoju. Celu, ważniejszego, niż przetrwanie i prokreacja, na ogół nie ma, istnieje jedynie ewolucja, która oczywiście też celem nie jest i żadnej celowości nie przejawia. Ludzkie jej pragnienie (jeden z aspektów podmiotowości) jest jednak na tyle przemożne, że często szukamy ukrytych sensów tam, gdzie ich w ogóle brak, a na dodatek, zwykle oczekujemy wtedy od innych wspólnoty dążeń i priorytetów. Kiedy takie nadzieje okazują się płonne, eksplozja nieporozumień, konfliktów, żalów i resentymentów staje się nieunikniona. Być może więc, fakt, że postawy bezkompromisowe i rewolucyjne są raczej wyjątkiem na tle ogromnej większości, dążącej do tranquilis status quo, nie jest jakimś szczególnym nieszczęściem społecznym. W dążeniu do małej stabilizacji nie widzę nic nadzwyczajnego, małego, czy nagannego, niestety, często towarzyszy mu uwiąd intelektualny. Kiedy już wszystko wydaje się poukładane i stabilne, a instynkt samozachowawczy i intelekt, spacyfikowane rutyną, śpią w najlepsze, z kąta wyłazi zakurzona, niedożywiona podmiotowość i domaga się atencji. Najczęściej, żąda dopieszczenia w dwóch sytuacjach: Sąsiadowi właściciela podmiotowości dawno nieużywanej dzieje się lepiej, lub tenże sąsiad, na właściciela podmiotowości niespełnionej napada (realnie lub, co równie częste, w jego wyobraźni).

Tak to się już jakoś składa, że dowolny sukces smakuje większości zdecydowanie lepiej, jeśli towarzyszy mu brak powodzenia, jeśli nie klęska, ewentualnie deprecjacja tego, co za płotem. Bo co to za radość z uraczenia podmiotowości mercedesem w leasingu, jeśli nie można go postawić obok dwudziestoletniego składaka Malinowskiego, albo gdy na ulicy parkuje takich pięć? I vice versa, można jeszcze pogodzić się z brakiem mercedesa, jeśli tylko Malinowskiego też na taką podmiotowość nie stać, ale pozostać w tyle? Tego żadna, prawdziwa, narodowa, piszcząca z głodu podmiotowość nie wytrzyma – jeśli Malinowski wozi się mercedesem (wiadomo, ubek/złodziej/gorszy sort/żyd/pedał/cygan/ateista/wszystko naraz, niepotrzebne skreślić), to kamień lub gwóźdź na pewno się znajdzie.

W sytuacjach kryzysowych, w stanach zagrożenia, obrona tożsamości i podmiotowości jest wyższą koniecznością i tę mamy, dzięki historii i geografii, opanowaną do perfekcji. Jednak to, co konsoliduje i wzmacnia w zetknięciu z agresją i realną możliwością eksterminacji, dawno już przeszło u nas w strategię permanentną. W rezultacie, w historycznie bezprecedensowej chwili prosperity i bezpieczeństwa, niebagatelna część społeczeństwa daje sobie wmówić istnienie wroga i zamachu na wartości, których deficytu lub nadzwyczajnej atrakcyjności nikt inny nie dostrzega i, chociażby z tego względu, nie chce nikomu odbierać.

Przekonanie o własnej wyjątkowości, jedyny składnik podmiotowości patriotycznej promowany teraz w ramach odzyskiwania godności, oraz brak tolerancji dla innej wizji egzystencji, to zjawiska tyleż zastanawiające, co dość łatwo wytłumaczalne. Na pierwszy rzut oka, dla kogoś bezpośrednio niezaangażowanego i niezainteresowanego konfliktem podmiotowości różnie rozumianych, sytuacja jest nie do pojęcia: Skoro każdemu wolno wreszcie wyznawać i kierować się wartościami, które są mu bliskie, cóż staje na przeszkodzie, by tak właśnie postępować i cieszyć się życiem? Naiwne, prawda? Co z tego, że ja mogę robić, co mi się żywnie podoba, jeśli byle sortowi wolno to samo, albo, co gorsze, zupełnie coś innego (czyli o „coś innego” więcej)? Oto dlaczego wolność (podmiotowość), w znaczeniu szerszym, niż nieobecność klatki, nie jest szczytem marzeń – żeby cieszyła, musi być większa i mojsza. Jedną z pułapek czyhających na każdą podmiotowość niedorozwiniętą jest właśnie nieuchronność liczenia się z liczbą mnogą. To tęsknota za podmiotowością (wolnością) pojedynczą, absolutną jest podstawą dyktatorskich ciągot, totalitarnych ideologii, oraz będącego ich niezbędnym i wydajnym spoiwem, opium dla mas. Szczeniackie rojenia o entitatem absolutam dość szybko weryfikuje życie, ale w zamian, swojska stadność hordy oferuje zakompleksionym, samozwańczym demiurgom, namiastkę boskości, unum in numero.

Wymienione okoliczności dokarmiania, a w konsekwencji tuczenia wyposzczonej podmiotowości są naszemu społeczeństwu doskonale znane. Nie dlatego, że te mechanizmy budowania wspólnoty dotyczą jedynie nas, albo że jesteśmy jakoś genetycznie na nie uwrażliwieni, ale ze względu na usprawiedliwiany zaszłościami historycznymi brak chęci uwolnienia się od nich – w rozmaitych okolicznościach okazują się zbyt użyteczne, by z nich rezygnować. Obecnie, znów mają one szanse dalszego utrwalania, jako na nowo rozpoznane i uznane cele narodowe: Bóg (obskurantyzm, katolicyzm uznaniowy i moralność Kalego), Honor (kompleksy, nadwrażliwość i nieustanne poczucie ujmy) i Ojczyzna (patriotyzm malowany, zaściankowość i ksenofobia). Taki właśnie model żywienia podmiotowości zdominował polskiej młodzieży chowanie niemal od początku jego instytucjonalnego istnienia, z nielicznymi i krótkimi okresami postu.

Niestety, okresowe diety, a nawet abstynencja popijana „ciepłą wodą w kranie”, przyniosły raczej efekt jo-jo, niż ten pożądany i trwale terapeutyczny. Widoczna była doraźność, brak zdecydowania i pomysłu na nową tożsamość (podmiotowość), opartą nie o domniemaną wyjątkowość, ale o poczucie wpływu na swoje własne, jednostkowe życie, a nie jedynie to stadne lub wieczne. Dla rozsądnie myślących, jest oczywiste, że to zadanie trudne, które musi być rozłożone na dekady. Wiadomo było, że prędzej, czy później (nierozpoznane i ignorowane trendy światowe wskazywały, że raczej prędzej), pojawią się wiedzący lepiej, że istnieje droga na skróty: Wystarczy postawić suwerena na początku zdania i go o tym poinformować, bo sam mógłby tego doniosłego faktu nie zauważyć. Także w edukacji. Zaraz po mediach i władzy sądowniczej. Nikt nie pomyślał o środkach zapobiegawczych.

Śmierć Oświecenia

Okazuje się, że, wbrew pozorom, gramatyka to bardzo życiowa nauka i na dodatek pomocna w realizacji  vox populi. Zgodnie z utrwalonym już w ludzkiej świadomości, głęboko słusznym i moralnie uzasadnionym postulatem namaszczenia ucznia podmiotowością, stał się on na wszelkie sposoby deklinowaną, główną częścią niemal każdego zdania wypowiadanego przez edukacyjnych urzędników państwowych. Jeszcze chwila i, w procesie dobrej zmiany, zostanie oficjalnie mianowany na suwerena narodowej oświaty. Ta koalescencja podmiotu i suwerena nie pada tu w chęci zastosowania ironii jako środka stylistycznego – słowa te, robiące ostatnio karierę, mają, oprócz znaczeniowego zawierania się w sobie, jedną znaczącą cechę wspólną, mianowicie, posługujący się nimi manipulanci traktują ludzi nimi określanych zupełnie instrumentalnie. Niestety, nie wszystko w tej kwestii można złożyć na karb cynizmu wyżej wymienionych. Jest także wielu manipulantów dobrej woli, oraz legiony tych, którzy manipulacji, czasem świadomie, chcą się poddać. To, między innymi, efekt lekceważenia i zaniedbania roli szkoły w procesie rzeczywistego wychowania obywatelskiego i kształtowania elit.

Niemniej jednak, kreowaniem szkodliwego mitu byłoby utrzymywanie, że edukacja może obecnie zapewnić cokolwiek, powodzenie w życiu, majątek, mądrość, a w skali kraju, dostatek obywateli i polityczną rozwagę. Z drugiej strony, jest niemal pewne, że jej brak jest gwarancją przeciwieństw wymienionych wyżej błogosławieństw. Polityka pedagogiczna, jak wiele aspektów naszego życia, targana jest skrajnościami: Od zaniechania, po instrumentalny prymitywizm. W ostatnim ćwierćwieczu, kto wie, czy nie najlepszym w dziejach kraju, również, jak w wielu przed nim, kierowaliśmy się złudzeniem. Tym razem, założeniem ludzkiego rozsądku i wiarą, że dostęp do internetu i paszportu szybko zmienią nasze mentalne dziedzictwo. Tymczasem założenie okazało się fałszywe, a wiara bezpodstawna. Mówiąc oględnie, rozsądek, ani inteligencja nie są cechami opisującymi podmioty zbiorowe. A mentalność podmiotu? Ta od zawsze spóźniona, zdyszana pogonią za wyobrażonym peletonem, sobiepańska, potem rozebrana do naga, nieszczęśliwie romantyczna, nie do końca pozytywna, przypadkowo odzyskana, niezborna lecz dumna, kołtuńska i dulska, katolicka lecz niechrześcijańska, przetrzebiona po czworaki i pomalowana na czerwono? Dobrze, że w końcu farby zabrakło, jak wszystkiego innego, ale czworaki i cwani ekonomi, mimo pozoru nowoczesności, długo jeszcze nadawać będą ton podmiotowej narracji. Na jego realną ewolucję, oby w kierunku mniejszych kompleksów, a większej odpowiedzialności, potrzeba stuleci, ale nie czekania na nowy romantyzm, czy nawet kopernikowo-siłaczkowy pozytywizm, lecz właśnie restauracji pogrzebanego oświeceniowego upodmiotowiania ucznia.

Oczywiście, nominalnie, uczeń jest już podmiotem od dawna, zawsze jednak, niezależnie od proweniencji łaskawego upodmiotowiacza i koloru jego opcji politycznej, stanowi podmiot zdania w stronie biernej, zdania rozkazującego, ewentualnie tego w jakże entuzjastycznym, choć teoretycznie w języku polskim nieistniejącym, czasie teraźniejszym dokonanym: Uczeń wie…. Uczeń potrafi…. Uczeń czyta i rozumie…  Nic z tego. Nieprawda. Obojętne, czy z nadania edukacyjnego kołchozu, obwieszczenia postmodernistycznego manifestu, czy z mocy niespisanego dekretu bezfunkcyjnego nadszyszkownika p(odd)aństwa, z racji PISA, czy PiS-u, nadal mało on wie, niewiele potrafi, ledwie składa litery i rozumie piąte przez dziesiąte. Czyli akurat tyle, by być zdalnie manipulowanym, od prawa, do lewa, od ściany, do ściany, od urny, po urnę. Własną.

Byłbym jednak naiwnym i żałosnym kopernikiem, wyobrażając sobie i głosząc, że jakiś nowy, wspaniały paradygmat edukacyjny zmieni tę sytuację i ustawi szkolną zwrotnicę dziejów w stronę wiekuistego szczęścia i pomyślności. Że zaszczepi i uodporni naszą lub inną nację na wirus populizmu i intelektualnego kiczu. Z pewnością nie ma także szans, by jakiekolwiek wyniesione ze szkoły świadomość i rozumienie procesów społeczno-ekonomicznych leczyły z niedostatku i poczucia krzywdy. Na dodatek, co zwykle umyka obserwatorom zachodzącej właśnie w wielu miejscach na świecie emancypacji podmiotowości niedorozwiniętej, nie wyleczą one, ani nie stonują konfliktu estetycznego, który bywa ważniejszy od ekonomicznego. To właśnie podmiotowość w estetyce disco-polo, siermiężna i niezniuansowana, buraczana i brutalna była przez lata prześladowana obcą sobie kulturą, ambicjami i wydumaną europejskością. To ona, będąc uczuloną na szkolne iniekcje, żywiona dotąd powszechną, choć skąpą, homeopatyczną wręcz kroplówką edukacji, odzyskuje właśnie siły. Myli się ktoś, kto upatruje głównej przyczyny jej rewitalizacji w ekonomicznym zastrzyku w pośladek drugiego dziecka. Nie, nie, to pogłaskanie i przytulenie do „mainstreamowej” piersi niedopieszczonej podmiotowości przyniosło ten efekt.

