Dużo wywiadów, mało pytań, zero odpowiedzi

Przyznaję, że z Mikołajem Marcelą mam kłopot i nie wiem, czy jest to kwestia mojej percepcji jego przekonań, czy też przekazu medialnego, którego jest bohaterem. Z jednej strony wyraża on w stosunku do dominującego modelu oświaty zastrzeżenia te same, lub podobne do moich, z drugiej, rozmijamy się niemal zupełnie w kwestii wniosków z nich płynących. To znaczy właśnie jego wniosków nie jestem pewien, bo jeśli opierać się na jego wypowiedziach prasowych, to zdają się one sprowadzać do jednego słowa: Zaorać.

Nie to, żebym miał się rzucać pod pług, w obronie swego miejsca pracy – bardziej mnie interesuje konstrukcja lemiesza, osoba ewentualnego oracza oraz pod co ta orka ma być przeprowadzona. Kiedy sięgałem po kolejny już w ostatnich tygodniach wywiad, w którym Marcela roztacza swe odkrywcze diagnozy, spodziewałem się, że tym razem wyniosę z niego krzepiącą świadomość, że na polu nowego paradygmatu dokonano już przynajmniej wstępnej podorywki. Tymczasem dziennikarze „przesłuchujący” Marcelę na okoliczność sugerowanych prac polowych wykazują się w tej kwestii wręcz anielską cierpliwością i we wszystkich trzech wymienionych kwestiach zdają się w ogóle odpowiedzi nie oczekiwać. Ewa Raczyńska odbyła z nim jedynie kolejną rozmowę kurtuazyjną, będącą pretekstem do  promocji nowej książki autora, ale i Jacek Żakowski, po którym spodziewałem się więcej werwy, zdobył się tylko na nieśmiałe „i co z tym zrobić?” w swej ostatniej kwestii, podczas gdy każdy zainteresowany czytelnik chętnie wykrzyczałby to pytanie po każdej padającej enuncjacji.

Nie wiem, czemu przypisać taką powściągliwość – być może obawie, że żadnej konkretnej odpowiedzi, która podniosłaby poczytność numeru, nie da się otrzymać, a „przesłuchiwany” nie ma do powiedzenia nic, czego nie powiedział już ładnych parę razy w innych mediach. Ogólnik rzucony na koniec naprawdę trudno uznać za jakąkolwiek wskazówkę, wartą dziennikarskiego zachodu. Podejrzewam również, że zdecydowana większość czytelników Polityki nie z tego wywiadu dowiedziała się, że od dawna istnieją już „modele demokratycznej szkoły”, szkoły walfdorskie i oparte na idei montessoriańskiej. Moim zdaniem, „w demokratycznym społeczeństwie” istnieje całe mnóstwo pomysłów na kształt dobrej, nowoczesnej oświaty publicznej, jest za to wyraźny deficyt świadomości dróg do niej prowadzących. Poza tym, zakładając, że ewentualne drogowskazy miałyby zostać postawione w myśl założeń ideologicznych Mikołaja Marceli (w odróżnieniu od merytorycznych, których nie przedstawia), to nowa rzeczywistość oświatowa już u swego zarania skażona zostałaby błędem założycielskim, niemniejszym niż „bismarckowska fabryka”.

Jak już wspomniałem, niemal w całości podzielam obserwacje Marceli. Nie są one obce chyba nikomu zaangażowanemu w działanie edukacji. Te same i podobne kwestie były już wielokrotnie dyskutowane w środowisku. Doskonale pamiętam rozmowy, w których sam brałem udział, gorące dyskusje i polemiki na Osi Świata z Danusią Sterną, Pawłem Kasprzakiem i Ksawerym Stojdą, który do dziś jest uważnym recenzentem moich wypowiedzi publicznych, i jestem przekonany, że przyczyną zarówno kontrowersji wokół zmian w edukacji, jak i żółwiego tempa ich introdukcji nie jest brak pomysłów (często zresztą realizowanych na poziomie indywidualnym), a właśnie kurczowe trzymanie się wyobrażenia o jakimś mającym powszechnie obowiązywać, choć póki co zupełnie abstrakcyjnym „modelu”. Jak się zdaje, zdecydowana mniejszość zainteresowanych rozumie, że jeśli jakiś kolejny, współcześnie politycznie poprawny model stanie się obowiązkiem, nie oznacza to jeszcze, że w dzisiejszych realiach spotka się z powszechną akceptacją. Tymczasem Marcela jako aksjomaty traktuje zjawiska będące jedynie ewentualnością (adekwatne zdolności intelektualne, ciekawość, motywacja, chęć poszerzania horyzontów, stałość w dążeniach), a które (martwą) regułą stać się mogą jedynie w przypadku siłą narzuconego dekretu, czyli dokładnie tak samo, jak w przypadku systemu będącego przedmiotem krytyki.

Zacznijmy od wysokiego C, podstawowego „rozwiązania”, które „autor bestsellerowych poradników” jakby mimochodem sugeruje na koniec wspomnianego wywiadu, a mianowicie idei „greckiej schole”. Trudno o wyobrażenie mi bliższe, choć nie jestem pewien, czy Marcela, wymieniając niemal wszystkie aspekty współczesnego zniewolenia w szkolnej instytucji, zdaje sobie w pełni sprawę z konsekwencji powrotu do tego konceptu (znacznie zresztą późniejszego, niż czasy jego faktycznej, mocno dziś idealizowanej realizacji, która z pewnością przeraziłaby wszystkich współczesnych politycznie poprawnych). Pomijając już drobiazg w postaci diametralnie różnych warunków społecznych i ekonomicznych, w których taka idea miałaby się na nowo rozgościć i wkrótce gruntownie je przeobrazić, rozumiem, że w tle, u samych źródeł przemiany, mamy „odszkolnienie” w postaci radykalnego zniesienia obowiązku szkolnego. Postulat ten nigdzie w wywiadzie nie jest wyartykułowany (jak i zresztą w innych wypowiedziach Marceli, do których dotarłem), ale chyba nikt obdarzony odrobiną wyobraźni nie roi sobie, że ideę swobodnego podążania za swymi zainteresowaniami i wybranym mistrzem dałoby się realizować w oświacie publicznej bez takiej totalnej metamorfozy rozwiązań prawnych, obowiązujących w Polsce, w Europie, ba, w całej reszcie naszego podobno cywilizowanego świata. Nie znam rozwiniętego kraju kultury Zachodu, w którym zrezygnowanoby z „powszechnego obowiązku”. A przecież, owym greckim schole, czy łacińskim otium trzeba najpierw swobodnie dysponować, żeby móc je poświęcić na niczym nieskrępowane „zaspokajanie ciekawości”. Albo więc nadal uważamy, że obowiązek ten spełnia ważne funkcje, które niewątpliwie spełniał u swego zarania, albo też uznajemy go za przeżytek i oddajemy ludziom prawa do decydowania o sobie, w tym także prawo do nieposiadania ciekawości. Niestety, w postmodernistycznym świecie współczesnej myśli oświatowej nie ma już miejsca dla klasycznej alternatywy – zawsze jest jeszcze trzecia, bardziej prawdopodobna droga – rżniemy głupa i nadal udajemy, że konfliktu założeń w ogóle tu nie ma.

Części alternatywy implikującej brak chęci do schole innego niż grill ze znajomymi, Marcela również nie akcentuje, najwyraźniej żeby nie wprowadzać dysonansu w swoje politycznie poprawne przesłanie, bo nie wyobrażam sobie, by nie był jej świadomy. Niestety, bez liberalizmu, bez uznania, że ludzie różnią się od siebie, mają różne cele, a czasami nie mają ich wcale, nie daje się zrealizować postulatu szkoły w pełni demokratycznej, opartej o ideały wolnościowe. Można bez końca deliberować o nonsensach oceniania, kulcie mierzalności (ideologiczne uprzedzenia każą Marceli łączyć go z kapitalizmem, który najwyraźniej, nie wiedzieć czemu, utożsamia z biurokracją) i obrażać się na obecność konkurencji, ale bez tej ostatniej żadna wolność nie istnieje. Jakakolwiek próba jej reglamentowania kończy się albo fiaskiem socjologicznego eksperymentu, albo, przy większej skali, urawniłowką, socjalistyczną tragedią. Marcela dostrzega niezgodność głoszonych przez siebie idei ze szkołą masową (niezdolną do niwelowania społecznych nierówności, czyli do realizacji jednego z głównych zadań, do których ją powołano), ale próżno od niego czekać deklaracji, że jego „odszkolnienie” oznaczać miałoby rezygnację z oświaty powszechnej. Nie sądzę, by taka deklaracja przysporzyła mu w panującym klimacie społecznym wielu zwolenników. Zamiast więc ją złożyć, dalej epatuje niemocą na drugim biegunie działalności szkoły – nieradzeniem sobie z talentami i jednostkami wybitnymi.

