Starzy

W jednym z poprzednich wpisów próbowałem nakreślić i scharakteryzować krąg rzekomo zainteresowanych zmianą (tylko bez „dobrych” skojarzeń, proszę) w oświacie. Z pięciu wymienionych wtedy grup, tylko jedną nie zajmowałem się dotąd bliżej. Mam na myśli rodziców i opiekunów bezpośrednich adresatów kaganka. Pewnie sprzeniewierzę się teraz nowej politycznej poprawności i znów narażę gronu zmieniaczy, dostrzegających (i słusznie) poślednią rolę, wyznaczoną temu środowisku przez wszechwładny system, ale, obserwując je od wielu lat, nie widzę powodu, dla którego należałoby je traktować, jak jeszcze jedno stado świętych krów.

Jeżeli już trzymać się frazeologii animalnej, to należałoby raczej użyć wyrażenia „stado baranów”. Zanim ktoś się obrazi, lub zarzuci mi obrażanie innych, chcę wyjaśnić, że nie chcę wszystkich rodziców wrzucać do jednego worka – nie mam zamiaru uogólniać, będę mówił o niektórych swoich doświadczeniach i możliwe jest (aczkolwiek mało prawdopodobne), że po prostu nie miałem szczęścia i często napotykałem w życiu zawodowym (i nie tyko) jakieś ewenementy. Umówmy się, że mówię o nich właśnie, a raczej o kilku ich podgatunkach.

Bracia i siostry z ojczyzn równoległych

Jeśli ktoś z Państwa poczuje się urażony, to najwyraźniej dlatego, że w tekście poniższym odnajdzie siebie i ma coś za uszami. Nie ma się co obrażać – stereotypowe, zwierzęce epitety, najczęściej niemające wiele wspólnego z biologicznym pierwowzorem, są wynikiem antropomorfizacji, a nie odwrotnie. Żadne zwierzę nie robi sobie krzywdy świadomie, a przecież, to stopień świadomości nas od nich odróżnia. „Stado baranów” jest określeniem grupy bezwolnej, pozbawionej celu, podążającej za pierwszym z brzegu, choćby fałszywym przewodnikiem, najczęściej ku swej własnej zagładzie. Czy jakieś określenie lepiej opisuje dziś sytuację sporej części opiekunów, zaskoczonych losem swych pociech w nowym roku szkolnym? Skąd to zdziwienie, proszę Państwa? Co, w Wiadomościach mówili, że będzie dobrze? Że mają policzone? Chyba raczej wywalone. I co teraz? Będziecie „krzyczeć” na Facebook’u? Rozdzierać szaty na Instagramie? Pisać listy do gazet? Pokazywać plany lekcji? Jakoś nie widziałem wśród Was tak wielkiego poruszenia, gdy nauczyciele (z podobnym skutkiem) pokazywali paski z wypłatami. Wtedy to były jakieś wybryki leniwych śmieci, niezdolnych obsłużyć kasy w Biedronce, a teraz to Wy chcielibyście być przez nie obsłużeni, poza kolejką i jednak przed 19-tą? Trzeba było słuchać uważnie, co te śmieci mają Wam do powiedzenia i, nawet jeśli byliście przekonani, że i tak zarabiają więcej, niż im się należy, ruszyć mózgiem i zastanowić się, czy rzeczywistość za ich oknem Was też przypadkiem nie dotyczy. Czy, jakimś niepojętym zbiegiem okoliczności, nie jedziecie na tym samym, mocno zdezelowanym wózku… No, ale to przecież było w maju, kwitły kasztany, a powietrzu unosiła się woń wiosny (martwić się mieli tylko maturzyści). A nad wszystkim, wisiał wyszczerzony grymas, nie mający niestety nic z wspólnego z Cheshire. Strajk belfrów potraktowaliście z jednej strony jak zamach na należną Wam, darmową świetlicę, z drugiej jednak, jak przedwakacyjny piknik. A teraz, co?