Edukacja, często naskórkowa, nie stanowi tu panaceum, mimo jego deklarowanej dostępności w każdej aptece i to bez recepty. Wszystko wskazuje, że jest dokładnie na odwrót – paradoksalnie, upowszechnienie i potanienie edukacji nie przyniosło spodziewanych, globalnych, błogosławionych chciejstwem efektów w postaci wyrównania szans i wykluczenia wykluczeń. Sprawiedliwość społeczna przejawia się teraz głównie egalitarnym dostępem do rozczarowań i frustracji, poświadczonym przez McMatury & McMagisteria. Czy liberała powinna mierzić dostępność albo komercjalizacja usług i towarów? Nie, pod warunkiem, że zjawiskom tym przypisuje się znaczenie słownikowe – dostępność nie oznacza tam rozdawnictwa, a komercjalizacja deprecjacji. Tymczasem, to, co z edukacją zrobiła większość cywilizowanych krajów świata, w założeniu funkcjonujących na prawach wolnego rynku, z żadnym rynkiem nie ma nic wspólnego. Najczęściej poprzestano na sztucznym zwiększeniu podaży i przepustowości wąskiego dotąd gardła akademickiego. Do pewnego momentu (do wysycenia rynku), miało to skutki pozytywne, umożliwiało awans społeczny i poprawiało konkurencyjność, wkrótce jednak okazało się (jak zawsze), że prawa ekonomii można omijać jedynie na papierze. Jak w przypadku każdego towaru, nadmierna, wymuszona ideologicznie podaż edukacji doprowadziła nie tylko do jej potanienia, ale przede wszystkim do znaczącego pogorszenia jej jakości – po prostu, „producenci” w żaden inny sposób nie mogli redukować swoich kosztów i poprawiać pozycji (bo zmniejszyć „produkcji” przecież nie mogą, a na inwestycje bez końca ich nie stać). Efekt był łatwy do przewidzenia, ale jak zwykle nieoczywisty i dla decydentów politycznych, i dla rzeszy koperników, zachłyśniętych „poszerzeniem dialogu i dywersyfikacją poziomu nauczania”. Jeszcze dwadzieścia lat temu, studia (już często byle jakie) stanowiły furtkę do kariery, dziś, coraz bardziej byle jakie, odwlekają najczęściej nieuniknione, czyli bezrobocie, frustrację i emigrację. Kwalifikacje sporej części McMagistrów spadły na łeb, ale ich aspiracje wydatnie wzrosły. Tym samym, nawet osoby, które ukończyły studia wartościowe i zdobyły kwalifikacje rzeczywiste, mają start znacząco utrudniony. Zmiany w strukturze edukacji są więc konieczne, ale konieczność ta na pewno nie dotyczy likwidacji  (nie „wygaszania”; tylko w Łodzi likwiduje się 9 szkół na zasadach czysto uznaniowych) gimnazjów. To przede wszystkim szkolnictwo wyższe oraz system naboru wymagają rekonstrukcji, ponieważ jednak potrzeba do tego rozumu, koncepcji i kwalifikacji, a kapitału politycznego w postaci darmowych obiadów dla wyposzczonej podmiotowości suwerena się na tym nie zbije, nie  możemy na to liczyć.

To teach or not to teach

No dobra, to w końcu przejmować się tą edukacją, czy nie? Skoro schlebianie gustom niewyrafinowanym i hodowanie kołtuna jest znacznie łatwiejsze, tańsze, bardziej efektywne i skazane na sukces, to czy karmienie podmiotowości wyrosłej na wspólnej misce zalewajki i bimbrze, ośmiorniczkami z chardonnay ma jakikolwiek sens? Nawet socjaldemokrata musi przyznać, że niewielki. Jest jednak jeden aspekt walki klas podmiotowości, który warto brać pod uwagę. Otóż, podmiotowość karłowata ma szansę na wzrost i rozwój jedynie wtedy, gdy dostrzega na horyzoncie płotu, coś do czego może aspirować. Może tej wzbudzonej kompleksem pokusy nienawidzić i jej przedmiotem pogardzać, ale jeśli tylko ma szansę płot przeskoczyć, uczyni to na pewno. Wynika z tego, że istnienie płotu, tj. realnych, dyktowanych rozkładem normalnym barier, których pokonanie skutkuje awansem, jest absolutnie konieczne. Daleko od szosy musi być zawsze. Tylko wtedy szanuje się własny wysiłek i ludzi, którzy pokonali tę samą drogę. Brukowane dobrymi chęciami dojazdy na skróty jedynie sankcjonują i uwierzytelniają troskliwą łaskawość „drogowców” i samozadowolenie „dojeżdżających”. Okazjonalne, protekcjonalne otwieranie bramek na tej „autostradzie” sprawia, że podmiotowość niska, niepełna, ale obcesowa i bezczelna, czuje się wszędzie u siebie i żadna elyta nie jest już jej potrzebna, przynajmniej dopóki nie przeje wypracowanych przez tamtą rezerw.

Dlaczego jednak bariery (tego typu) mają dotyczyć jedynie podmiotowości uznanej tu, przyznaję, dość apriorycznie i autorytarnie, za podmiotowość niepełną? Czy reguły demokracji mają promować przedstawicieli kultury wysokiej, miejskie elity i sankcjonować taki, czy inny układ? Czy powołując się na nieokreślony stopień (nie)dojrzałości podmiotowości, nie chcę przez przypadek bronić dostępu niektórych do koryta, albo dzielić społeczeństwa na lepszych i gorszych? Czy nie chcę narzucać ideologii, światopoglądu i gustu, tym, którzy właśnie powstają z kolan podpierając się kijem bejsbolowym? Argumentacja zaprzeczająca takim zarzutom mogłaby być długa i znacznie wykraczająca poza ramy tego wpisu, i formułę tego forum. Ograniczę się więc do samego sedna: Zgoda na dominację podmiotowości, która dojrzała jedynie do otorbiania się w samozachwycie, zaakceptowanie jej jako normy, jest jednocześnie wyrokiem i egzekucją dokonaną na podmiotowościach innego rodzaju. Mechanizm demokratyczny może działać tylko w przypadku zaakceptowania jego zasad przez wszystkie podmioty – podmiotowość dojrzała i otwarta (co nie oznacza, doskonała) jest w stanie tolerować i chronić podmioty, których organicznie nie cierpi, które nie leżą nawet w orbicie jej zainteresowań; podmiotowość zatrzymana w rozwoju na etapie trzylatka, „dojrzewająca” na skróty, roszczeniowa, nieodpowiedzialna i wykluczająca, ale napędzana kompleksem niższości jest zaprzeczeniem idei demokracji i jako taka sama usuwa się poza jej nawias. Rolą demokratycznie kształtowanych elit intelektualnych jest właśnie utrzymywanie tego konfliktu w ryzach. Czy są do tego zdolne? Zależy to od ich jakości. Obserwowana w Polsce (i na świecie) eksplozja populizmu jest wynikiem kryzysu elit, ideologicznego wręcz odejścia od prób ich kształtowania i schlebiania tym, którzy swojej podmiotowości nie chcą rozwijać. A podmiotowość nie jest orderem przyznawanym za heroizm urodzenia, ani żadnym, możliwym do rozdania zasiłkiem+.

Edukacja, nie jest już oświeceniową receptą na wszystko, ani socjalistyczną utopią, ale planem minimum, o który każda demokracja zadbać powinna, choćby tylko po to, by nieuniknione paroksyzmy społeczne łagodzić i zmniejszać amplitudę odchyłu od złotego środka. Nie będzie takim planem koncepcja zakładająca rozdawnictwo dyplomów do niczego nieuprawniających, hołubiąca inteligencje niewyrażalne przy pomocy IQ, uznająca konkurencję i weryfikację za łatwo eliminowalne, społeczne niesprawiedliwości i podmieniająca kooperację świadomych, zjednoczonych celem podmiotów, abstrakcyjnym dialogiem, którego przedmiotu uczestnicy nie znają. Edukacja spełniająca swoją rolę, musi prowadzić do formowania elit, czyli zaszczepiania, kształtowania i rozwijania podmiotowości, w przeciwieństwie do jej uznaniowego przyznawania, które raz po raz odkrywają i celebrują oświatowe koperniki.

Nie ma więc kwestii, czy upodmiotowić człowieka zmuszonego do przyjścia do szkoły (sprzeczność usuwalna jedynie w modelu w pełni liberalnym), czy dać sobie spokój. On już jest podmiotem od urodzenia, a niektórzy będą argumentować, że był nim jeszcze wcześniej. Pytanie brzmi raczej, czy dysponujemy kadrą (elitą), która dążenia innych ku pełnej podmiotowości (elitarności) może realizować. Bez takich ludzi, dopieszczany w statutach uczeń na zawsze pozostanie najwyżej dopełnieniem szkolnych obwieszczeń, łaskawie przerabianym na podmiot w stronie biernej. Podobne pytanie stawiałem już w jednym z wcześniejszych wpisów, rozważając szanse szkoły w walce z zalewem ignorancji i z przykrością muszę przyznać, że tych szans nie daje się ocenić wysoko. Wiele opinii ludzi edukacją zainteresowanych (choćby na tym forum) świadczy o tym, że human resources w tej branży są raczej ubogie. Na dodatek, tych istniejących nie wykorzystuje się właściwie, zaniedbuje się je, a ostatnio nawet trwoni, lekceważąc i zaprzepaszczając blisko dwudziestoletni dorobek ludzi, którzy zainwestowali wiele w budowanie systemu niedoskonałego, ale nieodbiegającego zbytnio od średniej europejskiej. Minister Zalewską z pewnością ucieszy fakt, że wielu takim osobom, u schyłku pracy zawodowej lub tolerancji dla bzdury, nie będzie się już chciało udowadniać braku pokrewieństwa z wielbłądem, nawet jeśli, po dobrej zmianie, znajdzie się dla nich etat doradcy ds. obuwia zamiennego. Jej ławka rezerwowych jest z pewnością dłuższa, niż liczba dyrektorów i nauczycieli, którzy nieść dalej kaganek okażą się niegodni. Wszyscy ci ławkowi, adekwatnie wykształceni misiewicze przebierają już nogami, chcąc jak najszybciej wejść do gry. Mało kto zna jej reguły, bo spisywane są w pośpiechu, rękami specjalistów od moralności innych, ale za to szeroko konsultowane z wybranymi przedstawicielami środowiska starej, żoliborskiej inteligencji. Czy znajdzie się wystarczająco wielu nauczycieli, którzy, w obliczu ryzyka daleko mniejszego, niż prowadzenie tajnych kompletów, zdobędą się nie na wyklęty heroizm, ale na zwykłą przyzwoitość? Takich nauczycieli historii, którzy zaświadczą, że twórcami i prawdziwymi liderami Solidarności wcale nie byli Jacek i Placek? Takich nauczycieli biologii, którzy nie będą nieinteligentnie uczyć inteligentnego projektu? Takich, którzy, nawet wbrew swemu światopoglądowi, wykażą się odpowiedzialnością, miłością bliźniego i nie narażą zdrowia swych podopiecznych propagując kalendarzyk? Nauczycieli matematyki, którzy krytycznie przyjrzą się programom, pisanym przez „współpracowników proboszcza” i pogromców smoka Gendera? Takich etyków i, tak, katechetów, którzy ucząc o podmiotowości i cnotach chrześcijańskich, nie będą uznawać jedynie podmiotowości mojszej, knajackiej, kibolskiej i toruńskiej, ale dostrzegą także podmiot w odmienności? Nauczycieli przedszkolnych, zdolnych przeciwstawić się bzdurze kinestetyki? Polonistów, którzy ucząc posługiwania się słowem, nie poprzestaną na analizie lekturowej mitologii? Czy nie zabraknie pedagogów (Pawle, ukłony i pozdrowienia.), którzy, z czystej niezgody na prymitywne zagospodarowanie ludzkiej ignorancji i z poszanowania norm demokratycznych, zaryzykują otwarte wyrażenie swojej podmiotowości, dbając tym samym o podmiotowość tych, dla których jest ona jedynie programowym frazesem lub intelektualną abstrakcją?

Naszła mnie taka noworoczna, niezbyt oryginalna refleksja, że od proroków ogłoszone, od narodów upragnione nadejście „nowego” paradygmatu edukacyjnego nie zależy od upowszechnienia się metodycznych nowinek, nawracania na takie, czy inne techniki i filozofie, i udziału miękkich kompetencji w dialogu, ale od zasad i kręgosłupa przedstawicieli profesji nauczycielskiej. Oni zawsze będą różnili się między sobą priorytetami, poglądami i charakterami, podobnie jak wszyscy inni ludzie. Dobrze byłoby jednak, gdyby było więcej tych, którzy sami są podmiotami i którym zależy na rozwoju podmiotowości innych. Tego właśnie życzę Państwu (lepiej późno, niż jutro) w Nowym Roku.

34 myśli na temat “Podmiot w stronie biernej

  1. Podmiotowość jest immanentnie sprzeczna z byciem poddanym przymusowi. Przymus może być mniej lub bardziej okrutny i bolesny, jednak zawsze, ex definitione, z podmiotowością jest sprzeczny. Jak strona bierna w gramatyce. Wykazywałem to już tu wielokrotnie. Tak więc, jak długo będzie istniał szkolny przymus, tak długo jedni będą gonić za ułudą podmiotowości przymusowej, a inni będą się rozwodzić nad sprzecznoścą „podmiotu w stronie biernej”. Szkoła państwowo-przymusowa, czego by nie robiła, nie przekroczy poziomu obywatelskiej podmiotowości pańszczyźnianych chłopów w XVIII wiecznej pruskiej monarchii. Najwyżej obwiesi się kolejnymi listkami figowymi.

    Strona czynna tylko i aż wolności – w szczególności wolności nieuczestniczenia w ogóle w narzucanym procesie.

    A w kwestii zasad i kręgosłupów nauczycieli – z jednej strony racja jak najbardziej, że to od nich zależy, czy przymus będzie bardzo czy mało okrutny i od nich zależy, czy tym przymusem osiągnie się zakładane (przez kogo?) cele. Nie mydlmy jednak oczu, że mogą oni jakąkolwiek podmiotowość innych rozwijać czy wspierać. Mogą najwyżej mniej brutalnie lub mniej prostacko niż inni ją tłamsić. Póki jednak są oni egzekutorami przymusu, to o jakiejkolwiek podmiotowości mowy być nie może.