Ograne przykłady Einsteina i Edisona przemawiają być może do wyobraźni publiczności rozczarowanej szkołą, podbudowując jej nadwyrężone ego samym porównaniem z tuzami intelektu, ale już ich pobieżna analiza ukazuje mielizny i naiwność oczekiwania na przykładów tych rozmnożenie, nawet przy założeniu wdrożenia światłych pomysłów do szkolnej rzeczywistości. Pobrzmiewa tu tania mitologia, głosząca, że świat byłby piękny i mądry, gdyby tylko ludzie mogli skutecznie uczyć się piękna i mądrości w szkole. Przykro mi, ale odsetka geniuszy (piękna, dobra i mądrości w ogóle) nie daje się zwiększać, rozwijając szkolną metodykę. Oni są nieprzewidywalni i biologicznie determinowani, co oczywiście również nie w smak ideologom wciąż urzeczonym socjalistycznymi mrzonkami. Ludziom pokroju Einsteina wszelka szkoła jest zbędna i należy ich po prostu od niej uwolnić, pozwalając na samodzielne dociekania. Czy jakikolwiek model szkolnictwa, oparty o aparat państwowy jest na to gotowy? Wątpię. Jeśli Marcela zna mechanizm, który miałby potencjalnych Einsteinów identyfikować i wspierać w dążeniach do samorozwoju w szkolnictwie powszechnym, to się tym nie chwali. Mogę się domyślać, że dostrzega nieprzystawalność szkoły wspomagającej osobnicze predyspozycje do jakichkolwiek MEN, wydających jedynie słuszne dyspozycje, ale nigdzie otwarcie nie mówi, że nie wszyscy owe predyspozycje posiadają i że trzeba wreszcie skończyć nie tylko z MEN-ami jakie znamy, ale i z mitem geniuszu w każdym tornistrze, dzielącym miejsce z marszałkowską buławą. Tego z pewnością od niego nie usłyszymy – jego grupa docelowa mogłaby poczuć się urażona, bo przecież już od żłobka swoich dzieci, karmiona jest bajką o ich wyjątkowości. Niestety, trzeba tu pogodzić się z faktem, że wyścig szczurów, który tak Marcelę uwiera, nie jest społeczeństwom narzucany wyłącznie jednokierunkowo, z zewnątrz, przez jakikolwiek konstrukt polityczno-ekonomiczny. Jest w równym stopniu produktem milionów lat ewolucji naszego rodzaju i, nie boję się tego powiedzieć, naturalnej dążności człowieka (niektórych ludzi) do bycia w czymś dobrym, a to najczęściej oznacza także bycie lepszym od sąsiada. Jego ograniczanie i cywilizowanie nie leży w mocy szkoły, jeśli polega jedynie na docenianiu istnienia.

Z kolei przykład Edisona jest już wręcz strzałem w kolano naiwnej szkoły miękkich kompetencji bez współzawodnictwa, bo geniusz Edisona miał przede wszystkim charakter merkantylny, a jego wspaniałe wynalazki możemy podziwiać nie tylko ze względu na niezwykłą pomysłowość tego pioniera elektryfikacji, ale głównie dzięki podkupywaniu i ekonomicznemu wykańczaniu konkurencji. Edisonowi grecka schole byłaby równie potrzebna, co jej pruski odpowiednik. Ludzkiej kreatywności nie można po prostu wykładać w szkole i żaden wybitny człowiek (a niewybitny, tym bardziej) jej się w szkole nie nauczył i nie nauczy, żeby nie wiem jak długo jeszcze międlić o „wdrażaniu i rozwijaniu kompetencji ludzkich”.

Krytyka Polityczna, w osobie Katarzyny Przyborskiej, daje Marceli nieco więcej miejsca na wynurzenia dotyczące wcielenia jego wyobrażeń, ale i tam, indagowany (wreszcie) o sedno swojej wizji, zdaje się zupełnie nie dostrzegać, że to, co proponuje jest albo utopią niegodną inteligencji, którą dysponuje, albo zakamuflowanym dekretem umasowienia elitarności. O ile, podobnie jak autor Se-lekcji…, mogę pogodzić się z utopią w fazie projektu, jako punktem wyjścia do dalszych rozważań, o tyle nie jestem w stanie zaakceptować bajędy o zaimplementowaniu jej jako metodologii budowania jakiegokolwiek anty-systemu. W pełni zgadzam się ze stwierdzeniem, że istnieją już szkoły radzące sobie z większością problemów stwarzanych przez oświatę publiczną, ale ich siła tkwi między innymi w ich elitarności. Oczekiwanie, że owa elitarność stanie się choćby tylko statystyczną normą jest bezpodstawne i bezsensowne.

Marcela powiela inteligencką tradycję fascynacji socjalizmem, ale nie tym spod znaku sartrowskiego egzystencjalizmu, ale naiwnej, uwspółcześnionej kultury czarnego swetra, pożenionej z postmodernistycznym poczuciem totalnej odmienności „nowych czasów”. To dość charakterystyczne dla ludzi, którzy nigdy nie zetknęli się realiami innych środowisk – Mikołaj Marcela podkreśla rolę swojego domu rodzinnego w procesie dorastania, wsparcie rodziców, ich liberalne podejście do jego wyborów, możliwość realizacji planów, testowania różnych opcji i wreszcie własną gotowość, by z tak stworzonych warunków skorzystać. Najwyraźniej ma to za normę i trudno mu wyobrazić sobie, że idea niesterowanego, opartego na wolnej woli dociekania samego siebie i świata nie jest ani udziałem, ani marzeniem większości, i jego wizja szkoły jest skierowana do może 20% społeczeństwa. W moim głębokim przekonaniu, pozostałych nie należy zmuszać do żadnej schole, bo, i tu się z Marcelą całkowicie zgadzamy, jest to nie tylko nieskuteczne, ale także niemoralne. Problem polega na tym, że on chyba uważa, że sama ta idea jest tak uniwersalnie piękna, że przemówi do wszystkich i będzie w stanie zastąpić model dotychczasowy. Jeśli nie widzi, że większość dyktatur (także tych aksamitnych) zaczyna się od takich założeń, wdrażanych potem przez ludzi przekonanych o niesieniu dobra wszystkim niezainteresowanym, to najwyraźniej postmodernizm jest bardzo skutecznym trendem intelektualnym.

Popularnym grzechem pierworodnym wszystkich naprawiaczy świata i burzycieli starych porządków jest generalizacja, uniemożliwiająca im (a często, niestety, wszystkim pozostającym pod ich wpływem) cieszenie się rozwiązaniami leżącymi w zasięgu ręki, ale lokującymi się poniżej ich ambicji. Samo istnienie pewnych możliwości (często wydających się optymalnymi na poziomie common sense) jest w mniemaniu takich ludzi wystarczającym powodem domagania się ich globalnej introdukcji. Narzekając na masowość „szkoły pruskiej”, Marcela stara się zastąpić ją jej „nowym, lepszym modelem”, pozbawionym podobno wad poprzedniczki (a przynajmniej nie zastrzega, że jego sugestie mają dotyczyć jedynie szkół poza oświatą publiczną). Taka różowa masówka 2.0 ma jednak podstawową wadę: Niemożliwość samoorganizacji. Obecny model edukacji bazuje zaś na całkiem realistycznych, wzajemnie się wzmacniających założeniach, którymi są bierność, niechęć dokonywania wyborów, skłonność do podążania za większością, a mówiąc w kategoriach ewolucyjnych, tendencja do zachowania homeostazy, przy jak najmniejszym wydatku energetycznym. Głęboko humanistyczny, choć często trącący populizmem, sprzeciw wobec tego stanu rzeczy, postrzeganie go jako oczywistego błędu natury, będące udziałem licznych zmieniaczy, nie zmienia faktu, że do zachowań przeciwstawnych predysponowana jest zdecydowana mniejszość ludzkości. Jest to przyczyną tak banalnych zjawisk jak np. dominacja kultury niskiej nad wysoką, a w przypadku zagadnienia tutaj dyskutowanego, zaskakującego dla niektórych, „niezrozumienia” ze strony dopieszczanych mas. Płomienne deklaracje wiary w bliźnich, powstrzymujących się od rywalizacji i konsumpcji, też niczego w tej kwestii nie zmieniają.