Poradzę Wam coś. Przyznaję, nic oryginalnego. To nawet nie jest mój pomysł. W analogicznej sytuacji, słyszałem niedawno podobne wskazówki. Teraz chciałem się nimi z Wami podzielić, bo co mi zależy. Z pewnością dobrze je wykorzystacie. Słuchajcie, przecież Wasze dzieci, mimo powszechnego obowiązku, mogą zmienić szkołę (tak, jak ja miejsce pracy)! Że, co, że tu pod nosem, a tam, na drugim końcu miasta? Że trzeba będzie wstawać o 5:30? Że korki? Że nowe środowisko i być może niefajne? Ach… Nie ten standard? Oj tam, oj tam. Trzeba być elastycznym, gotowym na zmiany i nowe okoliczności! Trzeba się przyzwyczajać, bo przecież nikt nam nie gwarantuje niczego na stałe! Że na siłę i dla jaj? Poważnie? Dajcie spokój. Poza tym, jeśli już rzeczywiście jest tak źle (nie wierzę – w telewizji nie pokazali), to słyszałem, że np. w Niemczech, w Czechach i na Słowacji wcale nie ma tłoku w szkołach (nie będę cyniczny i nie zaproponuję Ukrainy). Trzeba być mobilnym! To są po prostu wyzwania niesione przez nowoczesność i nie ma co się na nią obrażać. Jest wolny rynek, czy nie? Korzystajcie z niego. Zawsze możecie przenieść dziecko do szkoły prywatnej, lub zrealizować się w edukacji domowej. Nie stać Was? Za mało zarabiacie? Nie macie czasu? No, cóż, życie… Musicie jednak zastanowić się, jakie możliwości niesie ze sobą nowa sytuacja i jakie nisze przed Wami otwiera! Przecież Wasze dzieci (znów mimo powszechnego obowiązku szkolnego) wcale nie muszą iść do liceum (tak, jak ja nie muszę być nauczycielem)! Obok, w rozpędzonym na cztery wiatry gimnazjum, powstaje nowa, prężna branżówka! Na pewno nie ma jeszcze kompletu. No, szybciutko, schowajcie sobie w buty wszystkie punkty i paskowane świadectwa Waszych dzieci i ustawiajcie się w kolejce!

Po co ten sarkazm? Że co niby mielibyście zrobić? Wtedy? Parę lat temu, pomyśleć nad urną, uwodzącą populizmem (teraz też by się przydało, bo przecież to nie koniec zapowiedzianych zmian „na lepsze”). Parę miesięcy temu, przynajmniej starać się zrozumieć nauczycielski protest, który nawet jeśli bezpośrednio dotyczył dobrostanu ludzi, którymi w głębi ducha gardzicie, w dużej mierze mógł przełożyć się na lepszą (a w ostateczności nie gorszą) sytuację w publicznej szkole Waszych dzieci. Trzeba chyba naprawdę żyć w świecie alternatywnym, by nie widzieć związku. Mieliście Państwo rzadką szansę dopilnować, by wystąpienie to dotyczyło całokształtu rzeczy, które w systemie oświatowym Wam podobno nie odpowiadają, a nie jedynie wiadomych partykularyzmów. W sporej części, mówilibyście z nauczycielami jednym głosem. To była świetna okazja, by żądać wprowadzenia w życie tych wszystkich postulatów, których pełne są Wasze internetowe przekomarzanki, a nie dawać się zwodzić okrągłym słowom, przy kwadratowym stole i stekowi kłamstw, które propaguje kolejny namiestnik genialnego stratega od wszystkiego. Baliście się, że dla Was kiełbasy wyborczej zabraknie? Że to z Waszych, ciężko zarobionych pieniędzy? A niby z czyich miałoby być? Z „rządowych”? I tak za wszystko zapłacicie z nawiązką, w wyższych i nowych podatkach, zwiększonych wydatkach, w czasie i w nerwach. Liczcie uważnie, czy pobranej jałmużny wystarczy na pokrycie strat. No, a teraz? Zamiast jęczeć, zastrajkujcie! Zorganizujcie się! Zatrzymajcie dzieci w domu. To byłby „czysty” strajk, nie wadzący nikomu. Nie dajcie sobie wmówić, że to normalne, że dzieciak siedzi w szkole do 18-tej, że chodzi tam na zmiany, że nie może wejść na przerwie do ubikacji, że na korytarzu taki ścisk, że ta przerwa wystarcza mu akurat na zmianę klasy*, że WF ma dwa przystanki od szkoły, albo wcale, że wstaje o bladym świcie, że angielski owszem będzie miał, ale od października (chyba, że nie), itd, itp. Á propos października. Mam nadzieję, że przemyślicie kwestię jeszcze raz.