    Polubienie

  2. Niemożliwość istnienia podmiotowości absolutnej jest kanwą tego tekstu.
    Liberalizm i wolność edukacji jest i pozostanie mrzonką w świecie podmiotowości skurczonych, infantylnych, szukających bezpieczeństwa w ignorancji i/lub, co na jedno wychodzi, mieszaninie hipokryzji i naiwności. One takiej edukacji nie potrzebują. Im niezbędna jest polityka mylona z propagandą, religia i Cokolwiek+.
    Jeśli kiedykolwiek istniały szanse na odchodzenie od modelu przymusu (a może jedynie ich złudzenie), to właśnie zostają zamrożone na dekady. I to na całym świecie.
    Szukając odrobiny miodu w beczce dziegciu, odwołałem się do jedynego dobra, którego kiedykolwiek doświadczyłem w edukacji – indywidualizmu i samodzielności myślenia kilku (dwóch, może trzech) nauczycieli, którzy, będąc częścią systemu, podmiotowość swoich uczniów jednak wspierali (obawiam się jednak, że nie zdobyliby dziś pełnego uznania wielu apologetów „nowej” edukacji).
    Nie zapominajmy także, że podmiotowość może być udziałem jedynie tych podmiotów, które nie myślą o sobie w stronie biernej właśnie. Do płotu trzeba się przymierzać. Edukacja systemowa, a zwłaszcza jej najgorszy sort, jest jedynie odpowiedzią na potrzeby biernego społeczeństwa. Dobry nauczyciel, to także taki, który z tej bierności potrafi wyrwać, nawet, jeśli wyrywanie nieco boli.

    Polubienie

  3. Liberalizm i wolność edukacji jest i pozostanie mrzonką w świecie podmiotowości skurczonych, infantylnych, szukających bezpieczeństwa w ignorancji i/lub, co na jedno wychodzi, mieszaninie hipokryzji i naiwności.
    Wystarczy z tego zdania wyrzucić słowo „edukacji” i stosuje się do każdej dziedziny życia. Mniej więcej tak komunistyczni intelektualiści, w rodzaju M.F.Rakowskiego uzasadniali konieczność brania ludzi za mordę i sterowania nimi nie pytając ich o zdanie. Poniekąd zresztą mieli rację – robotnicy PGR-ów byli po 1990 doskonałym przykładem, jakim nieszczęściem jest dar wolności.
    Argument „odmawianie podmiotowości ludziom jest dobre, bo do prawdziwie podmiotowego zachowania nie są zdolni, więc robimy to dla ich dobra” uzasadnia każdy zamordyzm i „uszczęśliwianie na siłę” od palenia heretyków na stosach (to w końcu dla ich dobra, bez spalenia nie mogliby dostąpić zbawienia!), pańszczyzny, przez oświeceniowe absolutyzmy, amerykańskie niewolnictwo, po komunizm i edukację państwową.

    Jeśli kiedykolwiek istniały szanse na odchodzenie od modelu przymusu (a może jedynie ich złudzenie), to właśnie zostają zamrożone na dekady. I to na całym świecie.
    Eeee… Zostały zamrożone w połowie XIX wieku, gdy rozpowszechnił się autorytarny model pruski i w końcu dotarł nawet do USA i Wielkiej Brytanii. Ale w ostatnim czasie, zwłaszcza w USA, coraz częstsze są wyroki sądowe, uznające prawo do niechodzenia do szkoły, coraz liczniejsze i wykraczające poza niszę, o której nikt poza uczestnikami nawet nie wie, są też przypadki edukacji domowej czy innego „unschoolingu”.

    nauczycieli, którzy, będąc częścią systemu, podmiotowość swoich uczniów jednak wspierali
    Byli też oficerowie, zachowujący się przyzwoicie, szanujący podmiotowość żołnierzy i nawet uczący ich czegoś. Z estymą wspominani przez ex-poborowych. Co nie zmienia faktu, że byli oni plasterkiem na chorobę, jaką był powszechny przymusowy pobór, a nie nadawali mu sens. Skutecznym lekarstwem okazało się – i to z dnia na dzień – zniesienie poboru i wprowadzenie armii ochotniczej, a nie wyszukiwanie przyzwoitych funkcjonariuszy systemu.
    Bywali też całkiem przyzwoici, ludzcy i lubiani klawisze w więzieniu na Rakowieckiej.

    Edukacja systemowa, a zwłaszcza jej najgorszy sort, jest jedynie odpowiedzią na potrzeby biernego społeczeństwa.
    Nie jest odpowiedzią na „potrzeby biernego społeczeństwa”, bo nikt o to go nie pyta, więc i odpowiedzi dostać nie może. Może być najwyżej odpowiedzią na Twoje (lub innego demiurga edukacji) paternalistyczne wyobrażenie o tym, jak ludzie są głupi i jak bardzo potrzebują wzięcia za mordę, żeby „ich potrzeby” zostały spełnione. Nie są to jednak ich potrzeby, ale tego, kto formułuje taką tezę w ich imieniu.
    Znów to podejście może uzasadnić każdy zamordyzm. Plantacje bawełny też były potrzebne biernym Murzynom, bo sami byli z natury na tyle bierni, że niezdolni do wolności. Poniekąd racja. Wtedy przynajmniej nie tworzyli gett i nie mordowali się w walkach ulicznych gangów.

    Polubienie

  4. Demiurgowie są paternalistyczni z definicji. Jeśli coś tworzysz, masz jakąś wizję, to robisz to na ogół wbrew czyjejś woli, choćby nieuświadomionej. Nie żyjemy w próżni, zawsze to przypominam, komentując różne, zbawcze pomysły na edukację. Nie usprawiedliwiam tu Kaczyńskich tego świata, ani znacznie bardziej niebezpiecznych postaci tego rodzaju – pokazuję mechanizm, demokracja nie jest doskonała.

    Oczywiście, że edukację można tu podmienić czymkolwiek. Ale nie chodzi o odmawianie podmiotowości komukolwiek. Tak się składa, ze niedbający o swoją podmiotowość (powiedzmy, ci żadnych płotów niechcący przeskakiwać, których zmuszać do tego kroku nigdy bym się nie ośmielił, sam nie przeskoczyłem wielu, jestem za kreowaniem potrzeb), na ogół tępią każdą podmiotowość innego rodzaju, sprowadzając resztę do niewyszukanego, wspólnego mianownika. Ani się nie obejrzysz, a zostawieni w spokoju, deklaratywnie awansowani do miana podmiotów podyktują Ci jak masz żyć, co czytać, co oglądać i z kim spać – kto wtedy będzie podmiotem? Żeby nie mieć takich ciągot, trzeba zmienić perspektywę, a ta nie jest osiągalna przez wgląd, bo nie ma do czego zajrzeć – trzeba woli (i przykładu, jeśli nazwiesz to zamordyzmem, to co nim nie jest?), by doświadczenie kreować. Potrzeba matką wynalazków, nie ja to wymyśliłem, lecz biologia, która stworzyła także element balansowy – moralność.

    Być może, zamiast mówić, że edukacja systemowa jest jedynie odpowiedzią na potrzeby biernego społeczeństwa, powinienem użyć sformułowania o braku potrzeb u takiego społeczeństwa. Nie czekając na nadejście utopii, oczekiwałbym od demokratycznie wybranych takiej moralności, która, mimo oczywistej ułomności modelu, promowałaby zatrudnianie „oficerów zachowujących się przyzwoicie”. Oczywiste jest, że skontrujesz to nieistnieniem mechanizmu promowania takiej moralności – kółko się zamyka, bo model pruski, który jest nam solą w oku, jest jedynym, który przyjął się na skalę umożliwiającą kreowanie światopoglądu. Jest w tym systemie coś, co dobrze pasuje do mentalności większości – to znowu prosty mechanizm ewolucyjny, zanim nisza wyewoluuje w nowy gatunek, mijają pokolenia i nie jest powiedziane, że nowy podmiot chce i może konkurować z gatunkiem macierzystym. Godząc się z niszowością liberalizmu, chcę mieć nadzieję, że nie jest on bezbronny, że lepszych jest kilku liberałów w pruskiej machinie, niż ich totalny brak. Może zarażą kilku następnych.

    Polubienie

  5. Być może, zamiast mówić, że edukacja systemowa jest jedynie odpowiedzią na potrzeby biernego społeczeństwa, powinienem użyć sformułowania o braku potrzeb u takiego społeczeństwa.

    Tak! Tylko ta zmiana sformułowania wywraca do góry nogami całą aksjologię, stojącą za sensownością państwowej edukacji, a budowaną na takim sformułowaniu!

    O ile „spełnianie czyichś potrzeb” (choćby nieuświadomionych, jeśli już tak paternalistycznie podchodzimy do niego) jest „dobre”, wskazane i słuszne, a przynajmniej zasługuje na uznanie, o tyle zmuszanie kogoś, by przez trzynaście lat robił coś, czego robienia niema ochoty ani potrzeby, ani za celowe i potrzebne nie uznają tego jego opiekunowie/rodzice, jest już wyłącznie złem, opresją i krzywdzeniem kogoś takiego.

    Oczywiste jest, że skontrujesz to nieistnieniem mechanizmu promowania takiej moralności – kółko się zamyka, bo model pruski, który jest nam solą w oku, jest jedynym, który przyjął się.
    Tak właśnie!
    Niepojęta dla mnie jest tylko wiara, że „utopią” jest odejście od modelu pruskiego, ale możliwe (!) i słuszne byłoby, gdyby władze jednocześnie system wzmacniały i utwardzały, a równocześnie promowały tych funkcjonariuszy, co system sabotują.
    Oczywiście, daleki jestem od potępiania „przyzwoitych oficerów” i „ludzkich klawiszy”. Nie mogę jednak przyjąć ich postawy inaczej, niż albo jako heroicznego wallenrodyzmu, albo jako racjonalizacji typu „jeśli ja nie będę Murzynów bił lekko, to ktoś inny ich zakatuje”. Każda z akceptowalnych postaw musi zakładać, co najmniej jako dążenie, likwidację systemu. Musi też zakładać uznanie, że system jest nakierowany na destrukcję podmiotowości i jest to jego fundamentem.

    Nazwijmy rzecz po imieniu: każdym sprawdzeniem listy, czy uczeń przyszedł na lekcję, czy poszedł na wagary, destruuje się jego wolność i podmiotowość, które wymagają prawa do samodzielnego decydowania o uczestniczeniu w szkole. Jednocześnie aktywnie się akceptuje przymus uczestnictwa. „Łagodność” podejścia i niewyciąganie drastycznych konsekwencji z nieuczestnictwa jest wyłącznie delikatniejszą formą przemocy – ze „wspieraniem podmiotowości” pozostając w sprzeczności.

    Polubienie

  6. „Niepojęta dla mnie jest tylko wiara, że „utopią” jest odejście od modelu pruskiego[…]” – utopijność czegokolwiek nie jest kwestią niczyjej wiary, ale realiów. Rejestracja tych realiów nie jest ich apoteozą. System pruski jest po prostu bardziej prawdopodobny, ze względu na znikomą liczbę podmiotów dorastających do elitarnego poziomu liberalnego. Wielu, naiwnie zastanawiając się, dlaczego szkoła nie może być lepsza, inna, podmiotowa, obudzona, itp, itd., w ogóle nie dostrzega tej zależności – szkoła jest na tyle podmiotowa, na ile podmiotowe jest społeczeństwo, któremu służy.

    Należałoby się zastanawiać, czy na ilość „podmiotów dorastających do elitarnego poziomu liberalnego” można jakoś wpływać. Wydaje mi się, że jedynie kreując i „reklamując” określone potrzeby. Zakładając, że odrzucamy propagandę i inne manipulacje, pozostaje dawanie przykładu. Nie jest to tak proste, jak w przypadku dóbr konsumpcyjnych, ale nawet przykładowego mercedesa nie pragnie się, jeśli dotąd widziało się jedynie motorower sąsiada. Czy wykształcenia i postaw liberalnych można zazdrościć? Czy dążenie do kreowania takiej zazdrości, mody na określone wartości, jest jeszcze wallenrodyzmem, czy już paternalizmem i zamordyzmem zawoalowanym? Czy jest to w ogóle możliwe? To jest interesujące.

    […]ale możliwe (!) i słuszne byłoby, gdyby władze jednocześnie system wzmacniały i utwardzały, a równocześnie promowały tych funkcjonariuszy, co system sabotują.” – trudno mówić o słuszności rzeczy wewnętrznie sprzecznych, ale tego, że możliwe jest długie trwanie i funkcjonowanie systemów zbudowanych na sprzecznościach, nie musimy sobie chyba udowadniać. Na dodatek, owi „funkcjonariusze” nie są promowani oficjalnie, ot, czasami im się nie przeszkadza, dopóki za bardzo nie rozrabiają, promują ludzką twarz ministerstwa. Pytając o jakość HR, zastanawiałem się nie tyle nad granicami cierpliwości władz oświatowych, czy nawet ilością „wallenrodów”, ile nad kondycją resztek tego, co kiedyś nazywało się inteligencją – czy dużo jest jeszcze osób będących podmiotami dla siebie samych, mimo, że w jakimś systemie funkcjonuje się zawsze?

    ” „Łagodność” podejścia i niewyciąganie drastycznych konsekwencji z nieuczestnictwa jest wyłącznie delikatniejszą formą przemocy – ze „wspieraniem podmiotowości” pozostając w sprzeczności.” – tę nieprzystawalność 98% szkolnictwa i 1% instytucji z budzikiem w herbie do szlachetnych, podmiotowych idei „koperników” wykazywałem już kilkukrotnie w innych wpisach. Czy ukazywanie sprzeczności cokolwiek zmienia? Niewiele, nie każdy je widzi, rozumie, niewielu to w ogóle obchodzi. Z drugiej strony, jest oczywiste, że jedynym wyjściem jest totalna rezygnacja z systemu lub homeschooling. Na pierwsze żadna demokracja się jeszcze nie zdecydowała, na drugie stać niewielu, i ekonomicznie, i podmiotowo.