Mówiąc szczerze, nie wierzę, by Marcela nie zdawał sobie z tego sprawy i stąd moje zdziwienie jego niezrozumieniem konsekwencji głoszonej przez niego rewolucji (chyba, że jest to niezrozumienie pozorowane). Otóż to, co proponuje, owszem, jest receptą, ale nie na żadną powszechną oświatę marzeń, ale właśnie na „miejsce gdzie uczniowie spędzają większość czasu”, na sympatyczną świetlicę, której naprawdę społeczeństwu potrzeba. I taką świetlicę rzeczywiście należałoby gruntownie odszkolnić, pozbawić anachronicznych atrybutów, a raczej ich smętnych resztek, tak, by nie powodować zupełnie zbędnych napięć w społeczeństwie, które w większości nie musi dziś umieć nic konkretnego, by móc funkcjonować i któremu wkrótce zaproponuje się dochód gwarantowany. Trzeba tu jednak zauważyć, że najwyraźniej egalitaryzm wcale nie kojarzy się Marceli z równością praw i szans, ale z paternalistycznym uszczęśliwianiem. Tymczasem to, o co należałoby się bić, to owo hipotetyczne 20% populacji potrzebujące czegoś więcej, w świetlicy się nudzące i budujące swoją schole na wewnętrznej emigracji. To właśnie te 20% wypracowuje później dla całej reszty możliwość niekalania sobie rąk konkurencją.

Dziwi mnie również to ciągłe rychtowanie pługa na nieużytki, podczas gdy wokół sporo żyznej gleby leży odłogiem. Większość aktywistów edukacyjnej zmiany, zdeklarowanych przeciwników konkurencji, zdaje się żyć konfrontacją z dotychczasowym modelem szkoły, niekończącą się wyliczanką jego nieuniknionych i dawno rozpoznanych mankamentów oraz koniecznością nawracania niewiernych. Marcela używa w tej batalii słusznych argumentów, nie dostrzega jednak ich daremności. Przeciwnik jest na nie zupełnie impregnowany, a nawet gdyby chciał, nie mógłby włączyć jego propozycji do swojego instrumentarium, nie tracąc przy tym tożsamości (i władzy). Wszystko, czego można się po nim spodziewać to mimikra i gra na przeczekanie.

Z kolei kampania we własnym obozie, jeśli w ogóle potrzebna, wymaga już chyba innych środków, jeśli nie ma być jedynie agitacją. Obecnie, celem intelektualnego zaplecza zmiany w edukacji nie powinno być symboliczne, ideowe zoranie ugoru w MEiN-owskim kołchozie i posypanie go solą, ale stworzenie dla niego konkretnej alternatywy, a więc znalezienie argumentów natury ekonomicznej i politycznej, pozwalających jej korzystać z tych samych przywilejów, co istniejący monopol. Taka alternatywa to nie tylko taki, czy inny (bo na pewno nie jeden) model szkoły i jej program, ale także stworzenie wpływowego lobby zdolnego przeforsować go w parlamencie oraz propozycja, która skłaniałaby nauczycieli do podjęcia trudu sprostania jego wymaganiom. Wątpię, aby w chwili obecnej znalazło się wielu pedagogów chętnych do takiego wysiłku, jeśli i w nowej rzeczywistości oświatowej nadal musieliby sami finansować swoje podwyżki. Obawiam się, że dopóki odpowiednie argumenty nie padną, nie znajdziemy także zbyt wielu mistrzów godnych akademii budowanej przez Marcelę, bo zakładam, że pragnąłby dla niej kadry przygotowanej merytorycznie (chyba, że uznamy, iż sama świadomość jak uczy się mózg, wystarcza, by ten się czegoś nauczył). Nie bardzo też dostrzegam przesłanki, które miałyby skłonić aparaty państwowe (i nie mam tu jedynie na myśli środkowoeuropejskich ochlokracji przebranych za demokracje, ani nawet rozmaitych talibanów), do rezygnacji z kształtowania wiernych sobie „żołnierzy” i przygotowywania ich do „służby”.

O adekwatne argumenty, żaden dziennikarz Marceli jednak nie zapytał, a ja jestem przekonany, że w stosunku do ludzi, z których koncepcjami się zgadzamy, powinniśmy być szczególnie dociekliwi. Powiedziałbym nawet, że rolą dziennikarza, niezależnie od jego osobistych poglądów, wcale nie jest zgadzanie się z rozmówcą. Niestety pedagogika, a raczej jej nurt popularny, kołczowski, naznaczony chciejstwem i szamaństwem, nie doczekał się stosownej krytyki dziennikarskiej, co daje mu niezasłużoną przewagę w przestrzeni medialnej. Zaryzykowałbym tezę, że tematyka ta nadal nie znajduje się na tyle wysoko na liście społecznych priorytetów i nie jawi się na tyle poważną, by zasługiwać na atencję ludzi kalibru Torańskiej, czy Fallaci. Inna sprawa, że takich dziennikarzy też raczej nie ma wielu. Najwidoczniej nie są już nikomu potrzebni. Czeka nas coraz więcej wywiadów i coraz mniej istotnych pytań. A bez pytań, nie ma odpowiedzi.

23 myśli na temat “Dużo wywiadów, mało pytań, zero odpowiedzi

  1. Podziwiam samozaparcie we wczytywaniu się w takie modne bzdury! Ja na to nie mam cierpliwości.
    W zasadzie zgadzam się z tekstem w całości.

    Dwa komentarze:
    1. ONZ-owska konwencja o prawach dziecka narzuca „pruski” przymus w zakresie co najmniej szkoły podstawowej. Żaden cywilizowany kraj się więc z tego nie wyłamie. Mogą tylko po swojemu definiować, jak długa jest ta szkołą podstawowa. Czasem 6, czasem 9 lat, a mniej niż 6 chyba tylko w krajach trzeciego świata.

    2. Od euroamerykańskiego paradygmatu równości i jednolitości potrafią wyłamać się kraje azjatyckie i stawiać na elitarność w morzu świetlicy i rzeczywistej alfabetyzacji zapadłej prowincji. I nie jest to tylko kwestia zamożności, bo robią to zarówno biedna Indonezja i sąsiadujący bardzo bogaty Singapur.

    Polubienie

  2. Samozaparcie to bierze się z niezgody na z gruntu fałszywy, a dominujący medialnie obraz oświaty jako dziedziny w pełni obsadzonej przez debili, nieświadomych jej kształtu i zasad działania. Obraz ten jest sprzedawany naiwnym na skalę masową, a w promocji serwuje im się przesłanie o prorokach, znających receptę na zbawienie, mające się dokonać na zasadzie gruntownej zmiany kształtu edukacji, bez określania mechanizmu zmiany warunków jej działania. Objawienia te (ewangelia wg. Marceli nie jest najgorszą z głoszonych) nie mają żadnego umocowania w realiach, a przede wszystkim w chęciach teoretycznie zainteresowanych. Jako człowieka stojącego na polu „oranym” w tę i we wte przez ludzi zbijających kapitał na naiwności, frustruje mnie to bardzo.

    W kwestii „obowiązku”, jestem przekonany, że powinien on być utrzymany w na szczeblu szkoły podstawowej. Jeśli mowa o paradygmacie, to Daleki Wschód nie został po prostu jeszcze w pełni skolonizowany przez kulturę zachodnią. Niestety, ma to też wady, np. model znikomego znaczenia jednostki wobec państwa, który w Europie i Ameryce nie jest otwarcie artykułowany.

    Polubienie

  3. Bądź tylko konsekwentny w kwestii przymusu, bo w Polsce bezwzględny przymus obowiązuje wyłącznie 9 lat – zerówka i 8 lat szkoły podstawowej, a do niedawna był o rok dłuższy, bo na potrzeby ONZ-owskiego przymusu liczyła się zerówka + podstawówka + gimnazjum. Licea nie są obowiązkowe. Istnieje „obowiązek nauki do 18 roku życia”, ale sposób nauki po ukończeniu podstawówki (dawniej gimnazjum) jest dowolny i nie musi być nawet formalny i poddany państwowemu nadzorowi. Wystarczy zaświadczenie od ojca rolnika, że praktykuje się w jego gospodarstwie a stryja mechanika samochodowego, że pomaga mu się w warsztacie.

    Problem jest w tym, że podstawówka powstałą jako 4-letnia i dość szybko przedłużono ją do 6 lat, a dziś ten okres bezwzględnego przymusu wydłużył się niemal wszędzie do 9-10, czyli wieku koło 15 lat. Wieku, gdy człowiek niegdyś stawał się po barmicwie/konfirmacji/bierzmowaniu całkiem dorosły.

    Polubienie

  4. Chcesz powiedzieć, że Twoim zdaniem problem przymusu szkolnego sprowadza się do dwóch lat (dziękujmy PiS-owi za dobrą zmianę, bo za słusznych partii aż do trzech)? I o to kruszysz kopie, że 7 lat (zerówka i pierwsze sześć podstawówki) są jak najsłuszniej przymusowe, a opresja i bezsens zaczynają się dopiero w siódmej klasie?