MAD-ki TAD-ków w wieku dowolnym

Na początku tej części wpisu, chciałem zaznaczyć, że miałem szczęśliwe dzieciństwo i, biorąc poprawkę na odmienne realia sprzed lat, nigdy niczego mi nie brakowało. Moi rodzice dokładali wszelkich starań, by mi to zapewnić. Miał się kto mną zająć i mogłem swobodnie bawić się, uczyć, rozwijać swoje zainteresowania i dorastać, mając do dyspozycji większość możliwych udogodnień. Mówię o tym, by nikt nie zarzucił mi, że kierują mną kompleksy, czy zazdrość o niedoznaną atencję, które to, obok ślepego podążania za modą, nuworyszowskiego chamstwa i ignorancji, uważam za główne przyczyny współczesnej paranoi rodzicielskiej. Mówię to z przykrością, bo mam w dużej części na myśli niektórych przedstawicieli praktycznie nieistniejącej w Polsce klasy średniej, a więc ludzi, którzy najzwyczajniej mają czas i pieniądze, które „inwestują” w swoje potomstwo. Niestety, ta „inwestycja” przybiera często wręcz groteskowe formy, stając się obciążeniem nie tylko dla reszty społeczeństwa, ale przede wszystkim dla samych następców tronów.

Zacznę od „wyjątkowości” książąt. Dzieci MAD-ek i ich wybitnych partnerów, nie mogą być przeciętne. Tę prawdę powinni wbić sobie do głowy przedstawiciele wszystkich zawodów narażonych na kontakt z dworem i nawet nie próbować przekonywać króla i królowej życia, że jest inaczej (tzn. że ich latorośl mieści się w normie dla grupy wiekowej). Muszą więc przyjąć do wiadomości, że Brajanek** nie może znaleźć się w grupie maluchów jedynie dlatego, że ma trzy lata – ze względu na nadzwyczajne zdolności kognitywne (zapytał wczoraj mamusię, dlaczego musi iść do przedszkola) będzie zatruwać życie średniakom, a jeśli chodzi o angielski (umie już liczyć do trzech) to i starszaki są w zasięgu jego rażenia. To nic, że nie jest jeszcze mentalnie gotowy na kontakt z dziećmi dwa razy starszymi – tatuś, stymulowany przez trenera osobistego i motywowany korporacyjnym wyścigiem, pragnie awansu także dla syna. Szkoda, że nie dotyczy to rezygnacji z pampersa. Także takie drobiazgi jak niemożliwy do przeskoczenia etap rozwoju ruchowego nie zaprzątają mu głowy – płaci, więc wymaga. Za ewentualny wypadek odpowiadać będzie przedszkolanka, albo też przedszkole zatrudni dla niej asystentkę – wszystko dla Brajanka, a raczej dla satysfakcji jego tatusia. Podobnie, niemożliwe jest, by piętnastoletnia Dżesika zakwalifikowana została do mniej zaawansowanej grupy na lekcjach języka obcego, tylko dlatego, że jej placement na to wskazuje. Nauczyciel, widzący Dżesikę po raz pierwszy, czy drugi w życiu, nie był po prostu w stanie dostrzec głębi jej wiedzy lingwistycznej i nie powinien „już na wstępie, negatywnie jej oceniać i demotywować”. Testy klasyfikujące, przeprowadzane dziś rutynowo w każdej szkole, z całą pewnością nie są doskonałe i zdarza się, że ten i ów „pierwszak” miał słabszy dzień, lub tak się zestresował nową szkołą, że nie pokazał pełni swoich możliwości. Nie trzeba jednak być specjalnie przenikliwym, by rozumieć, że nauczyciel nie ma żadnego interesu w zaniżaniu uzyskanego wyniku i jest w stanie zweryfikować go w ciągu trzech minut. Dla mamusi Dżesiki jest jednak osobistą ujmą, gdy okazuje się, że córka, mimo piątki na  świadectwie (skandal wciąż się zdarzający, ale bywa, że oceny są zwyczajnie wymuszane przez rodziców-terrorystów), nie jest w stanie sklecić zdania na poziomie A2. To, że w grupie bardziej zaawansowanej dziecko nie dawałoby sobie rady, mamusi nie przeszkadza.