    Polubienie

  7. utopijność czegokolwiek nie jest kwestią niczyjej wiary, ale realiów
    Oczywiście! Natomiest niepojęta dla mnie Twoje jednoczesne uznaniem za realną utopię czegoś, i zdziwienie, oburzenie i oczekiwanie, że może być i będzie inaczej w jej pewnym (fundamentalnym) aspekcie.
    Jeśli uznajemy, że państwo wymusza system autorytarny i że jest on niewzruszalny, to nie okazujmy zdziwienia, że nie wspiera swoich funkcjonariuszy sabotujących ten autorytaryzm. Jeśli już czemuś się można dziwić, to że ich mimo wszystko toleruje i nie tępi bardzo ostro. Nawet za komuny nie tępiło tak bardzo.

    szkoła jest na tyle podmiotowa, na ile podmiotowe jest społeczeństwo, któremu służy
    I tu formułujesz tezę sprzeczną z punktem wyjścia. Powinieneś raczej powiedzieć, że szkoła jest na tyle podmiotowa, na ile podmiotowy jest system, w którym jest umocowana
    Współistnieją trzy, sprzeczne logicznie aspekty, które w kółko mieszasz:
    – społeczeństwo jest bierne (jest, nie przeczę)
    – szkoła jest wynikiem zapotrzebowania społecznego (nie jest, bo jeśli jest bierne, to nie ma zapotrzebowań; jest najwyżej wynikiem braku sprzeciwu i właśnie bierności, ale żadnej takiej potrzeby nie ma)
    – szkoła jest kształtowana przez społeczeństwo (nie jest, znów bierność społeczeństwa wyklucza, by kształtowało cokolwiek, ono na to biernie przyzwala, tak samo jak na inne pomysły władzy; jest kształtowana przez mieszaninę interesu biurokracji i korporacyjnego interesu pracowników systemu szkolnego, podobnie jak wymóg dolewania do benzyny „biopaliw” nie jest „potrzebą społeczną”, tylko skutkiem działań lobby rolniczego, a opisywany przez N.C.Parkinsona rozrost Ministerstwa Kolonii, nie był wynikiem zapotrzebowania społecznego, ani realnego, zwłaszcza po przyznaniu niepodległości Indiom i połowie Afryki, tylkowynikiem zapotrzebowania biurokracji tego urzędu)

    Należałoby się zastanawiać, czy na ilość „podmiotów dorastających do elitarnego poziomu liberalnego” można jakoś wpływać. Wydaje mi się, że jedynie kreując i „reklamując” określone potrzeby
    Prowadziłem już kiedyś tę dyskusję z Pawłem. Można wpływać wyłącznie negatywnie – można ludziom zapędy do wolności wybijać z głowy. Ale nikt ich nigdy nie ukształtuje, z psa nie zrobisz kota, choć możesz złamać psychicznie kota. Można stłamsić i zgnoić kogoś o „duszy pana” – ale nie da się w kimś o „duszy niewolnika” wyhodować duszy pana. Oksymoronem jest „wmuszenie w kogoś wolności” – wmuszenie jest per se odebraniem mu wolności. Można najwyżej nie przeszkadzać i nie tłamsić. Podobnie jak oksymoronem jest „premiowanie nonkonformizmu”. Chyba, że mowa wyłacznie o nonkonformizmie wobec innych, a nie Ciebie, to wtedy naprawdę premiujesz konformizm wobec Twoich poglądów.

    Czy dążenie do kreowania takiej zazdrości, mody na określone wartości, jest jeszcze wallenrodyzmem, czy już paternalizmem i zamordyzmem zawoalowanym?
    To zależy, czy wytwarzasz tę zazdrość w ten sposób, że żyjesz dostatnio i promieniejesz szczęściem, obnosząc się ze swoim wykształceniem, czy w jakikolwiek sposób wykorzystujesz czyjąkolwiek przymusową systuację. Jest arystotelejska sprzeczność pomiędzy „postawą liberalną”, a celowym wpływaniem, by inni zmieniali swoje postawy. „Postawa liberalna” polega właśnie na uznaniu racji innych ludzi do wyznawania poglądów innych niż moje i posiadania innych, niż mój, systemów wartości. Nic mi do nich, dopóki mi nie zagrażają. Ale wtedy to już nie jest liberalizm, tylko samoobrona przed potencjalną agresją innych.

    czy dużo jest jeszcze osób będących podmiotami dla siebie samych, mimo, że w jakimś systemie funkcjonuje się zawsze
    Nie sądzę, żeby ten odsetek się drastycznie zmienił od lat 1980′ Spadł tylko ze świecznika, stracił prestiż społeczny, a jednocześnie poszerzyło mu się potencjalne spektrum systemów, więc większość takich osób uciekła nie tylko z sektora państwowego, ale nawet z koroporacyjnego. Z państwowych szkół, uczelni i gazet duża ich część przeniosła się w nisze zupełnie prywatne. Ale nie narzekam na brak znajomych tego rodzaju – również o pokolenie czy pół pokolenia młodszych ode mnie.

    Z drugiej strony, jest oczywiste, że jedynym wyjściem jest totalna rezygnacja z systemu lub homeschooling. Na pierwsze żadna demokracja się jeszcze nie zdecydowała, na drugie stać niewielu, i ekonomicznie, i podmiotowo.
    Tak – módlmy się tylko, by tym, „których nie stać” państwo nie rzucało dodatkowych kłód pod nogi. Rzuca, ale nisza homeschoolingu się poszerza. I to budzi pewną moją nadzieję. Pewną nadzieję pokładam też w tym, że „ktoś musi być pierwszy”, więc uznawanie argumentu „na to żadna demokracja się nie zdecydowała” prowadziłby (i prowadzi) do niemożności rewizji zakazu aborcji, braku praw dla kobiet i penalizacji marihuany, nie mówiąc już o penalizacji homoseksualizmu.

    Jest też kwestia nie „totalnej”, ale „powolnej” czy „częściowej” rezygnacji z systemu. Dlatego właśnie popieram likwidację gimnazjów, skracającą przymus jednolitej szkoły z 9 do 8 lat. Bez zachwytu, bo to tylko kroczek, a z obrzydzeniem, bo uchwalony przez PiS, ale doceniam zmianę na lepsze. 8 lat przymusu jest lepsze, niż 9.

    Polubienie

  8. Bierność społeczeństwa jest względna. Jeśli zapytasz „biernego”, dlaczego jest bierny, usłyszysz, że tylko ci się zdaje. Bezpieczniejsze wydaje mi się stwierdzenie, że „bierny” jest aktywny na miarę swoich potrzeb. Nie byłbym wcale taki pewien, czy poddany systemu edukacyjnego jest bierny – tak się wydaje z pozycji liberała. Precyzując, mizerne potrzeby, to i mizerna ich realizacja, im niższy stopień świadomości, tym zamordyzm tańszy i wydajniejszy. To chyba usuwa logiczne niedociągnięcia.

    „System” jest o tyle niewzruszalny, że znikoma jest potrzeba innego. Przecież suweren ostatnio jasno sformułował swoje potrzeby. Nie przemawia do mnie przypuszczenie, że to jedynie wyraz bezsilności i protestu, a nie małość rewanżyzmu i chęć denominacji magicznej. Nie chodziło też wcale o skrócenie przymusu. Wśród zwolenników „deformy” nie mogę się doszukać liberalnych dezyderatów, pomijając oczywiste „żeby było lepiej”. Tymczasem, „funkcjonariusz”, nawet jeśli nie chce się umoczyć, nie może wypisać się z życia, a do tego sprowadzałoby się stosowanie literalnej logiki.

    Pamiętam tę dyskusję z Pawłem i pamiętam inną, kiedy jego pomysł na uatrakcyjnienie edukacyjnego przekazu mnie też nie przekonał. Zastanawia mnie jednak aksjomatyczna nieatrakcyjność liberalizmu – to właśnie miałem na myśli, pisząc o płotach do przeskoczenia. „Różnica potencjału” między możliwościami, chęciami, a zazdrością wobec „promieniującego szczęściem, obnoszącego się ze swoim wykształceniem” wydaje się tu kluczowa. Napięcie to jest jednak jedynie sporadycznie dobroczynne. W pewnej skali jest już tylko resentymentem, gotowym do użycia zapalnikiem w rękach pierwszego lepszego populisty. Daleki jestem od proponowania jakiejś propagandy pozytywnej, czy innego narzucania poglądów, zastanawiam się jedynie w jaki sposób liberalizm się propaguje, bo przecież jakoś musi.

    Wybacz, ale twój wykład o liberalizmie jest nieco naiwny. Szanuję i podzielam twoje przekonania, ale czy nie jesteśmy właśnie (nie od dzisiaj) w sytuacji wymagającej obrony koniecznej? Przypomina mi się scena z jakiegoś filmu (zabij, nie pamiętam prawie nic, ale ta jedna scena mocno utkwiła mi w pamięci), kiedy to ludzkiego, przepełnionego oświeceniowymi, liberalnymi ideami markiza, jego włościanie wiozą wozem drabiniastym na gilotynę. Cały swój liberalizm mógłby sobie wtedy pod perukę włożyć, gdyby nie to, że ręce miał związane. Nie chodzi mi oczywiście o żadne arystokratyczne, protekcjonalne wywyższanie się – po prostu liberalizm bezkompromisowy musi stać w konflikcie (i to ostrym) z innymi „systemami wartości”, bo one są agresywne ex definitione. Nie ma sytuacji, w której ci nie zagrażają, bo one cię po prostu nie uznają.

    Polubienie

  9. Bierność społeczeństwa jest względna. Jeśli zapytasz „biernego”, dlaczego jest bierny, usłyszysz, że tylko ci się zdaje.
    Tak. I właśnie dlatego trzeba go szanować i traktować jako „podmiotowego”: zakładać, że podejmuje świadome decyzje i szanować je. Choćby nam się wydawały bierne, głupie, płytkie i prostackie.

    Wracając ad rem – jeśli ktoś nie artykułuje potrzeby posyłania dziecka do szkoły – trzeba uznać, że takiej potrzeby nie ma. A jeśli by ją miał, to zniesienie przymusu posyłania dziecka do szkoły nie oznacza przecież zakazu! Jeśli dziecko nie artykułuje potrzeby nauczenia się dodawania ułamków, to znaczy, że ma je gdzieś i nie ma potrzeby ani zainteresowania ułamkami. Należy to uszanować.

    „System” jest o tyle niewzruszalny, że znikoma jest potrzeba innego.
    Tak – i mało kto potrafi się zdobyć na to, by uznać, że nie potrzeba żadnego, tylko wyrzucić ten i nie tworzyć żadnego innego.
    Masz grypę. Chcesz się jej pozbyć. Co byś chciał w zamian? Masz potrzebę zamiany jej na inną chorobę?

    Nie chodziło też wcale o skrócenie przymusu
    Oczywiście, że nie o to chodziło. Ale taki jest skutek, a intencje mnie nie obchodzą. Jeśli nie okaże się, że będzie to bardzo opresywne 8 lat zamiast łagodnych i różami usłanych dziewięciu, to uznam, że skrócenie było złe, tak samo jak rok katorgi na Workucie jest gorszy, niż dwa lata ograniczenia wolności z koniecznością meldowania się na komisariacie i odpracowywania 10h tygodniowo.
    Takiego zaostrzenia reżimu jednak nie widzę.

    zastanawiam się jedynie w jaki sposób liberalizm się propaguje, bo przecież jakoś musi
    „Się propaguje”, a nie „jest propagowany”. To pytanie stawiał już Nietzsche. Kto ma „duszę pana”, a jednocześnie nie popada w hitlerowską interpretację Nietzschego, to właśnie staje się liberałem w wyniku obserwacji najróżniejszych wzorców, jakie koło niego się pojawiają. Z obrzydzeniem odrzucając wszystko to, co jest nakierowane na propagandę czegokolwiek. Kto ma duszę niewolnika, ten nigdy liberałem nie będzie, choć będzie korzystał z liberalnych zasad społecznych.
    Nie ma sensu zastanawiać się, jak zmienić duszę niewolnika w duszę pana. Równie dobrze można się zastanawiać, jak z heteroseksualistów zrobić homo. Masz takie a nie inne potrzeby i skłonności, albo masz inne. I już. Jedyne, co udaje się zrobić, to tak stłamsić homo, że będą udawać, że są hetero i ukrywać ze swoimi skłonnościami. Potrzebę wolności też można tłamsić, ale nie sposób jej budować.

    czy nie jesteśmy właśnie (nie od dzisiaj) w sytuacji wymagającej obrony koniecznej?
    Nie sądzę.
    Ale nawet jeśli tak, to trzeba to nazwać wprost: w imię obrony wolności domagamy się zniewolenia innych, aprobujemy to niewolenie i aktywnie w nim uczestniczymy.
    A nie udawajmy, że czynimy im dobro i nie ubierajmy tej obrony koniecznej w hipokryzję działania dla dobra tych, których tłamsimy.
    Nie uważam natomiast, żeby cudze dziecko, nie uczące się dodawania ułamków (ani jakiegokolwiek innego zapisu PP), czy w ogóle nie chodzące do szkoły, zagrażało mi w czymkolwiek i uprawniało do obrony koniecznej przed nim.

    Nie ma sytuacji, w której ci nie zagrażają, bo one cię po prostu nie uznają.
    Jedynym, co mogę zrobić, to domagać się uznania mojej wolności, czyli by nikt mi nie narzucał swoich systemów, wartości, etc. I aktywnie zwalczać próby ograniczania swojej (albo innych) wolności.
    Dzieci szkolne (albo nie chodzące do szkoły) są ostatnimi, których obawiam się, że mi będą cokolwiek narzucać. A jeśli mają mnie po prostu gdzieś, ale bez agresji, to ich prawo.

    Polubienie

  10. Powoli doprecyzowujemy stanowiska :). Precyzując dalej, nawet przez moment nie utrzymywałem, że ludzie nie mają prawa do ignorancji. I również zastrzegam sobie prawo obrony przed ignorancji tej narzucaniem – to jest najczęstsza dziś forma przemocy. A mówiąc o znikomej potrzebie systemu „innego”, miałem na myśli postawę liberalną, a nie np. kolejny system o przyjaźniejszej świetlicy.