    Polubienie

    1. Kwestia przymusu szkolnego nie sprowadza się do lat, ale nikt jeszcze nie rozwiązał w inny sposób problemu dzieci, o których edukację nie zadbał rodzic. Nie sądzę, by ktoś poniżej 12 roku życia był w stanie w pełni świadomie decydować o swoim losie, a przykrą prawdą jest także to, że nie wszyscy rodzice powinni rodzicami zostawać. Przymus jest niefajny, niezbyt skuteczny, ale daje jakąś szansę. Co innego proponujesz dla dzieci, które przy pełnym zniesieniu „obowiązku” tej marnej szansy byłyby pozbawione? Machnąć ręką, bo skuteczność niewielka i generalnie jest to tylko uspokojenie dla wrażliwego sumienia socjalistów? Dla mnie problem pojawia się wtedy, gdy zaczyna się edukacja uporczywa, przeprowadzana wbrew ewidentnej woli podmiotu – od jakiego momentu można się spodziewać świadomej artykulacji takiej woli? Nie wiem, każda cezura będzie subiektywna, ale na coś trzeba się zdecydować. Wydaje mi się, że w okolicach 12 roku życia szkoła może już wiedzieć, czy ktoś chce się dalej uczyć, czy nie. W przypadku odpowiedzi negatywnej, powinna zawsze istnieć możliwość powrotu do nauki na odpowiednim szczeblu.

      Polubienie

  5. Sprowadza się do samego faktu użycia przymusu, a do liczby lat tylko o tyle, że lepiej zostać na 9 lat zniewolonym, niż na 10.

    Jeśli rodzic nie zadbał, to nadal nie jest uzasadnienie dla przymusu powszechnego, a wyłącznie dla indywidualnej interwencji sądowej. Podobnie, jak to, że dziecko jest w domu bite albo głodzone nie jest powodem, by wszystkim rodzicom odebrać dzieci i by opiekowało się nimi państwo.
    Przymus edukacyjny miał sens w czasach Fryderyka Wilhelma – państwa autorytarnego, mającego absolutną władzę na poddanymi, czy to dziećmi, czy dorosłymi. I miał sens wyłącznie w pierwszym-drugim pokoleniu dla pierwotnej alfabetyzacji. Natomiast dla ogromnej większości ludzi (poza marginesem społecznym) przymusowa szkoła – czy trawa rok, siedem, czy dziesięć jest po prostu stratą czasu i zastąpieniem ich w tak normalnym działaniu opiekuńczym, jak danie obiadu i kupienie nowych ubrań.

    „Nie sądzę, by ktoś poniżej 12 roku życia był w stanie w pełni świadomie decydować o swoim losie.
    Oczywiście, że nie on! Rodzic, w którego kompetencje państwa wchodzą z buciorami i narzucają urawniłowkę. Przymus szkolny dotyczy rodziców, a nie siedmiolatki.

    „przykrą prawdą jest także to, że nie wszyscy rodzice powinni rodzicami zostawać”
    Prawda. Tylko dlaczego mają za to płacić wszyscy ci, którzy jednak powinni? I dlaczego państwo ma wszystkim odbierać prawa wychowawcze i opiekuńcze, by uratować dzieci mniejszości? To jest sprawa dla sądów, które powinny łatwiej ograniczć prawa rodzicielskie, nakazując konkretnym rodzinom szkołę, ale nie prawa dla wszystkich.

    „Co innego proponujesz dla dzieci, które przy pełnym zniesieniu „obowiązku” tej marnej szansy byłyby pozbawione?”
    Wyrok sądowy, ograniczający prwa rodzicielskie, ustanawiający kuratora i nakazujący im szkołę. Podobnie, jak z „co proponujesz dla dzieci, które są w domu głodzone, brudne, a czasimi bite?”

    „Dla mnie problem pojawia się wtedy, gdy zaczyna się edukacja uporczywa”
    Dla mnie problem jest dużo wcześniej – nie w edukacji uporczywej, tylko dla zabierającej kilkadziesiąt godzin tygodniowo edukacji pozornej, kradnącej normalnym dzieciom najlepsze lata ich życia. Taka była moja podstawówka. * lat wyrwane z życiorysu i zmarnowane (ratowane popołudniami). Sensu w tym tyle, co dwa lata w koszarach, zamiast w rozwoju zawodowym. Tylko wtedy to było 8 lat, a wojsko tylko 2 i tylko dla mężczyzn.

    „(cezura) ale na coś trzeba się zdecydować”
    Na dokładnie zero. Przynajmniej w euro-amerykańskich i zbliżonych demokracjach. Mogę się zgodzić na pewien przymus (lub duży nacisk) w procesie pierwotnej alfabetyzacji półdzikich ludów w trzecim świecie. Ale nie w Europie.

    Polubienie

    1. „Na dokładnie zero.” – Też bym tak chciał. Tak samo, jak Marcela chce, żeby wszyscy chodzili do jego świetlicy. To są po prostu dwa bieguny utopii. Przymus edukacyjny jest niewątpliwie złem i to kosztownym, ale złem nieco mniejszym, niż pozostawienie całkiem sporego procentu społeczeństwa na łasce losu, i to zupełnie przez siebie niezawinionego.
      Zakładasz ideał państwa prawa, a to założenie też dalekie jest od rzeczywistości. Kto miałby kierować takie sprawy do sądów? Czym byłoby to uzasadnione wobec braku obowiązku edukacyjnego? Ile by to trwało? Kto miałby interes w kierowaniu zaniedbanych dzieci do szkół i kto by za to płacił? Jakiej szkole zależałoby na przyjmowaniu „marginesu? Już prędzej rozumiałbym uruchomienie ścieżki prawnego wyreklamowania dziecka od powszechnego obowiązku, jeśli rodzice mogą udowodnić, że taką podstawową edukację są w stanie mu zapewnić i zapewnią. To gwarantowałoby prawo do rezygnacji z obowiązku i samostanowienia. Oczywiście, jeśli rozmaici mądrzejsi od radia nie zamieniliby tego w prawniczą ścieżkę zdrowia. Wiedzą coś o tym rodzice decydujący się na nauczanie domowe.
      Z pewnością żadna państwowa „troskliwość” nie jest w stanie rozwiązać problemów społecznych, ale może przynajmniej nie dokładać do głodu, brudu i bicia nowego analfabetyzmu. Poza tym, szkoła (pal sześć jej skuteczność, fachowość i moralność) stanowi również pewne środowisko – czasami lepsze, niż dom „rodzinny”. Także w Europie znajdziesz „trzeci świat”. Być może nie trzeba tego nazywać szkołą – dobrze zorganizowana, fachowa świetlica środowiskowa, nakierowana na ogólną alfabetyzację wystarczy.

      Polubienie

  6. No to zdecyduj się, czego byś chciał!!! „Dokładnie zero przymusu” jest Twoim ideałem, czy jest nim sześć lat przymusowej podstawówki dla każdego. Miotasz się między tymi dwoma postawami z postu na post. I nie pytam o to, co jest realne politycznie w dzisiejszym świecie, tylko o o Twoją wizję szkolnictwa. Która w wersji liberalnej jest raczej nierealna w przewidywalnej przyszłości.

    W każdym razie módlmy się dziękczynnie do Zalewskiej, za skrócenie bezwzględnego przymusu o rok. Mniejsza już o to, czy skróciła przymus z 3 do 2 lat w Twojej wersji czy z 10 do 9 w mojej.

    „złem nieco mniejszym, niż pozostawienie całkiem sporego procentu społeczeństwa na łasce losu”
    To dotyczy każdej dziedziny życia, młodych i dorosłych. Domagasz się po prostu totalitaryzmu, który mieniąc się „demokracją” uważa, że nie pozbawiony praw człowiek ma prawo decydować o państwie, a to państwo zadecyduje o jego dzieciach, bo ten człowiek jest na to za głupi i zbyt zły. Tylko PAŃSTWO jest mądre i dobre, uszczęśliwi każdego, w dodatku tylko PAŃSTWO zapewni egalitaryzm – nie chodzi przecież o to, by ktoś coś umiał, tylko by nikt nie wystawał.

    „Kto miałby interes w kierowaniu zaniedbanych dzieci do szkół”
    Charity,opieka społeczna i w ostrzejszych przypadkach sądy rodzinne, Tak samo, jak w przypadku umycia i nakarmienia głodnego i brudnego dziecka, wałęsającego się po ulicy.

    „i kto by za to płacił”
    Nigdy nie twierdziłem, że nieobowiązkowa szkoła dla chętnych nie ma być finansowana publicznie.