    Jestem absolutnie pewien, że opresyjność edukacji znacznie się zwiększy – świadczą o tym wszystkie pomysły nowych ideologów oświaty. Wkrótce się przekonamy, wybrańcy aktywnych inaczej już udowodnili, że potrafią być skuteczni. Nie wiem, dlaczego akurat w kwestii edukacji mieliby faworyzować system liberalny…

    Nie „zastanawiam się, jak zmienić duszę niewolnika w duszę pana”, ale jakie okoliczności takiej przemianie sprzyjają.

    O hipokryzji robienia innym dobrze, też wielokrotnie pisałem.

    „Cudze dziecko, nie uczące się dodawania ułamków” w niczym ci nie zagraża, ale jest wielu takich, którzy chętnie ci podyktują, czego wolno się uczyć twojemu dziecku, co więcej, czego sam możesz je uczyć.
    Indywidualnie możemy „aktywnie zwalczać próby ograniczania swojej (albo innych) wolności”, czy dopuszczenie myśli, że mogliby robić to także inni, na przykład nauczyciel w systemowej szkole, wykracza już poza model liberalny?

    Polubienie

  11. Jestem absolutnie pewien, że opresyjność edukacji znacznie się zwiększy – świadczą o tym wszystkie pomysły nowych ideologów oświaty.
    Nie bałbym się tego aż tak bardzo. Nie doceniasz kosmicznej skali nieskuteczności działań ideologów oświaty. Nie doceniasz też biernego oporu materii, który wymagał, by UB z bezpośrednim wsadzaniem ludzi do więzień i torturowaniem ich w aresztach mieszało się do oświaty. Nawet mimo to ta oświata z lat stalinowskich, nie mówiąc już o tej z gomułkowskich czy nawet stanu wojennego nie była przesadnie opresywna. Nie widać, by PiS miał rzesze hunwejbinów, choćby porównywalne liczebnie do tych, jakie miał stalinowski komunizm, zdolnych do wprowadzenia w szkołach ideologicznego terroru. Raczej ideologiczny kabaret. Pod wieloma względami ta komunistyczna oświata była nawet mniej głupia od dzisiejszej. Ideologiczne bzdury PiS nie będą bardziej szkodliwe od obowiązkowych pochodów pierwszomajowych, akademii w rocznicę Rewolucji Październikowej, czy odgórnie organizowanych jasełek i rekolekcji. Te ostatnie zresztą uważam za najbardziej szkodliwe, głównie dlatego, że część, skądinąd szanowanych i myślących, nauczycieli autentycznie się w nie angażuje i wierzy.

    Nie „zastanawiam się, jak zmienić duszę niewolnika w duszę pana”, ale jakie okoliczności takiej przemianie sprzyjają.
    Obawiam się – jak i Nietsche – że nie ma takich okoliczności. Bywają tylko okoliczności przeciwne, czyli łamiące kręgosłupy tym, którzy taką duszę mają sami z siebie. Wspierać i budować się jej nie da, można najwyżej nie przeszkadzać w jej samoistnym rozwoju. Zastanawianie się nad tym jest równie jałowe, co zastanawianie się nad okolicznościami, sprzyjającymi przemianie hetero w homo.

    jest wielu takich, którzy chętnie ci podyktują, czego wolno się uczyć twojemu dziecku.
    Oczywiście. I tych „wielu” jest w całości zawarte w systemie szkolnym i przez niego sankcjonowane. Stąd głównie moje odrzucenie systemu szkolnego jako takiego, a nie szukanie metod majstrowania przy nim i naprawiania. Domagam się wolności dla siebie (i innych) – wolności uczenia własnego dziecka jak chcę i czego chcę oraz uwolnienia mnie i dziecka od przymusu korzystania z państwowej szkoły i państwowych programów.

    Indywidualnie możemy „aktywnie zwalczać próby ograniczania swojej (albo innych) wolności”, czy dopuszczenie myśli, że mogliby robić to także inni, na przykład nauczyciel w systemowej szkole, wykracza już poza model liberalny?
    Wykracza poza logikę. Nauczyciel nie podlega żadnemu przymusowi. Jego wolność nie jest ograniczana. Nie musi zwalczać ograniczania swojej wolności – wystarczy złożenie wymówienia z pracy. Ucząc w systemowej szkole co najmniej godzi się na aktywne uczestnictwo w tłamszeniu cudzej wolności i podmiotowości. Albo jest to Wallenrod, płacący cudzą wolnością i własnym konfliktem sumienia za możliwość wysadzenia opresywnego systemu od środka, albo oportunista, racjonalizujący swój udział w czymś (przynajmniej z pozycji liberalnej) nagannym – w egzekucji nieuzasadnionej przemocy wobec niewinnych i nie zagrażających nam ludzi.
    Oczywiście, może żyć w schizofrenii – jako pracownik tłamsić wolność cudzych dzieci, a jako rodzic domagać się wolności dla swojego dziecka. Vide casus Katarzyny Hall.

    Polubienie

  12. „Raczej ideologiczny kabaret.” – ja też nie spodziewam się zbrojnych pacyfikacji, ale uczestnictwo w takim kabarecie mi uwłacza. Z pracy też nie chcę rezygnować, a tu jak zwykle trzeciego wyjścia nie ma. To znaczy jest: kabaret zrezygnuje ze mnie i to jest najbardziej prawdopodobne.

    „Obawiam się – jak i Nietsche – że nie ma takich okoliczności.” – jeśli rodzisz się wolnym, to liberalizm powinien być ustrojem podstawowym, naturalnym, oczywistym i, tak jak piszesz, dopiero później przerabia się „pana na niewolnika”. Obawiam się jednak, ze to właśnie przerabianie jest przyjmowane za naturalne, a nie „ustrój pierwotny”, wobec czego, nawet jeśli urodziłeś się wolny, to liberalizm musisz sobie uświadomić, niejako w opozycji do obserwowanego przerabiania. Czy istnieją jakieś czynniki, które to uświadomienie wyzwalają?

    „[…]uwolnienia mnie i dziecka od przymusu korzystania z państwowej szkoły i państwowych programów.” – no, to jesteśmy znowu dalsi od tego uwolnienia. Pozostaje jeszcze kwestia tych, którzy z naiwności, niewiedzy, oportunizmu, ignorancji lub lenistwa „aż takiej” wolności nie potrzebują. Czy ich dzieci, nie posiadające przecież filozoficznej podbudowy, ani, tym bardziej, wolności samostanowienia, mają szanse do liberalizmu dorosnąć? Czy potrzebują jakiejś pomocy, czy też mają się cieszyć nieuświadamianą wolnością determinizmu (jeśli założymy, że do liberalizmu można i trzeba dorosnąć)?

    „[…]oportunista, racjonalizujący swój udział w czymś (przynajmniej z pozycji liberalnej) nagannym – w egzekucji nieuzasadnionej przemocy wobec niewinnych i nie zagrażających nam ludzi.” – zapominasz o tym, że ci „niewinni i nie zagrażający nam ludzie” stają się podstawowym narzędziem egzekucji na dążeniach demokratycznych i liberalnych. Czy możliwe jest uświadamianie bez indoktrynacji? Błędne koło. To ja już wolę osobowość wieloraką – przynajmniej nie czujesz dysonansu…

    Polubienie

  13. Kabaret Ci uwłacza, a jasełka nie? Traktowane z namaszczeniem maturalnym liczenie ceny spodni po przecenie nie? Dowolna inna głupota PP nie uwłacza? Kolorowanie drwala może być, a kolorowanie żołnierza wyklętego nie?
    OK – przyjmuję do wiadomości, że kabaret z sosną i samolotem stał się kroplą, przelewającą czarę. Ale tak, szczerze mówiąc, to budowanie patriotyzmu na żołnierzach wyklętych, Mieszku albo lekturze „Potopu” są równie głupie i równie obrażające ludzką inteligencję. Tylko do Mieszka i „Potopu” już przywykłeś, a do żołnierzy wyklętych jeszcze nie.

    jeśli rodzisz się wolnym, to…
    Błędem jest tu założenie, że ludzie rodzą się równi i identyczni. Równi (pod względem prawa, by dobrze rozumieć Deklarację Niepodległości) tak, ale równi pod innymi względami nie.
    Jeden rodzi się gejem, inny hetero. Jeden rodzi się chłopcem, inny dziewczynką. Jeden rodzi się z duszą pana, inny z duszą niewolnika.
    Mogą istnieć społeczności tłamszące, gdzie ci z duszami panów są glajszachtowani. Mogą istnieć takie, gdzie nikt im kręgosłupów nie łamie. Ale nigdy i nigdzie ich nie ma i nie było więcej, niż ok. 10% populacji.

    nawet jeśli urodziłeś się wolny, to liberalizm musisz sobie uświadomić
    Tak, oczywiście. Zwłaszcza, jeśli ma to być liberalizm nie tylko z nazwy, ale głębszy filozoficznie. Trzeba po prostu samemu zrozumieć, że czytasz Johna S. Milla, zgadzasz się z tym, co pisał i rozumiesz sens, a czytasz Marksa i masz to za bełkot, a jeśli coś jest zrozumiałe, to budzi Twój sprzeciw.
    Ale możesz mieć duszę liberalną i wolną, choćbyś nie czytał Milla, ani nawet nie umiał czytać.
    Z pewnością czynnikiem wyzwalającym uświadomienie go sobie i nazwanie, jest po prostu lektura. Zarówno dzieł stricte filozoficznych, jak i literatury pięknej. W szkole się z tym nie spotkasz…

    no, to jesteśmy znowu dalsi od tego uwolnienia
    Oooh? Niby w jakim sensie? Na razie, to PiS uwolnił sześciolatki spod przymusu chodzenia do szkoły i skrócił bezwzględny przymus z 9 do 8 lat. Utrudnienia w korzystaniu z edukacji domowej wprowadziła „liberalna” Platforma, a nie PiS. Nie widzę żadnych tendencji do przykręcenia śruby przymusu, jeśli je widzisz, to opisz.

    …Czy ich dzieci, nie posiadające przecież filozoficznej podbudowy, ani, tym bardziej, wolności samostanowienia, mają szanse do liberalizmu dorosnąć?
    Na pewno nie dorosną do liberalizmu realizując jakikolwiek przymus. Najwyżej wykują to słówko i będą je umiały użyć. Większy odsetek dzieci niepiśmiennych górali miało w XIX wieku dusze panów, niż dzieci chodzących potulnie do szkoły w mieście. Z pewnością też, jeśli rodzice ograniczają im wolność samostanowienia, to dodanie dodatkowego (9 lat po 7h dziennie) ograniczenia tej wolności, egzekwowanego przez państwo, do wolności ich nie wychowa.

    zapominasz o tym, że ci „niewinni i nie zagrażający nam ludzie” stają się podstawowym narzędziem egzekucji na dążeniach demokratycznych i liberalnych
    Wracasz do tej samej sprzeczności. Powiedz więc wprost: czy uważasz, że siedzenie w ławce, wkuwając dodawanie ułamków, przemienia przyszłego oprawcę (jakim niechybnie by się stał, gdyby w tej ławce nie musiał siedzieć) w baranka łagodności społecznej?
    Nawet, jeśli tak, to kolejnym fundamentem liberalizmu, jest odrzucenie przymusu wobec każdego, kto nie powoduje zagrożenia tu i teraz, albo nie popełnił przestępstw w przeszłości. Te dzieci mi nie zagrażają. A co z nich wyrośnie, to jest ich i ich rodziców, a nie moja sprawa.

    W imię zabezpieczenia się przed swoimi lękami i „możliwością stania się złym”, nie tylko można uzasadnić każdą zbrodnię, ale też był to najczęstszy sposób jej uzasadniania w najczarniejszych okresach historii. I konieczność reedukacji ludzi o niewłaściwych (czyli innych niż Twoje) poglądach…

    Usiłując prewencyjnie kształtować cudze dzieci po swojemu, by nie zagrażały Twoim wartościom, idziesz ręka w rękę z Pol-Potem, a nie z liberalizmem. Będą zagrażać jeszcze bardziej!

    Polubienie

  14. Jasełka to taki sam kabaret, włożyłem je do tego samego worka. Znoszę je dzielnie, jak na liberała przystało. Traktuję je jako motyw folklorystyczny, jakby nie było element kulturowy, ale bełkot propagandy o cudownie przygotowanej deformie, za folklor uchodzić nie może. A może rzeczywiście daję się ponieść emocjom, albo, jak sam pisałem, kontekst (konflikt) czysto estetyczny jest dla mnie kluczowy.

    Póki co, nie mogę opisać corpus delicti przymusu, ale presję się czuje. Choć jest to pochodna przymusu wyższego rzędu (obowiązek szkolny, rejonizacja), to konieczność zmiany szkoły likwidowanej (reorganizacja dnia, dojazdów) budzi niepokój wielu rodziców. Nikt ich nie pytał o zgodę. O proponowanych zmianach w poszczególnych pp nie będę się wypowiadał, bo musiałbym polegać na danych z drugiej ręki. Ale, bądź pewien, dam znać, kiedy nieuniknione zwłoki wypłyną.

    Przyjmując zero-jedynkowe postrzeganie (absolutnie się zgadzam, że albo się jest liberałem, albo się tylko udaje – żadne „prewencyjne kształtowanie” nie wchodzi w grę), musimy zgodzić się na konkluzję, że ustrój liberalny jest, ze względu na absolutną niszowość wyznawców, zupełnie nieprawdopodobny, co zgadza się z obserwacją. Tym samym musimy przychylić się do wniosku, że demokracja nie istnieje prawie nigdzie, bo jeśli nie jest liberalna, to musi być jakaś, ludowa, narodowa, suwerenna i diabli wiedzą jaka jeszcze, czyli żadna.