    „Jakiej szkole zależałoby na przyjmowaniu „marginesu”? ”
    To już jest sprawa organizacyjna właściciela tych szkół, czyli samorządów albo wręcz ministerstwa, władnego wyznaczyć szkoły tego rodzaju.

    „Już prędzej rozumiałbym uruchomienie ścieżki prawnego wyreklamowania dziecka od powszechnego obowiązku, jeśli rodzice mogą udowodnić, że taką podstawową edukację są w stanie mu zapewnić i zapewnią.”
    To jest, tylko tak uciążliwe, stresujące (dla dziecka) i kosztowne, że stać na to wyłącznie niewielką część zdesperowanych rodziców. Ale dlaczego to oni mają płacić za to, że pomoc społeczna jest nieefektywna w opiece nad biedotą i marginesem na swoim terenie, a każdemu normalnemu dziecko i tak trzeba zabrać, bo lumpy swoimi się zajmują źle? Jakby szkołą zajmowała się nimi lepiej.

    „Oczywiście, jeśli rozmaici mądrzejsi od radia nie zamieniliby tego w prawniczą ścieżkę zdrowia”
    Min. K.Hall zrobiła co mogła, żeby to skrajnie utrudnić. A PiS dorzucił pod nogi jeszcze kilka drobniejszych kłód.

    „żadna państwowa „troskliwość” nie jest w stanie rozwiązać problemów społecznych, ale może przynajmniej nie dokładać do głodu, brudu i bicia nowego analfabetyzmu”
    Chcesz powiedzieć, że powszechny przymus w jakiejkolwiek dziedzinie nie „dokłada do głodu, brudu i bicia nowego analfabetyzmu?” Komunizm z jego etatyzmem Ci chyba pokazał, jak było tam czysto, syto, bezkonfliktowo i intelekt kwitł.

    Polubienie

    1. Jedyne co robię, to wykazuję, że sytuacje idealne nie istnieją. W pełni liberalna wersja edukacji jest niemożliwa nie tylko w przewidywalnej przyszłości, ale w każdej. Wymagałoby to całkowitej zmiany ustroju na wersję, którą akceptuje być może promil społeczeństwa. Dlatego miotanie się jest nieuniknione. To, co rozwiązałoby jeden problem, wytwarza niezliczone kolejne. Całkowite zwolnienie z obowiązku edukacji elementarnej otworzyłoby drogę do zupełnie niekontrolowanego rozwarstwienia już i tak bardzo podzielonych społeczeństw. Warstwy uprzywilejowane miałyby rozwiązane ręce w kwestii wykorzystywania taniej siły roboczej. Niech wykorzystują na zdrowie, jeśli kwestia dotyczy kogoś, kto wolał stać po bramach zamiast się uczyć, ale jeśli bazą takich relacji ma być dziedziczny, wtórny analfabetyzm dzieci, których po prostu nie posłano do szkoły, to ja się pod tym nie podpisuję. Nie twierdzę, że państwowa edukacja jest gwarantem czegokolwiek, albo że poddani jej ludzie rzeczywiście wynoszą z niej znaczące korzyści, ale w obecnych realiach zapewnia ona prawo (no dobra, papier) do jakiejkolwiek przyszłości. Nie wygląda na to, by „papiery” miały raptem zniknąć, a pracodawcy zaczęli zatrudniać na słowo honoru (choćby według domniemanych kwalifikacji).

      „[…]bo ten człowiek jest na to za głupi i zbyt zły.” – Niech sobie będzie jeszcze głupszy i jeszcze gorszy, jeśli robi to na swój rachunek, nie wyobrażam sobie jednak, że wracamy do realiów XVIII/XIX w. i uznajemy, że jeśli dzieciak nie miał farta urodzić się w rodzinie, która jest w stanie go wyżywić i wykształcić, to wszystko, co może zrobić, to zacząć żebrać.

      „[…]ministerstwa, władnego wyznaczyć szkoły tego rodzaju.” – Czyli getto. Szkoła, niezależnie od wszystkich psów, które można na niej powiesić, zapewnia minimum socjalizacji i jest namiastką normalności dla tych, którzy w przeciwnym wypadku skazani byliby na środowisko, w którym się urodzili. Z całą pewnością nie wyrównuje szans i nie likwiduje społecznych różnic, ale daje jakąś szansę na awans. Oczywiści dla chętnych, a chęci nikt nie zagwarantuje – na tym polega to minimum liberalizmu, które szkoła powinna wyznawać.

      „Ale dlaczego to oni mają płacić za to, że pomoc społeczna jest nieefektywna w opiece nad biedotą i marginesem na swoim terenie, a każdemu normalnemu dziecko i tak trzeba zabrać, bo lumpy swoimi się zajmują źle?” – I to jest właśnie pytanie kluczowe, na które odpowiedzi powinni szukać wszyscy liberałowie, marzący o powrocie do gry i o liberalnej transformacji ustroju. Jedynym rozwiązaniem wydaje mi się taka konstrukcja prawa, która (wersja maksimum) daje szansę wyboru między ścieżką liberalną i opiekuńczą (każda ma swoje wady i zalety), albo (wersja minimum) pozwala, na drodze sądowej, udowodnić, że jest się władnym nie tylko korzystać z obywatelskich praw, ale także samodzielnie wypełniać swoje obowiązki (w tym wypadku, wobec własnego dziecka). Tak, wiem, udowadnianie, że się nie jest wielbłądem i potrafi się nauczyć swoje dziecko czytać pisać i rozumieć otaczający je świat na dostępnym mu poziomie percepcji nie jest liberalnym ideałem, ale jeśli zapewnić prostotę procedur, powinno to być wykonalne i nie trudniejsze, niż otrzymanie kredytu. Niestety, życie w stadzie ma bardzo nieliberalne konsekwencje. Pewnej skali regulacji po prostu nie da się z życia społecznego usunąć, bez powrotu do „prawa naturalnego”.

      Polubienie

  7. Nie mieszaj więc tylko w kółko celu swoich dążeń z realiami na zasadzie jednakowego wypowiadania się w kwestiach „zjadłbym mango i ananasa, ale zjem kartofle i kiszoną kapustę bo nic innego nie ma w sklepie Społem”. Nie trzeba się miotać, tylko wyraźnie rozróżniać idee od rzeczy7wistości,

    „Całkowite zwolnienie z obowiązku edukacji elementarnej otworzyłoby drogę do zupełnie niekontrolowanego rozwarstwienia już i tak bardzo podzielonych społeczeństw”
    Oczywiście! Nie chodzi przecież o edukację, tylko o „równość”, mały indeks Giniego i wyrównanie wszystkich walcem.

    A dziś warstwy uprzywilejowane nie mają wolnej ręki w wykorzystywaniu taniej siły roboczej? Doskonała państwowa (albo zupełnie prywatna) edukacja obroniła Cię przed tym, że zarabiasz 100 razy mniej od piłkarza Widzewa?

    „dziedziczny, wtórny analfabetyzm”
    Przestań powtarzać tę bajkę!!! Ilu jest rodziców analfabetów w Polsce? Opieka społeczna i sądy rodzinne nie poradzą sobie z nimi tak samo, jak z bezdomnością albo biciem dzieci w domach?
    Chcesz narzucić wyjątkową opresję coś milionom, żeby „ochronić” setki. Tym bardziej, że pod przymusem szkolnym analfabetyzm tego marginesu jest równie dziedziczny, co bez przymusu.

    Przepustkę do jakiejkolwiek przyszłości tworzy nie świadectwo szkolne, ale zdawanie (wielokrotnie w swoim życiu) praktycznego egzaminu z umiejętności czytania i pisania. Co ze szkołą nie ma żadnego związku.

    Znowu wpadasz w komunistyczną mrzonkę, że PAŃSTWO ochroni tych, co nie mają farta, metodą walca co wyrówna i nie pozwoli innym mieć farta. Od lekkiego niefarta jest opieka społeczna, od cięższego sądy rodzinne, ale nie przymus dotyczący wszystkich.

    „Czyli getto”
    Nie używaj aż tak nacechowanych słów. Tw2oim ideałem powinna być Finlandia z jej absolutną jednolitością i bezwzględną rejonizacją, żeby broń Boże rodzice z dobrych domów nie przenosili dzieci do szkół w dobrych dzielnicach, pozostawiając miejscami imigranckie getta.
    Oczywiste jest, że wolność wyboru i konkurencja musi owocować tym, że dobrzy i chętni będą razem w swoim towarzystwie, a najgorsi będą w swoim. C’est la vie. Na piwo też nie chodzisz z lumpami, pić z nimi w „getcie” zasikanej bramy. A państwo może do państwowej szkoły „getta” przysłąć sprzątaczkę, żeby w takiej szkole dla tych, co nie mają farta nie śmierdziało moczem.