    Niestety, a może na szczęście, logika nie jest podstawowym kryterium ludzkich wyborów. Powiedziałbym nawet, że jest na liście tych kryteriów na bardzo odległej pozycji. Jakieś kompromisy są zawsze zawierane i jedynie poczucie estetyki i moralności określa, czy są one już zgniłe, czy dopiero gnić zaczynają. Będę się upierał, że ci którzy mieli okazję zetknąć się z liberalizmem, choćby w postaci wykładu „funkcjonariusza”, choćby w opresyjnej, systemowej szkole, mogą być dla świata i siebie mniej niebezpieczni. Mniej, niż wychowani w liberalnie dopuszczalnej ignorancji. Mogą. Reguły nie ma. Bo to kwestia kulturowa, a kulturę się nabywa, a nie wymyśla. Państwa za to, nigdy nie wyrzekną się monopolu edukacyjnego i nigdy nie będą sprzyjać wolnej edukacji, bo będzie dla nich nie tyle liberalna, co libertyńska. To nie o uczenie dodawania ułamków tu chodzi (co PiS doskonale rozumie i otwarcie przyznaje). Pozostaje albo oportunizm, albo partyzantka.

    Polubienie

  15. ustrój liberalny jest, ze względu na absolutną niszowość wyznawców, zupełnie nieprawdopodobny
    Tak – zaistniał na moment, w końcu XVIII wieku, gdy akurat stał się trochę bardziej popularny, w USA. I w podobnym czasie w Wielkiej Brytanii. Na szczęście pewne istotne elementy liberalizmu przebiły się i przetrwały w prawie USA i UK i przebiły się do prawa międzynarodowego.
    Za liberalny ustrój uznałbym też Szwajcarię. Natomiast większość Europy i „zachodniego” świata, to socjalizm na całego (nie mylić z „socjalizmem” PRL).

    Tym samym musimy przychylić się do wniosku, że demokracja nie istnieje prawie nigdzie,
    W formalnym sensie istnieje. W praktycznym funkcjonuje coraz gorzej, aż do katastrof w rodzaju PiS-u, Orbana, Trumpa czy LePen z jednej strony, a z drugiej biurokracji unijnej, na którą wyborca nie ma żadnego wpływu. Tym gorzej funkcjonuje, im dalsza jest od swoich oświeceniowych korzeni.
    Tak na marginesie – Jefferson był ostrym przeciwnikiem państwowego szkolnictwa. Uważał je za zagrożenie dla demokracji.
    Miał rację. Ludzie kształtowani w domach i zostawieni sami sobie, wybierali Jeffersonów, ludzie „wychowywani do demokracji” przez państwowe szkolnictwo wybierają Trumpów.

    Z pewnością jednak przekonanie, że wysłuchanie partyzanckiego wykładu w przerwie jasełek i wkuwania dodawania ułamków, zabezpiecza przed populizmem, nie usprawiedliwia dwunastu lat przymusowego siedzenia w szkole i wkuwania dodawania ułamków.

    Będę się upierał, że ci którzy mieli okazję zetknąć się z liberalizmem, choćby w postaci wykładu „funkcjonariusza”, choćby w opresyjnej, systemowej szkole, mogą być dla świata i siebie mniej niebezpieczni.
    Mogą czy są? Jeśli ” Mogą. Reguły nie ma” to „możliwość” może się też realizować przeciwnie i będą bardziej niebezpieczni?
    Będę się upierał przeciwnie. A rzecz jest nierozstrzygalna, ponieważ praktycznie wszyscy przez tę szkołę przeszli.
    Natomiast absolwenci edukacji domowej nie bywają dla świata niebezpieczni. Podobnie Pigmeje, Buszmeni i amazońscy Indianie nie zagrażają światu.
    Doszedłeś już nie tylko do prewencyjnego kształtowania pod przymusem, ale wręcz do usprawiedliwiania nieskutecznego prewencyjnego kształtowania pod przymusem (bo tylko mogą, a reguły nie ma). Bierzemy ludzi za mordę, sadzamy w ławkach i każemy dodawać ułamki już nie dlatego, że jest to obrona konieczna przed ich poglądami, ale dlatego, że to może być, choć wcale nie musi taką obroną.

    Polubienie

  16. Usilnie starasz się udowodnić aksjomat. I to komuś, kto tego aksjomatu nigdy nie kwestionował. Ja, brzydząc się estetyką pseudo demokracji i marząc o ustroju kreowanym przez ojców założycieli, nie potrafię zapomnieć o realiach. W lasach Wirginii, Jeffersona „łatwo” było wybierać, mając jeszcze w pamięci kontynentalne doświadczenia (choć, z tego, co pamiętam, też nie było to takie oczywiste) i rozumieć jego niechęć do edukacji formalnej, kiedy nie było na taką szans.

    Pamiętaj, że w pewnym sensie, przeciw demokracji staje biologia naszego gatunku – tygrysom łatwo zachować „demokrację”, nie wchodzić sobie w paradę, kierować się własną wolnością/terytorialnością, szanować się na odległość i spotykać w razie potrzeby. U lwów, jest już to trochę mniej oczywiste, a u gatunków społecznych, vide homo, prawdopodobieństwo Trumpów rośnie wykładniczo wraz ze wzrostem populacji. Mechanizm zaniku idei liberalizmu, wraz ze wzrostem liczby uczestników eksperymentu, doskonale pokazuje film „Free state of Jones”. Jest oczywiście amerykański, ze wszystkimi tego skutkami, ale jeśli nie oglądałeś, to polecam. (Swoją drogą, nie może być przypadkiem, że Amerykanie takie filmy robią i oglądają, a Francuzi jakoś unijnej demokracji nie komentują na skalę dostrzegalną.) Mnie interesują mechanizmy (jeśli istnieją), które hordę (od niej nie ma ucieczki), przed Trumpami i jemu podobnymi bronią.

    Ponieważ na schronienie w lasach Wirginii nie mam szans, rozważam, to, co mam pod ręką. A poza wycofaniem się na pozycje in splendid isolation (i solidne się na nich okopanie), nie mam wiele: złudną, czasem nielogiczną, ale liberalną wiarę w indywidualną wolę jednostek do przeciwstawiania się otaczającej, opresyjnej, choć może nie eksterminującej rzeczywistości. Jak mogę zwalczam gloryfikację naiwnych listków figowych i jawnej hipokryzji „kopernikanizmu” oświatowego, ale nie potrafię odmówić sobie i innym poczucia sensu walki skazanej w gruncie rzeczy na porażkę w konfrontacji z estetycznie odrażającym otoczeniem w ujęciu globalnym, a, w wymiarze jednostkowym, z nieubłaganą logiką. W dalszym ciągu wydaje mi się, że jednostka może być oparciem dla wolności i praw innej jednostki, nawet jeśli działa w systemie wrogim z założenia. Nigdy i nigdzie nie napisałem, że możliwe jest masowe kształcenie podmiotowości liberalnej w szkole publicznej. Zastanawiałem się, czy w „nowej” rzeczywistości, takiej kadry (elity) jest tyle samo, co w warunkach konieczności obrony przed kulturową eksterminacją, czy też pisowska nowa stabilizacja jeszcze tę marginalną elitę uszczupli.

    Polubienie

  17. Nie próbuję udowadniać aksjomatu. Po prostu mnie wkurzyłeś albo naiwnością albo hipokryzją problemu „podmiotowości”. Nie ma jej i nie będzie w szkole, będzie jej fasada, mniej lub bardziej kabaretowa. Obaj wiemy, że w szkole publicznej jej nie było i być nie może, więc jeśli temu brakowi się dziwisz, to widzę w tym albo kokieterię, albo racjonalizację Twojego udziału w tym systemie.

    Mnie interesują mechanizmy (jeśli istnieją), które hordę (od niej nie ma ucieczki), przed Trumpami i jemu podobnymi bronią. Z pewnością nie jest metodą „ucieczka do przodu” i upaństwawianie kolejnych aspektów życia jednostek. A szkoła publiczna jest jednym z istotnych elementów kształtowania hordy.
    Im więcej ludzi z niej ucieknie, znajdzie sobie miejsca poza państwową organizacją, czy im więcej lwów stanie się lwami-samotnikami, tym bardziej liberalne jest społeczeństwo.

    Więc wracając: nie winię Cię, że w szkole uczysz, ani tego nie potępiam. Wkurza mnie tylko niespójność ubolewań nad brakiem podmiotowości w szkole, z istotą systemu szkolnego, którą zdajesz się postrzegać podobnie do mnie.

    Nie obawiaj się PiS-u – to musi przerodzić się w kabaret. Jeśli czegoś się obawiać, to ekspansji nawet nie katolicyzmu, ale lewactwa. Wracając do jednego z ostatnich tematów – to nie niedouczeni, niewykształceni gamonie są zagrożeniem dla mnie i usiłują mi narzucać, czego mi wolno i nie wolno uczyć własnego dziecka. I też nie oni najostrzej domagają się państwowego monopolu na edukację i głoszą pochwałę socinżynierii i budowy nowego lepszego świata. Zagrożeniem dla liberalizmu w sferze publicznej jest równie intelektualny i równie wykształcony postmodernizm, czy też postmarksizm, jak nazwiesz i zaklasyfikujesz Krytykę Polityczną i im zbliżonych, to wszystko jedno. To z tej strony dochodzą najgłośniejsze i najpoważniejsze wołania o cenzurę, manipulację, socinżynierię i przymusową edukację według ich myśli. Edukowaniem dzieciaków wiele tu nie wygrasz – będziesz kopał się z koniem odkręcając idiotyzmy w rodzaju czytanek o Linette.
    Ale przyzwoitej edukacji i oczytania nie możesz im odmówić.

    Nie jest prawdą, że Jefferson był w sytuacji „bez szans” na edukację publiczną. Jego polemiki były publikowane po tym, jak Massachussets już ją wprowadziło, a inne stany zastanawiały się nad tym.

    Polubienie

  18. A swoją drogą – nie doceniłem trafności paraleli lwów/tygrysów i liberalizmu, samemu ograniczając się do schematycznej psów/kotów.
    Oczywiście, takiemu liberałowi jak ja, stokroć bliżej do społeczności tygrysów. Nawet stado lwic na usługi nie jest w stanie zrekompensować tej indywidualnej wolności i wzajemnego szacunku.
    Ale do żadnej hordy – za nic!

    Polubienie

  19. Powtórzę, że możliwości „produkcji” podmiotowości w ujęciu liberalnym (czyli jedynym, który wydaje mi się pełny) w szkole systemowej nie widzę i nawet, będąc realistą, nie oczekuję. Podobnie zresztą, jak jakiejkolwiek innej, choćby skrzywionej, bo w końcu szkoła publiczna w niczym oprócz propagandy własnego sukcesu nie jest wystarczająco efektywna. Nie widzę też problemu, jeśli chodzi o prywatyzację wszystkich szkół, choć nie upatrywałbym w tym recepty na znaczącą zmianę profilu podmiotowości.

    Uważam jednak, że odmawianie podmiotowości, albo przynajmniej świadomych dążeń do jej rozwijania, uczestnikom oświaty publicznej jest grubą przesadą. Czyżby ludzie o mentalności liberalnej byli owocami jedynie starych, angielskich szkół prywatnych i homeschoolingu? Albo są „samorodkami”, do których żadna kultura otoczenia się nie przykleja? Wątpię. Stąd też moja denerwująca cię niekonsekwencja. Prawdopodobne, że jest to racjonalizacja mojej działalności zawodowej – inaczej nie miałaby żadnego sensu. W tekście głównym, martwię się, że myślących podobnie będzie jeszcze mniej, choć zawsze było ich niewielu.

    Nie odmawiam również podmiotowości niewykształconym; tu się zgadzamy, że wykształcenie może ułatwiać także dążenia opresyjne. Dostrzegam jednak rolę zdobywania wykształcenia i konieczności pokonywania progów, jako czynnika motywującego. Nie zgadzam się z kolei, że brak świadomości w odbiorze rzeczywistości nie sprzyja postawom wykluczającym, ksenofobicznym i populistycznym, a przez to bezpośrednio nie zagraża demokracji.

    Nie znam wystarczająco historii amerykańskiego systemu edukacyjnego, wydaje mi się jednak, że „inne stany zastanawiały się nad tym”, czy je na takie obciążenie stać, a nie nad polemikami Jeffersona. Jefferson nie był oczywiście „bez szans” na edukację publiczną, ale był bliski przegranej w wyborach, a wątpię, czy ówcześni wyborcy właśnie poglądy kandydatów na edukację uznawali za kluczowe.

    Polubienie

  20. możliwości „produkcji” podmiotowości w ujęciu liberalnym (czyli jedynym, który wydaje mi się pełny) w szkole systemowej nie widzę
    Ja nawet mam przekonanie, że nie ma takiej możliwości w żadnej szkole (również pozasystemowej) – jedyne, co można robić, to nie glajszachtować tych, którzy naturalną potrzebę wolności mają, ale jednocześnie są mniej odporni od tygrysów.

    Opresywność i indoktrynacja szkoły mają niewielkie (żadne?) znaczenie, jeśli chodzi o ten rozwój podmiotowości. Szkoła ma za to ogromny ogłupiający i demoralizujący wpływ pod każdym innym względem i jest marnacją 12 lat największej naturalnej ciekawości poznawczej człowieka. Demoralizującą i antyliberalną przez sam fakt pokazywania przez 12 lat kształtowania światopoglądu, że organizacja społeczna oparta jest na przymusie.
    I nie zapominajmy o marnacji czasu. W czasie największej ciekawości poznawczej i największej potencji intelektualnej, rozprasza go od jego własnych zainteresowań, każąc mu dodawać ułamki i wypełniać zeszyty ćwiczeń.

    Uważam jednak, że odmawianie podmiotowości, albo przynajmniej świadomych dążeń do jej rozwijania, uczestnikom oświaty publicznej jest grubą przesadą.
    Przecież nie jam im tego odmawiam, tylko ustawodawca! Ja się domagam, by im ją oddać!