    „taka konstrukcja prawa, która daje szansę wyboru między ścieżką liberalną i opiekuńczą”
    Wpadasz w równą niemożność „trzeciej drogi”. Wersja opiekuńcza wymaga (i broni tego z całą siłą), by być jedyną i powszechną i by do niej walec wyrównał wszystkich. Jeśli masz wybór, to sam stworzysz to „getto” dla przegranych, bo normalni uciekną do opcji liberalnej.

    Polubienie

    1. „[…]rozróżniać idee od rzeczywistości,” – praktyczne rozróżnienie idei od realiów to np. uznanie, że idea postawy liberalnej nie bardzo radzi sobie z realiami zastanymi, np. z faktem, że dzieciak, któremu dziś odmówi się „obowiązku” w imię realizacji idei, w przyszłości do tej idei z pewnością się nie przekona. Jest to hodowanie zaplecza populizmu, w postaci mas niezdolnych do rozumienia, że liberalizm nie oznacza wcale wykluczeń.

      Istnieje zdecydowana różnica między (socjalistyczną) równością, a (liberalnym) równouprawnieniem. Co jednak komu po równouprawnieniu, z którego nie może (albo prawie nie może) skorzystać? To jest właśnie mechanizm wykluczenia. W idealnym państwie liberalnym wolny wybór „posyłać/nie posyłać dziecko do szkoły” byłby gwarantem wolności. Jest tylko jedno ‚ale’ – dzieciak nie dokonuje świadomego wyboru, więc jego równouprawnienie w dostępie do edukacji jest warte funta kłaków. W mojej opinii, argument, że kwestia dotyczy marnych setek, a nie milionów (a ich edukacja jest co najwyżej symboliczna) jest równie „totalitarny” jak twierdzenie, że wszystkim należy się magisterium. I nie, „opieka społeczna i sądy rodzinne nie poradzą sobie z nimi tak samo, jak z bezdomnością albo biciem dzieci w domach”, z tej prostej przyczyny, że już ze swoimi podstawowymi zadaniami radzą sobie bardzo kiepsko.

      „Trzecie drogi” są zakałą myślenia liberalnego, a często obrazą dla rozumu, ale, znów się powtórzę, liberalizm nie jest ustrojem dla zwierząt stadnych. W dużym społeczeństwie zawsze będą chwilowo wygrani i przegrani, a ci ostatni z reguły nie uznają tego za prawo przyrody. Konsensus nigdy nie doprowadzi do ustroju w pełni liberalnego, można jedynie zbliżać się do tego ideału. Założenie, że dorosły człowiek w pewnym sensie dokonuje wyboru swojej drogi życiowej, tj. akceptacji wolnego rynku, poddania się jego wymaganiom, itp, itd, albo poparcia dla państwa opiekuńczego, ze wszystkimi tego konsekwencjami (nieco podobny do wyboru między dobrze funkcjonującymi ubezpieczeniami emerytalnymi, a ZUS), wydaje się racjonalne i uczciwe. Problem pojawia się wtedy, gdy musi decydować za innych. Jeśli ma taką decyzję podjąć, to niestety musi przyjąć na siebie pełną odpowiedzialność za ten wybór. Jeśli nie jest w stanie udowodnić, że z takiego zadania może się wywiązać, ktoś musi to zadanie wziąć na siebie. W ostateczności jest to państwo. Czy zrobi to dobrze, jest wątpliwe, ale to zwykle lepiej niż nic. Wydaje mi się, że pomysł zobowiązania obywatela do „udowodnienia”, że stać go na rezygnację z opieki państwa w kwestii edukacji jego dziecka nie jest najgorszy i jest całkiem niezłym kompromisem między radykalnym uwolnieniem od szkolnej opresji, a bezosobowym i bezwzględnym przymusem. Zawsze pozostawia nieco miejsca na biurokrację i manipulację, ale jaka umowa prawna tego nie robi? Kwestia proporcji między siłami prącymi ku jednemu z tych biegunów rzeczywistości zawsze będzie wypadkową chwilowego układu sił i to nigdy się nie zmieni – zawsze będzie istniało niebezpieczeństwo komunizmu, nawet jeśli jedynie mentalnego.

      Finlandia i pozostałe skandynawskie „raje” są chyba najbliższe nowoczesnego totalitaryzmu politycznej poprawności i nie są dla mnie wyznacznikiem postępu, choć oczywiście mają swoje zasługi liberalne i niezaprzeczalny udział w likwidacji wykluczeń. To jednak także przykład na to, że każda idea doprowadzona do skrajności staje się absurdem, a w końcu tragedią.

      Polubienie

  8. Nie chodzi mi i o „praktyczne” rozróżnienie, tylko o to, żeby z Twojego tekstu było jasne, co uważasz za dobre, a co za złe. Jeśli z „praktycznych” względów uważasz, że przymus do końca szóstej klasy jest dobry i słuszny, to tracą sens wszelkie Twoje dawniejsze komentarze o tym, że nauka nie powinna być przymusowa. Jedno i drugie jest stwierdzeniem na płaszczyźnie idei.
    A jeśli wypowiadasz się na płaszczyźnie „praktycznej”, to czego byś nie pisał, jest równą utopią, co pomysły Marceli i innych „zmieniaczy”. Na płaszczyznie „praktycznej” można wyłącznie chwalić Zalewską za skrócenie bezwzględnego przymusu o rok, a potępiać Hall za drastyczne utrudnienia w wyreklamowaniu dziecka spod przymusu.

    „Istnieje zdecydowana różnica między (socjalistyczną) równością, a (liberalnym) równouprawnieniem.”
    Toż ja właśnie o tym. A Ty, deklarując się jako liberał, za „liberalne równouprawnienie” uważasz istnienie przymusu, dotyczącego ogółu, a motywowanego „troską o wykluczonych”

    ” Co jednak komu po równouprawnieniu, z którego nie może (albo prawie nie może) skorzystać?”
    ??? Nie rozumiem? Albo jestem poddany przymusowi, albo żyję w wolności. Albo prawo mi czegoś zabrania, albo nie. Nawet, jeśli coś mnie nie dotyczy osobiście. Jak to kiedyś (za komuny jeszcze) stwierdził zupełnie łysy Kałużyński, wartością również dla niego jest to, żeby fryzjerzy mogli działąć bez ograniczeń i wtrącania się państwa w ich działalność.

    Opieka socjalna i sądy rodzinne oczywiście nie mają 100% skuteczności. ale i tak są dużo bardziej skuteczne, niż szkolnictwo masowe.

    „Wydaje mi się, że pomysł zobowiązania obywatela do „udowodnienia”, że stać go na rezygnację z opieki państwa w kwestii edukacji jego dziecka nie jest najgorszy.
    Idź i postaw piwo K.Hall!
    Jak ten pomysł funkcjonuje w praktyce widzisz dookoła. Stać na skorzystanie jest wyłącznie bogatą wielkomiejską inteligencję. Która godzi się z tym, że wymogi im stawiane są dużo wyższe, niż szkole systemowej i wiążą się np. z możliwością cofnięcia 8-latka do szkoły masowej, jeśli nie zda egzaminu z podstawy programowej według nie do końca jasnych kryteriów.

    Polubienie

    1. Pomysły Marceli są i pozostaną utopią właśnie ze względu na to, że zniesienia przymusu (w żadnej skali i formie) nie biorą pod uwagę i nie przewidują, i dlatego też są wewnętrznie sprzeczne. Ten problem u niego nie istnieje, prawda, że to ułatwia życie? Ja ten konflikt dostrzegam. Nie obiecuję jednak gruszek na wierzbie, a przedstawiam realną alternatywę, w ramach warunków, których nikt na świecie nie spieszy się zmieniać – nie chcę powielać myślenia utopijnego, twierdząc, że moja wersja rzeczywistości jest logicznie piękna i rozwiązuje wszystkie dylematy, pod warunkiem spełnienia moich marzeń i ukojenia mojego ego. Udokumentowana deklaracja obywatela, że jest w stanie zapewnić swojemu dziecku minimum edukacji i wziąć za to odpowiedzialność prawną nie wydaje mi się wygórowaną ceną w społeczeństwie, które wielu dużo bardziej dolegliwych ograniczeń na co dzień nie dostrzega. To, czy takie rozwiązanie jest bardziej, czy mniej upierdliwe, zależy od jego organizacji i rozsądku prawnego, i jest zupełnie inną kwestią. Jeśli martwi cię weryfikacja owej odpowiedzialności, to nie myślę o żadnym egzaminie państwowym, ale o weryfikacji dokonanej przez dowolną szkołę dobrowolną, wskazaną przez zainteresowany podmiot, jeśli uzna on oczywiście, że uczyć się dalej chce.

      Mając się za liberała, mam świadomość, że moja aprobata dla zniesienia przymusu szkolnego nie rozwiązuje istotnego problemu, którym jest zapewnienie możliwości edukacji dzieciom, których rodzice mają to gdzieś. Równość wobec prawa i ogólna dostępność edukacji są dla nich pustymi zapisami, bo są fizycznie od nich odizolowane, a więc wykluczone i nie ma tu znaczenia ani ich faktyczna liczba, ani definicja, która ich określi. Jeśli uprzejmie zdejmiesz z ich rodziców, czy opiekunów dotychczasowy obowiązek, czym praktycznie będzie ich prawo do edukacji? Ustępem w konstytucji?
      Oczywiście, w 100% zgadzam się z wykładnią, że ludzi nie należy do edukacji przymuszać, jeśli jednak uznajemy, że nabywają prawa do samostanowienia w wieku 18 lat i do tej pory decyzje w ich imieniu podejmują ich prawni opiekunowie, co zrobić, jeśli owi opiekunowie nie będą tego prawa swoich dzieci uznawać? C’est la vie? Naprawdę? Czy też pozbawiać ich praw rodzicielskich? To i teraz należałoby to robić, jeśli nie zarabiają wystarczająco dużo, lub nie mają pracy i nie mają wystarczających środków, by zapewnić im przyzwoity byt! A przecież tego nie robimy – organizujemy opiekę społeczną. Zgoda – ona nie działa pod sankcjami prawnymi, znacząca różnica, ale ta opieka społeczna działa przecież dzięki i w ramach systemu podatkowego, do którego w taki, czy inny sposób jesteśmy przymuszani. Za jedną wolność płacimy więc drugą.

      To prawda, że można by skorelować edukację elementarną z systemem zachęt w postaci „darmowego” sprzętu, ubrania i wyżywienia – myślę, że w dużej mierze rozwiązywałoby to problem, bo ta podstawowa edukacja dokonywałaby się niejako przy okazji, w tak zorganizowanej świetlicy środowiskowej, coś jakby w ramach świeckiej działalności misyjnej we własnym społeczeństwie (co w minimalnym stopniu dzieje się teraz, choć bez jasno ustanowionych reguł i celu). Nie obserwujemy jednak takich dążeń – wprost przeciwnie, istniejące świetlice, domy kultury, kluby, biblioteki, etc. się zamyka, a opieka pedagoga szkolnego, psychologa, czy asystenta społecznego jest w dużej mierze fikcyjna lub nieskuteczna. Każdy z nich ci powie, że nie dysponuje ani adekwatnymi środkami, ani prawami, ani narzędziami. Byłbym za takim rozwiązaniem, jeśli państwo połączyłoby zniesienie obowiązku szkolnego z przyjęciem na siebie zobowiązania do zapewnienia każdemu potrzebującemu dzieciakowi takiej świetlicy.

      Można argumentować, że efektywność obecnej oświaty jest żenująca – pełna zgoda, ale jest to ściśle skorelowane z motywacją podmiotu, której wymusić, ani skutecznie indukować nie można. Godzimy się na to – jest to cena jaką płacimy za świetlicę, zwaną szkołą. Od dawna postuluję, by nazwy szkoły w tym wypadku nie nadużywać – w praktyce jest to miejsce, gdzie dzieci mogą znaleźć namiastkę opieki i wykształcenia. I tym powinna właśnie być państwowa (lub jedynie przez państwo instygowana) „ochronka” – należałoby jednak zdjąć z niej odium oczekiwania na edukacyjny cud. Takie „odszkolnienie” ma moje pełne wsparcie – myślę, że mieściłoby się jeszcze w ramach państwa-minimum. Jeśli państwo je zorganizuje na skalę ogólną, albo przynajmniej wykaże, że mu na nim zależy, będę mógł (na płaszczyźnie idei i praktyki) powiedzieć, że jesteśmy gotowi na rezygnację z powszechnego obowiązku dla najmłodszych. Nic na to nie wskazuje. Rozwój społeczny (jeśli za rozwój uznać zmierzanie do wolności) nie dokonuje się jedynie przez moją, twoją, czy czyjąkolwiek deklarację wyznawanej idei, ale przede wszystkim przez realnie możliwe działania w określonych warunkach.

      Polubienie

  9. Pomysł Marceli jest utopią, a Twój jest wewnętrznie sprzeczny, bo z jednej strony optujesz za zniesieniem przymusu, a z drugiej właśnie udowodniłeś, że przymus do końca 6 klasy jest dobry i słuszny i go popierasz.
    Utopia jest przynajmniej jakąś wizją, a wewnętrzna sprzeczność wyłącznie bełkotem.

    Nie przedstawiasz żadnej realnej alternatywy. Wyłącznie punktujesz absurdy zarówno systemu, jak Marceli i innych neuromarzycieli. Jaką to „realną alternatywę” przedstawiasz?

    „Udokumentowana deklaracja obywatela, że jest w stanie zapewnić swojemu dziecku minimum edukacji i wziąć za to odpowiedzialność prawną nie wydaje mi się wygórowaną ceną.”
    Boś tego nie widział z bliska. A ja widziałem ponad setkę przypadków tego, co przechodzą rodzice i niektóre bardziej wrażliwe dzieci, którzy chcą to udokumentować, I tu dołożyła się Zalewska, to prawda, bo Hall tak to urządziła, żeby samemu zarabiać na załatwianiu formalności, a Zalewska wymusiła rejonizację i obcięła finansowanie „przykrywek”.

    Poza ty, czy musisz udokumentować swoją kompetencję z dietetyki, zanim swojemu dziecku dasz obiad, a jeśli nie udokumentujesz, to codziennie je prowadź do państwowej garkuchni? A co z dziećmi, które mają pecha mieć rodziców wegan? Państwo musi każdemu równo dać kotlet mielony!

    „(odebranie/ograniczenie praw rodzicielskich) To i teraz należałoby to robić, jeśli nie zarabiają wystarczająco dużo, lub nie mają pracy i nie mają wystarczających środków, by zapewnić im przyzwoity byt!”
    A nie robi się tego? Mało takich przypadków w sądach, a potem dzieci w domach dziecka albo rodzinach zastępczych?
    Przecież domy dziecka i równoważne mają znikomy odsetek sierot, a niemal wyłącznie dzieci odebrane rodzicom.

    Polubienie

    1. „Mój pomysł” jest wewnętrznie sprzeczny, bo świat nie jest zero-jedynkowy i nie żyjemy ani w ustroju, ani w społeczeństwie idealnym. Niestety, sporo rozwiązań funkcjonujących w krajach mających się za demokratyczne polega na daleko posuniętym kompromisie ideologicznym i moralnym. Niewiele przyjdzie mi z głoszenia, że, owszem, podoba mi się całkowite zniesienie obowiązku szkolnego – rozwiąże to jakiś problem, powoła do życia inny. Mogę przyznać, że funkcjonowanie oświaty publicznej (jak i wielu innych aspektów życia społecznego) na całym świecie, to „bełkot” – roi się w niej od sprzeczności. Jednak czysto ideologiczne odcięcie jakiejś liczby dzieci od możliwości kontaktu z kulturowym mainstreamem jej nie zbawi. Nie podoba mi się to, ale żadne społeczeństwo na świecie nie zaproponowało nic w zamian. Główną przeszkodą jest przekonanie, że szkoła oferuje znacznie więcej, niż jest to rzeczywiście możliwe, a świetlica-minimum byłaby czymś uwłaczającym. Wszyscy wiedzą, że to nieprawda, ale nikt tego głośno nie powie. W rezultacie nie bardzo istnieje alternatywa dla „powszechnego obowiązku”.

      Powtórzę, że upierdliwość biurokratyczna (homeschoolingu i ewentualnego wyreklamowania z oświatowego ucisku na drodze sądowej) jest tylko tak duża jak ogólna niechęć do wprowadzanego rozwiązania – jeśli nie zdobywa ono wystarczającej popularności w elektoracie, rządzący mogą sobie pozwolić na jego lekceważenie i utrzymywanie wygodnego status quo, czyli rządu dusz, na co wskazuje Marcela, nie interesując się jednak przyczyną tego mechanizmu. Przyczyna jest wciąż ta sama – znikome zainteresowanie społeczeństwa, w zdecydowanej większości wybierającego choćby teoretyczne „zaopiekowanie”. Nie rozwija się żadnych dróg rozwiązywania problemów poza aparatem państwowym. Trzeba z tego wychodzić stopniowo.