    Czyżby ludzie o mentalności liberalnej byli owocami jedynie starych, angielskich szkół prywatnych i homeschoolingu? Albo są „samorodkami”, do których żadna kultura otoczenia się nie przykleja? Wątpię.
    Raczej samorodkami, do których kultura się nie przykleja, choć homeschooling i Summerhill takie osobowości tolerują, a szkoła nie. Samemu będąc autystykiem i mając sporo do czynienia z dziećmi ze spektrum autyzmu widzę bardzo silną korelację pomiędzy autyzmem i potrzebą wolności. Ty też widzisz różnicę między mentalnością kota i psa, lub jeśli wolisz nie tak ostro: tygrysa i lwa. Ta różnica wynika z natury, nie ze szkoły.
    Z tym człowiek po prostu się rodzi i tak ma. Szkoła nie ma tu nic do rzeczy, poza ewentualnie stłamszeniem potrzeby wolności u kogoś, kto się z nią urodził, ale ma mało odporności psychicznej, by zachować asertywność i przybierze strategię mimikry.
    Nie mówię, że autyzm i liberalizm są równoważne, ale dość silnie skorelowane. I oba dość silnie dziedziczne – i to nawet nie kulturowo, ale genetycznie.
    Choć jeszcze chwila, a postmoderniści zakwalifikują liberalizm jako patologię psychiczną, w ramach spektrum autyzmu…

    Dostrzegam jednak rolę zdobywania wykształcenia i konieczności pokonywania progów, jako czynnika motywującego.
    Ja też – ale dobrowolnego, a nie pod batem. Zauważam, że przymusowa edukacja nigdy z niczym jeszcze nie wykroczyła poza naukę pisania (w wieku, gdy się na przymus jest jeszcze otwartym) i ewentualnie tabliczkę mnożenia. Wszelkie zdobywanie wykształcenia w wieku 10+ bywa już wyłącznie dobrowolne – kogoś interesuje, to się uczy. A gdy nie interesuje, to jest to strata czasu. Nikomu nie odmawiam PRAWA chodzenia do szkoły, choćby na koszt państwa – domagam się tylko, by tej większości, której wiedza nie interesuje i tej mniejszości, której rodzice zapewnią to lepiej, NIE ZMUSZAĆ.

    Nie zgadzam się z kolei, że brak świadomości w odbiorze rzeczywistości nie sprzyja postawom wykluczającym, ksenofobicznym i populistycznym, a przez to bezpośrednio nie zagraża demokracji.
    Tyle, że ten brak świadomości w najmniejszym stopniu nie jest niwelowany chodzeniem do szkoły.

    W Massachussets i jeszcze gdzieś (Vermont? nie pamiętam…) szkoła publiczna była wynikiem kwakierskiej organizacji społecznej. Kalwin już ją nakazał w Genewie. Jefferson widział w szkole właśnie organizację indoktrynacji (religijnej w tym przypadku).
    I burzył się przeciwko logicznej sprzeczności: jeśli w demokracji to obywatele kształtują państwo zgodnie ze swoimi poglądami, to państwo nie może mieć wpływu na kształtowanie poglądów obywateli, bo wytworzy się dodanie sprzężenie zwrotne.

    Polubienie

  21. „Opresywność i indoktrynacja szkoły mają niewielkie (żadne?) znaczenie, jeśli chodzi o ten rozwój podmiotowości.” – powiedziałem to samo w pierwszym akapicie. Nie przedstawiam tu oświaty publicznej jako jakiegoś wyższego dobra, ale, niestety, jako środowisko naturalne, zastaną kulturę, w której jednostki świadome i świadomość chcące nabyć, mają znikomą, bo znikomą, ale jednak szansę się spotkać. Do spotkania szkoła jako taka jest im zbędna, ale takie okoliczności są równie prawdopodobne jak spotkanie na ulicy, choćby ze względu na spotkania tego przymus. Globalna nieskuteczność i nieefektywność (a nawet nieetyczność) tych okoliczności nie wykluczają istnienia myślących „funkcjonariuszy” i „pensjonariuszy”, nawet jeśli muszą abstrahować od pewnych aksjomatów. Będziesz miał absolutną rację, twierdząc, że to moralnie podejrzane. Jak każdy kompromis. Kwestią, którą podnosiłem, jest pytanie, czy szanse na taki kompromis wynoszą jeszcze jeden procent, czy już jeden promil i to nie tylko ze względu na „dobrą zmianę”.

    „Nie mówię, że autyzm i liberalizm są równoważne, ale dość silnie skorelowane.” – zauważyłem, mam doświadczenie. Uczyłem kiedyś chłopaka z Aspergerem, śmiem twierdzić, że byłem jedynym, którego jego indywidualizm nie drażnił. A on dostawał cholery, kiedy wszyscy usiłowali mu „pomagać”. Złożył nawet podanie, żeby mu umożliwić pisanie egzaminu w wersji nieprzeznaczonej dla „dysfunkcyjnych”. Zgadnij, z jakim skutkiem. Ale decyzja została podjęta poza szkołą. Dobra, możemy nawet przyjąć, że liberalizm jest zboczeniem, ale nadal nie chce mi się wierzyć, że jest jedynie kwestią genów. Memy też mają w tym swój udział. Czy mogą je tworzyć i przenosić jedynie jednostki nieskażone wpływem oświaty państwowej?

    „[…]ten brak świadomości w najmniejszym stopniu nie jest niwelowany chodzeniem do szkoły.” – a jak to policzyłeś? Nie wiem, jaki jest ten stopień, na pewno niewielki, ale żeby zaraz żaden? Szkoła jest nieefektywna, ale, choć na drugie imię mam indywidualizm, w żadnym razie nie uważam się za „samorodek” liberała. Dom, owszem, ma pierwszeństwo, ale szkoła, choćby z racji zmarnowanego w niej czasu, też dołożyła mi sporo doświadczeń. Jeśli nie jedynie przez kontakt z mądrymi nauczycielami, to przez awersję do mniej bystrych. I właśnie o proporcję jednych do drugich tu chodzi, jeśli na drugiego Jeffersona trzeba będzie czekać kilka pokoleń.

    A kandydat postulujący zniesienie powszechnego obowiązku szkolnego, miałby mój głos z automatu… Nie grozi. Żaden Jefferson nie ma dziś żadnych szans. Gdyby się pojawił, należałoby go klonować.

    Polubienie

  22. Globalna nieskuteczność i nieefektywność (a nawet nieetyczność) tych okoliczności nie wykluczają istnienia myślących „funkcjonariuszy” i „pensjonariuszy”
    Ależ temu nigdy nie przeczyłem. Podkreślam tylko tę nieetyczność i kontrefektywność. Dla jednych i drugich byłoby lepiej, gdyby spotykali się w innych okolicznościach, a likwidacja szkoły przymusowej takie okoliczności spotkania, nie obciążone do tego bagażem nieetyczności ani nieefektywności, by tworzyła większe, niż podtrzymywanie istnienia szkoły.

    Obawiam się, że wychowanie kulturowe i memy nie mają wpływu na liberalizm innego, niż taki, że w opresywnych kulturach potrafią go stłamsić i zmusić do mimikry. Albo doprowadzić do samobójstwa.
    Czy mogą je tworzyć i przenosić jedynie jednostki nieskażone wpływem oświaty państwowej?
    Nie, sam jestem przykładem kogoś, kto MIMO przejścia przez szkołę publiczną zachował podejście liberalne. Odsiadka w komunistycznym pierdlu (krótka na szczęście) i kilka lat ukrywania się i wymigiwania przed wojskiem też mi liberalizmu nie wybiły z głowy. Mam natomiast przekonanie, że im mniejsza odporność psychiczna człowieka, w tym większym stopniu szkoła może w nim to liberalne podejście zniszczyć i stłamsić. Obowiązkowa służba wojskowa też jest dobra w tłamszeniu takich postaw.
    Brak ingerencji jest najlepszym wsparciem i innego nie trzeba.

    Bardzo trafne są tu paralele psa i kota – to są po prostu różne konstrukcje psychiczne, niezależne od memów i wychowania, nawet nie potrzebujące języka. Kot się rodzi z potrzebą wolności indywidualnej, a pies nie tylko nie ma tej potrzeby, ale ma potrzebę realizowania się w stadzie.

    a jak to policzyłeś?
    Choćby z obserwacji, że społeczności nie znające szkoły nie znają również populizmu, a ksenofobię znają w mniejszym stopniu (choć niezerowym) niż wychowane w szkołach społeczeństwa Zachodu. I z tej obserwacji, że outsiderzy systemu zachodniego, absolwenci homeschoolingu, nie bywają populistami, a ksenofobami rzadziej, niż inni, po szkołach.

    Polubienie

  23. „Dla jednych i drugich byłoby lepiej, gdyby spotykali się w innych okolicznościach[…]” – no i tu mamy jasność, niestety żadnej gwarancji, ani nawet nieco większego prawdopodobieństwa.

    „Obawiam się, że wychowanie kulturowe i memy nie mają wpływu na liberalizm innego, niż taki, że w opresywnych kulturach potrafią go stłamsić i zmusić do mimikry.” – tu się nie zgadzam, bo, przy odwróceniu sytuacji, w społeczeństwie otwartym i liberalnym, przy nauczaniu, czy raczej emancypacji jednostek inteligentnych, trzeba by założyć niemożliwość zaistnienia osobników o postawach nieliberalnych. Ludzkie społeczeństwa nie składają się z bytów osobnych, kierujących się jedynie swoim własnym osądem i wybierających (cokolwiek) obiektywnie. Ponieważ nie jesteśmy tygrysami, czy innymi kotami, a raczej małpami, w przerażającej większości nie tworzymy czynnie kultury dla samych siebie, ale ulegamy jej wpływom. To, na szczęście, nie wyklucza „samorodków”, ale je wydatnie reglamentuje.

    „Choćby z obserwacji, że społeczności nie znające szkoły nie znają również populizmu, a ksenofobię znają w mniejszym stopniu (choć niezerowym) niż wychowane w szkołach społeczeństwa Zachodu.” – to jest jedynie dowód na to, że zwiększanie hordy liberalizm skutecznie zabija.

    Polubienie

  24. tu się nie zgadzam, bo, przy odwróceniu sytuacji, w społeczeństwie otwartym i liberalnym, przy nauczaniu, czy raczej emancypacji jednostek inteligentnych, trzeba by założyć niemożliwość zaistnienia osobników o postawach nieliberalnych
    Zupełnie nie rozumiem, skąd Ci się to wzięło. Niby dlaczego trzeba to zakładać? Przecież cały czas piszę, że albo ktoś się rodzi z potrzebą wolności, albo nie. To nawet nie jest w 100% dziedziczne. Powtarzam w kółko, czego zdajesz się nie przyjmować, że niezależnie od tego jakie jest społeczeństwo i jak ludzie są wychowywani, to 80% (powiedzmy) i tak tej wolności nie chce i ją odrzuca. A raczej ciepło myśli o tym, że mogłaby robić co chce, byle tylko nie brać za siebie żadnej odpowiedzialności i mieć ułudę potęgi stadnej.
    W społeczeństwie i kulturze liberalnej będziesz miał ok. 20% ludzi o „duszy pana”, a w społeczeństwach opresyjnych będziesz miał ich mniej, bo część się będzie z poglądami i upodobaniami kryła.
    To jak z preferencjami seksualnymi. W otwartym społeczeństwie będziesz miał te 10% gejów (a nie całe społeczeństwo) a przy opresji wobec nich bedzie ich mniej, bo część zastosuje strategię mimikry i na pokaz się ożeni. Część ludzi ma sama z siebie potrzebę wolności, ale większość tej potrzeby nie ma i chce uczestniczyć w stadzie.
    Chciałbym zwrócić uwagę, że postmodernistyczna szkoła ze swoim ubóstwieniem „pracy zespołowej” stosuje dość silny przymus poddania się stadu i konformizmu wobec stada, wymyślając metody typu „oceny koleżeństkiej”. To właśnie jest aktywne tłamszenie podmiotowości i postaw liberalnych u dzieci. Którego z pewnością nie zrównoważy kontakt z kilkoma takimi Wallenrodami, jak Ty. Choć dobrze dla Twojego aspergerowca, że spotkał choć jednego człowieka, który tolerował jego indywidualizm i potrzebę wolności.

    Poza tym, zauważ, społeczeństwo liberalne wyklucza cenzurę. Zawsze znajdzie się ktoś, kto przeczyta Marksa i się nim zafascynuje, uzna że dobro klasy robotniczej jest ważniejsze niż wolność jednostki, bo ta dla niego samego nie jest nic warta. Przeczyta Majakowskiego i już będzie utwardzony w swoim wrodzonym przekonaniu, że jednostka zerem.
    Źle człowiekowi, kiedy sam jest. Biada samemu, nic nie zwojuje – byle dryblas w pól go przełamie, i nawet słabsi, ale we dwoje. A gdy się w partię zejdziemy w walce – to padnij, wrogu, leż i pamiętaj. Partia – to ręka milionopalca, w jedną miażdżącą pięść zaciśnięta. Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą.
    Idę o zakład, że w szkołach Majakowski trafia i przekonuje znacznie większy odsetek uczniów, niż Mill albo Jefferson.
    Na szczęście mało który czyta nawet Majakowskiego 😉

    to jest jedynie dowód na to, że zwiększanie hordy liberalizm skutecznie zabija
    Niekoniecznie. Równie dobrze na to, że poddanie wychowaniu szkolnemu skutecznie zabija liberalizm.

    Polubienie

  25. Zdaje się, że osią naszego sporu staje się kwestia, czy człowiek jest tworem kultury (tj. może np. zainspirować się liberalizmem nauczyciela w nieliberalnej szkole), czy też rodzi się jednostką wybitną, której zastana kultura może jedynie zawadzać (jest liberałem z natury lub rodzinnego „nadania”). Nie wiem, jaki argument przekonałby mnie, że są to opcje się wykluczające. Nawet mój daleko posunięty darwinizm nie akceptuje takiego determinizmu.