      Polubienie

  10. „Mój pomysł” jest wewnętrznie sprzeczny, bo…”
    Od czasów Arystotelesa każdy normalny człowiek wie, że wewnętrzna sprzeczność jest dyskwalifikująca wobec wszystkiego, w czym występuje. Tertium non datur, a nie to w jakim społeczeństwie żyjesz. Coś jest albo dobre, albo złe, i albo jest za nim, albo przeciw niemu, albo po prostu bełkoczesz bez sensu. Chyba, że masz już głęboko uwewnętrzniony leninizm z „wolność to uświadomiona konieczność” i newspeak z „freedom is slavery”

    „Niewiele przyjdzie mi z głoszenia, że, owszem, podoba mi się całkowite zniesienie obowiązku szkolnego”
    Niewiele, albo nic, bo jest to równie mało realne, co zastąpienie w szkole polityki „cnót niewieścich” polityką „szacunku dla gejów” i polityką nazywanie 8-letniego chłopca „Marysią”. Za to z głoszenia, że akceptujesz i popierasz aktualny system, może dostaniesz awans?

    „ideologiczne odcięcie jakiejś liczby dzieci od możliwości kontaktu z kulturowym mainstreamem”
    Znowu wpadasz w socjalistyczną demagogię. Wolność niekorzystania z państwowej garkuchni nazywasz „ideologicznym odcinaniem od mainstreamu”. Rozumiem, że w jakimkolwiek mainstreamie można się znaleźć wyłącznie pod państwowym powszechnym przymusem i na madejowym łożu, z każdego robiącym mainstream.

    „Nie podoba mi się to, ale żadne społeczeństwo na świecie nie zaproponowało nic w zamian”
    Nie przesadzaj. Masz co najmniej przypadki Indii i Indonezji, gdzie masowa (i onz-owsko przymusowa) szkoła podstawowa uczy czytać i pisać nie całkiem jeszcze piśmienną prowincję i uczy oficjalnego języka różne mniejszości, a licea na dobrym lub wyśmienitym poziomie są adresowane do kilku-kilkunastu procent chętnych, zdolnych do zdania egzaminów wstępnych i utrzymania się w nich.

    Polubienie

    1. Ależ oczywiście, że na płaszczyźnie logiki, alternatywa, jak ten kij, ma tylko dwa końce i nie ma z tym dyskusji. Kłopot w tym, że okładanie nią rzeczywistości niewiele zmienia tę ostatnią. Co więcej, masz także słuszność w wymiarze moralnym, bo przecież każdy przymus jest złem. I znowu problem w tym, że świat tak nie działa. Nie jest ani logiczny, ani moralny. Nie usprawiedliwiam się – najwidoczniej nie stać mnie na tak nieprzejednane jego postrzeganie, by nie uznać, że generalnie jest jednym wielkim kompromisem. W tym wypadku, mocno zawężony (do dwunastolatków, które można z przymusu uwolnić deklaracją odpowiedzialnego rodzica) obowiązek wydaje mi się kompromisem do przyjęcia (jak już mam brnąć w „demagogię”, to jaką to wolność (do czego?) oferuje zupełne usunięcie tego zobowiązania? – wiem, nie powinienem nawet pytać).

      Jasne, że nawet awansu nie dostanę. Co najwyżej (socjalistyczną?) świadomość, że nie żyję w Indiach, gdzie nawet egzekwowanie ścisłego obowiązku edukacyjnego nic by nie zmieniło i dobrze wiesz, dlaczego. I znów się powtórzę, odszczekam to wszystko, jeśli jakakolwiek demokracja zwolnienie z tego obowiązku ogłosi i okaże się, że świetnie to działa. Bo jak by działało, nie wiemy do końca, ani ty, ani ja. Dlatego jestem raczej ostrożny i wolałbym działania nienacechowane ideowym kategoryzmem.

      Polubienie

  11. Nie chodzi o to, byś okładał rzeczywistość tym, czy czymś innym, ale byś wypowiadał się w sposób pozbawiony sprzeczności. A nie byś był (jako to Wałęsa) za, a nawet przeciw przymusowi. Tylko byś deklarował się jednoznacznie, to to kwestia logiki i języka, a nie taktyki działań w świecie rzeczywistym,

    W Indiach obowiązek jest dość ściśle egzekwowany i analfabetyzm jest rzadkością poza najbardziej zapadłymi wsiami. Za to wątek edukacji elitarnej pozwala im na Noble, i mnóstwo wysoko wykształconych ludzi pracujących nie tylko w Indiach, ale głównie w UK. Dużo więcej, niż Polaków: polskiego lekarza w UK dość trudno znaleźć, a hinduskich jest więcej, niż angielskich…

    Polubienie

    1. W przeciwieństwie do wielu, nigdy nie twierdziłem, że znam receptę na całe zło. Mam przeczucie, że liberalna wersja świata jest o niebo lepsza, ale mam też świadomość, że ma swoje ograniczenia. Największym z nich jest „czynnik ludzki”. Nie mam pojęcia, jak zadziałałoby zniesienie powszechnego obowiązku – nikt takiego eksperymentu nie przeprowadził. Mogę opierać się jedynie na skromnym doświadczeniu życiowym i subiektywnej ocenie prawdopodobieństwa. Kiedy myślę o likwidacji obowiązku szkolnego, wyobrażam sobie 30-osobową klasę. Podejrzewam, że dla 20 jej uczniów nic by się diametralnie nie zmieniło – nadal podlegaliby tym samym wpływom szkoły publicznej. 6-7 zaczęłoby „swobodniej” korzystać ze swojego otium, co, w zależności od mentalności, wpłynęłoby in plus bądź in minus na całokształt ich wykształcenia. Pozostałe trzy znikłyby z pola widzenia oświaty zorganizowanej (obojętne państwowej, czy prywatnej). Jedna z nich prawdopodobnie uczyłaby się w domu pod kierunkiem rodziców, lub wynajętych tutorów. Ostatnie dwie, „uwolnione” od szkolnej opresji, mogłyby bez ograniczeń zajmować się domem i młodszym rodzeństwem (tudzież pluciem i lapaniem), wyręczając rodziców zajętych sobą i nieniepokojonych więcej nierychliwymi sankcjami. Nie jestem pewien, czy taka wolność (bez realnego wyboru i możliwości wpływania na swoją rzeczywistość) jest tym, o co mi chodzi.

      Nie znam odpowiedzi na pytanie, który brak wyboru (zorganizowany, czy niezorganizowany) jest lepszy. W przypadku współczesnych ludzkich społeczeństw, zbudowanych na wzajemnych zobowiązaniach instytucjonalnych, zignorowanie jednego z nich stawia pod znakiem zapytania możliwość podjęcia innych. Jest to otwarcie drogi do wykluczenia, które nie podlega kontroli woli zainteresowanego, bo nikt go o to nie pyta. W przypadku obowiązku szkolnego (który w moim poczuciu jest obecnie zbyt długi, a nie powinien wykraczać poza alfabetyzujące minimum) również nikt zainteresowanych nie pyta o zdanie, to jasne. Problem rozbija się o to, że podmiot ewentualnie pytany nie jest w stanie udzielić uznawanej powszechnie odpowiedzi. Przyjmowana a priori odpowiedź twierdząca nie zamyka podmiotowi drogi (a przynajmniej nie ogranicza jej w sposób niemal deterministyczny) do podejmowania przyszłych zobowiązań, a zrezygnować z ich podjęcia zawsze może z chwilą uzyskania pełni praw obywatelskich (a raczej możliwej pełni świadomości swojej sytuacji).

      Niestety (wytknąłem to Marceli), państwo nigdy nie zrezygnuje ze „służby” swoich „żołnierzy” – jest to jego immanentna cecha. Jedynym wyjściem jest rezygnacja z uczestnictwa w nim i zaszycie się w dżungli. Nie pochwalam tego stanu rzeczy, ani nie usprawiedliwiam – wykazuję, że wolność jednostki jest ideologicznym konundrum, rozwiązywalnym jedynie na gruncie utopii, przy czym jej znak zależy jedynie od przyjętych założeń. Wszystko, co zrobić można (i liberalizm wydaje mi się najlepszym do tego narzędziem) jest ograniczanie przemocy. Jeśli zaś okopiemy się za barykadą moralnej wyższości i postawimy znak równości między np. obowiązkiem szkolnym, a niewolnictwem, to możemy cieszyć się spójnością na gruncie logiki, ale ani o krok nie przybliżamy się do rozwiązania problemu, który tak, czy inaczej jest nierozwiązywalny, w obliczu braku możliwości wyrażenia woli przez domniemany podmiot. Przeniesienie tej wolności na jego rodziców, którzy bywają nie tyle niekompetentni, czy w jakimkolwiek sensie niedoskonali, co niezainteresowani jego losem, nie pasuje do mojego wyobrażenia o fizycznie możliwej sprawiedliwości.

      Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.