    Jeśli chodzi ci o to, że owo zainspirowanie jest mało prawdopodobne, że nauczyciel w takiej szkole może co najwyżej liberałem bywać, to nie ma osoby, która wie o tym lepiej ode mnie – są takie momenty, w których moja filozofia jest w jaskrawym konflikcie z rzeczywistością i nie będę się tego wypierał. Mój wpis był refleksją nad kondycją nauczycielskiej podmiotowości, ale to nasza dyskusja sprawiła, że rozmawiamy (całkiem słusznie) jedynie o podmiotowości liberalnej jako pełnej. Dopuszczam, choć niechętnie, myśl, że nawet jeśli biolog nie jest liberałem w naszym rozumieniu (czyli słownikowym), to jeśli, mimo nakazu pp, nie będzie przedstawiał biblijnej bajki, jako pełnoprawnej hipotezy konkurencyjnej do darwinizmu, to podmiotowość ucznia może tylko na tym zyskać (poprzez zdobytą wiedzę i obserwację nonkonformizmu).

    Z pewnością, takie przykłady (siłą rzeczy wyjątki) nie równoważą szkód wyrządzanych przez działania, które wielokrotnie wymieniałeś – tu nie ma dyskusji. Ja wyrażam jedynie słabą nadzieję, że, być może, dzięki takim postawom, proporcje, które sugerujesz zmienią się na 21:79.

    Polubienie

  26. Zdaje się, że osią naszego sporu staje się kwestia, czy człowiek jest tworem kultury (tj. może np. zainspirować się liberalizmem nauczyciela w nieliberalnej szkole), czy też rodzi się…
    No to spróbuj użyć paraleli z tym, że jest homoseksualistą. Albo aspergerowcem. Albo ma krótkowzroczność i rude włosy. Tak, jak nie słyszałem i nie czytałem, żeby ktoś stał się homoseksualistą dlatego, że jego nauczyciel był otwartym gejem, tak nie słyszałem, żeby ktoś nabrał przekonań liberalnych w szkole. W najlepszym razie nauczył się go artykułować w mądry sposób.

    Dlaczego uznajesz, że potrzeba seksu z mężczyznami nie podlega wpływowi wychowawczemu, a potrzeba wolności miałaby podlegać? Dlaczego brak pociągu do kobiet miałby być wrodzony, a brak pociągu do „pracy zespołowej” nabyty?
    Kwestia wrodzonych upodobań i preferencji. Doświadczenie pokazuje, że jedno i drugie może być najwyżej tłamszone i skrywane, ale żaden system wychowawczy nigdy nigdzie (za wyjątkiem szkół, gdzie tacy uczniowie są selekcjonowani na wejściu) nie przekroczył naturalnego progu ludzi o „duszy pana”.

    Dopuszczam, choć niechętnie, myśl, że nawet jeśli biolog nie jest liberałem w naszym rozumieniu (czyli słownikowym), to jeśli, mimo nakazu pp, nie będzie przedstawiał biblijnej bajki, jako pełnoprawnej hipotezy konkurencyjnej do darwinizmu, to podmiotowość ucznia może tylko na tym zyskać (poprzez zdobytą wiedzę i obserwację nonkonformizmu)
    Pewnie, że tak, z tym tylko zastrzeżeniem, że „może zyskać” w porównaniu z innym uczniem, którego w takiej samej szkole uczy Maciej Giertych, a tym bardziej nauczyciel ze ściągniętym licencjatem, skupiający się na podręczniku i gotowym zeszycie ćwiczeń.
    Co bynajmniej nie znaczy, że podmiotowość ucznia, mającego takiego nauczyciela, jest większa i pełniejsza, niż ucznia, chodzącego na wagary tak często, że nawet nie wie, jak jego nauczyciel biologii wygląda.

    Polubienie

  27. Myślę, że homoseksualizm może być nośnym przykładem, ale nie pełną analogią, bo póki co, nikt nie wykazał, że liberalizm jest biologicznie determinowany. O ile z pewnością mózgi miewają wyraźne preferencje (vide słynny mózg „religijny”), to nie sądzę, by był to determinizm w ścisłym tego słowa znaczeniu. Jeśli odmawiasz kulturze możliwości wpływu na jednostki, to spór jest rozstrzygnięty, ale wtedy należałoby przyjąć, że faszystą, populistą, czy niewolnikiem też się człowiek rodzi. (Na marginesie, należałoby zapytać, czy ktoś o mózgu liberała mógłby zostać np. dyktatorem.) Znaczyłoby to również, że na przykład homeschooling (w sensie wychowawczym, ale chyba trudno taki sens odseparować), wobec kogoś, kto nie byłby w czepku urodzonym liberałem, również byłby bezsilny z założenia (co nie znaczy, że często nie jest).

    „Co bynajmniej nie znaczy, że podmiotowość ucznia, mającego takiego nauczyciela, jest większa i pełniejsza, niż ucznia, chodzącego na wagary tak często, że nawet nie wie, jak jego nauczyciel biologii wygląda.” – brniesz w determinizm coraz głębiej. Zakładasz, że dzieciak jest w pełni ukształtowaną jednostką. Ja wiele rzeczy uznaję za zdeterminowane biologicznie, ale daleki jestem od takiej skrajności. Zgadzam się absolutnie, że musztra na jaką się wewnętrznie nie zgadzam, nie przełoży się na moją podmiotowość (chyba, że na zasadzie przekory), ale nie wyklucza to przyjęcia przeze mnie za swoje przekonań, które do mnie przemawiają. Czy przemawiają ze względu na mój ustrój biologiczny, czy też siłę przykładu bądź argumentu jakiegoś autorytetu (a w ogromnej większości przypadków obydwu czynników naraz) nie ma już większego znaczenia.

    Zgadzam się w pełni z zastrzeżeniem, że wszelkie wpływy przechodzą przez filtr osobowości, co nie oznacza, że proces odwrotny nie zachodzi w ogóle. Byłby to dość szczególny konstrukt logiczny, stawiający pod znakiem zapytania sens istnienia kultury – po co ona w ogóle wyewoluowała, jeśli nie jako narzędzie normatywne? Czyżby kultura miała być czynnikiem opresyjnym, a coś co na ogół uważa się za jej element składowy, czyli liberalizm, było osobnym bytem, konkurencyjnym wobec niej wytworem ewolucji? Elementy kultury konkurują ze sobą, ale wszystkie powstały i propagują się identycznie – przez interakcje uczestników. Dlaczego dobry nauczyciel i uczeń o otwartym umyśle, nawet w niesprzyjających warunkach zewnętrznych, mieliby być wyjątkiem?

    Polubienie

  28. homoseksualizm może być nośnym przykładem, ale nie pełną analogią, bo póki co, nikt nie wykazał, że liberalizm jest biologicznie determinowany
    Póki co, to nikt tego nie wykazał też o homoseksualizmie. Liberałowie, socjaliści i LGBT twierdzą, że jest predeterminowany, a Giertychowie dowodzą, że jest roznoszony jak zaraza przez zgubny przykład. Z liberalizmem podobnie. Jednak możliwość determinacji genetycznej takich potrzeb jest dużo silniej udowodniona, niż możliwość genetycznej determinacji homoseksualizmu. Koty i psy są niemal 100% zdeterminowane w potrzebie wolności lub w potrzebie podporządkowania się stadu, ale nie ma gatunków (te by musiały wymrzeć…) większościowo zdeterminowanych do homoseksualizmu. Choć mniejszościowo występuje – zrobiłem kiedyś zdjęcie kaczkom w Łazienkach. Na brzegu siedzą parami: kaczka-kaczor, kaczka-kaczor, kaczka-kaczor, dwa kaczory, kaczka-kaczor…
    Zresztą obserwowany w niemal wszystkich rasach ludzi odsetek 10-20% ludzi o „duszy pana” ma niezłe uzasadnienie ewolucyjne. Tylu potrzeba kandydatów na przywódców stada w typowej hordzie małpoludów sprzed 200,000 lat. Reszta jest zachwycona pozycją członków stada. Silniejsze uzasadnienie ewolucyjne, niż istnienia homoseksualizmu…

    należałoby przyjąć, że faszystą, populistą, czy niewolnikiem też się człowiek rodzi.
    A przynajmniej ma silną predyspozycję w tym kierunku. Oczywiście, w kulturze w której nie istnieje niewolnictwo, nikt nie rodzi się niewolnikiem i nim nie zostaje. Jednak łatwo przyjmuje rolę społeczną niewolnika.
    B.Geremek miał kiedyś fenomenalny wykład o początkach feudalizmu. Poddaństwo chłopów było dobrowolne, dopiero dużo później stało się dziedziczne. Ale na początku to ludzie o duszach niewolnika sami wkładali głowy w ręce kogoś, komu mogli powierzyć odpowiedzialność za swój los.

    Znaczyłoby to również, że na przykład homeschooling (w sensie wychowawczym, ale chyba trudno taki sens odseparować), wobec kogoś, kto nie byłby w czepku urodzonym liberałem, również byłby bezsilny z założenia (co nie znaczy, że często nie jest).
    Homeschooling nie ma założonej podstawy programowej. Nie każdego wychowa na liberała, (wychowa mniejszość) ale przynajmniej nauczy rachunku wariacyjnego kogoś, kogo to interesuje, a odpuści dodawanie ułamków komuś, kto ma to gdzieś. W sensie liberalizmu z pewnością też ma większy odsetek absolwentów o liberalnej postawie – jest dużo mniej opresywny, więc przepuści również tych, co potrzebę wolności mają, ale nie dość odporności, by ją przechować w szkole.
    Patrząc na polski homeschooling i ruchy unschoolingowe, to najczęstszą postawą polityczno-filozoficzną jest nie liberalizm, ale anarchizm.

    Zakładasz, że dzieciak jest w pełni ukształtowaną jednostką
    Tak – w kwestii upodobań seksualnych, koloru włosów i potrzeby wolności – jest w pełni ukształtowany. Nic go już nie ruszy później niż wiek płodowy. Albo trauma taka, że osiwieje. Oczywiście, rozwojowi podlega stopień uświadomienia i artykułowania potrzeb. Zmienia się też (maleje) tolerancja na narzucanie mu nie jego woli. Mały kociak też łatwiej znosi zaglądanie mu w ucho, niż dorosły kot.

    nie wyklucza to przyjęcia przeze mnie za swoje przekonań, które do mnie przemawiają
    Tylko skąd Twoje przekonanie, że szkoła jest miejscem ekspozycji na zapoznanie się z przekonaniami liberalnymi??? Chyba ostatnim takim możliwym miejscem…
    Piszesz: „które do mnie przemawiają” – właśnie. Te przekonania już masz, tylko nie znając nazwiska Johna Stuarta Milla i terminu „liberalizm”, nie artykułujesz ich. Przemawiają, bo taką naturę masz sam z siebie. Przekonania Marksa nie przemawiają, bo Twoja natura je odrzuca.
    Naprawdę, kto chce poczytać, to znajdzie Milla w bibliotece albo w internecie. Marksa też. Szkoła mu do tego nie potrzebna. A kogo czytanie filozofów nudzi, to i szkoła go nie przekona do żadnego uporządkowanego światopoglądu.

    Polubienie

  29. Sam rozwijałem tu parę miesięcy temu wątek pewnej, ewentualnej (czysta spekulacja, badań przecież nie przeprowadziłem) predyspozycji biologicznej do tworzenia „ikon” na mentalnym „pulpicie”, kwestia pewnych uwarunkowań sprzyjających takiej lub innej filozofii nie jest mi więc obca, intelektualnie lub, broń transcendencjo, ideologicznie niewygodna. Założyłem wtedy, że porozumienie MOŻE wręcz nie być biologicznie możliwe między np. p. Kempą, a np. p. Szczuką. Mentalnie dzielona płaszczyzna jest zbyt mała. Myślę jednak, że w rzeczywistości poza medialnej, taki rozdźwięk nie przybiera zwykle skrajnych rozmiarów i, o ile faszysta z liberałem raczej się nie porozumie, to mentalności podobnie „nastrojone” lub rozdzielające swe „ikony” oportunistycznie, wpływają na siebie, mimo różnicy poglądów lub niekorzystnej sytuacji środowiskowej.

    Z pełną świadomością użyłem poprzednio określeń „przyjęcia przeze mnie za swoje przekonań, które do mnie przemawiają” i „uczeń o otwartym umyśle”, które jeszcze zmniejszają prawdopodobieństwo zachodzenia interakcji, o którą się spieramy. Nigdy nie twierdziłem jednak, że jest ono duże, albo że tzw. dobry nauczyciel przerobi dorastającego skina, stadionowego „patriotę” na liberalnego demokratę. Nie bierzesz również pod uwagę, że ludzie (tu już nic o podmiotowości) powstrzymują się czasem przed działaniami szkodliwymi ze względów nie filozoficznych – prosty przekaz normatywny, może również być skuteczny, jeśli nawet nie bezpośrednio dla dobra adresata, to ku korzyści innych.

    We wpisie założyłem, że podmiotowość rozwijająca się, to taka, która stawia sobie wymagania i akceptuje wybrane wymagania stawiane przez środowisko, co oznacza, że musi je dostrzegać (nawet urodzony entuzjasta motoryzacji, nie będzie pożądał mercedesa, jeśli wszystko, co widział, to stary trabant – może, co najwyżej przy nim dłubać i go usprawniać). Nie przekonasz mnie, że kultura (jakakolwiek) nie wpływa na jednostkę, albo wpływa jedynie na ludzi o mentalności niewolnika. Jeśli szczęśliwy traf złączy ze sobą jednostki o odpowiednim potencjale (niech będzie nawet, że predysponowane), nie rozumiem, dlaczego nie ma to przynieść korzyści przynajmniej jednej z nich. Poza tym, założenie (mocno niedemokratyczne :)), że podmiotowość liberalna jest formą szczytową, nie sugeruje, że osoba ją posiadająca jest skończoną doskonałością. Utwierdzenie jej w liberalnych domysłach, rozwijanie jej naturalnych dążeń, jeśli takowe posiada (założenie pure intrinsic motivation budzi we mnie niechęć), także, a może zwłaszcza, w warunkach dyktowanych przez opresyjną hordę, nie wydaje mi się zjawiskiem częstym, ale jednak prawdopodobnym.

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.