Niestety, owa wyimaginowana „wyjątkowość” latorośli jest podyktowana totalnym brakiem wyjątkowości rodziców, którzy swoje świeżo uświadomione kompleksy chcą leczyć osiągnięciami dzieci, najczęściej niezdolnych sprostać oczekiwaniom i szybko hodujących kompleksy własne. Trudno ich nie mieć, jeśli jest się pod nieustanną presją „bycia lepszym” (gdzie w tym wszystkim zmieścić popularne, różowo-kisielowe rojenia o niechęci do konkurencji?). Zaczyna się w zasadzie zaraz po urodzeniu, od zakupu szeregu zabawek „edukacyjnych” i innych gadżetów mających „stymulować mózg noworodka do szybszego rozwoju”. Zdecydowana większość takich produktów, to zupełnie bezużyteczny badziew, nieznajdujący żadnego umocowania w badaniach nad etapami rozwoju dziecka. Hucpa żywi się (a raczej pasie) na rosnącej ignorancji społeczeństwa łatwej konsumpcji, wychowanego w przekonaniu o istnieniu „pigułki na wszystko”, za którą trzeba jedynie odpowiednio drogo zapłacić (i pokazać wszystkim znajomym i „znajomym” na Facebook’u). Ignorancja ta tylko tym różni się od ignorancji pańszczyźnianego chłopa sprzed dwóch stuleci, że generuje wymierne zyski. Raczkujące dzieci (podkreślam, zupełnie zdrowe) zapisuje się na zajęcia aktywizujące (sic!), np. baraszkowanie w mące, itp., podczas których mamusie bobasów mogą wreszcie spokojnie przejrzeć się w smartfonach i dać okazję wykazać się „specjalistom od uwrażliwienia kinestetycznego”. Trend ten pogłębia się w wieku przedszkolnym – biada placówce, która nie zatrudnia instruktorów układania klocków, animatorów wszelkiej maści, pani od baletu, pana od tenisa. itp., itd. – bez nich dzieci opuściłyby chyba przedszkole zapóźnione umysłowo i fizycznie. Nikt nie zauważa, że 90% tych „zajęć aktywizujących” nie przekłada się na nic, bo po prostu przełożyć się nie może – etapów rozwoju fizycznego i intelektualnego nie daje się wybierać, omijać, czy przeskakiwać. Jednocześnie, rola nauczycielki przedszkolnej (jeżeli w tej funkcji zatrudniani bywają mężczyźni, proszę mnie wyprowadzić z błędu) zredukowana zostaje do obowiązków niani podcierającej tyłki – na realizację podstawy programowej (oczywiście jest taka) ma być może godzinę rozproszoną na cały (naprawdę ciężki) dzień pracy, ale ewentualne pretensje rodziców, którzy nie są w stanie wytłumaczyć własnemu dziecku, skąd się bierze mleko, dotkną właśnie jej. Wbrew temu, czego można by się spodziewać, słuchając zastrzeżeń i narzekań rodziców dzieci szkolnych, w przedszkolach dla płacących i wymagających dominuje nacisk na zagospodarowanie każdej chwili stosownymi zajęciami, mającymi „zagwarantować dzieciom dobry start”. W rezultacie, kilkulatki w przedszkolu mogą przez cały dzień nie doświadczyć nawet chwili zabawy niesterowanej. Jak to się ma do kształtowania ich zaradności, czy kreatywności? Nijak. Sześcioletnie dzieci mają problemy z samodzielnym załatwianiem potrzeb fizjologicznych i nie daje im się żadnej szansy na podjęcie jakiejkolwiek samodzielnej decyzji, choćby w najbardziej błahej kwestii. Żadne przedszkole nie jest w stanie przeciwstawić się tej bzdurze, chcąc utrzymać się na rynku. Dzieci MAD-ek, które po kilku latach nie znudziły się realizowaniem projektu dziecko idealne (czyt. wciąż mają dużo czasu, z którym nie wiedzą, co zrobić), nie mają lekko. „Ukończenie dobrego przedszkola” to dopiero początek „kariery”. Zanim wyrwą się spod skrzydeł „ambitnych” rodziców, będą uczestniczyć w dziesiątkach nic nie wnoszących do ich życia zajęć dodatkowych, pozalekcyjnych, fakultatywnych i… modnych. Nie ma możliwości, by z szerokiej oferty (często zupełnie bzdurnej) wybrać coś, co dziecku po prostu odpowiada, lub najzwyczajniej w świecie pozwolić mu się ponudzić.

Eko/gastro-terroryści i inni mądrzejsi od radia

Jest rzeczą naturalną (i chwalebną), że ludzie zamożniejsi biorą na siebie rolę oświeceniową wobec reszty społeczeństwa – mają ku temu możliwości z racji posiadanych środków, czasu i wykształcenia. No, właśnie. Z tym ostatnim, w naszym młodym kapitalizmie bywa dość krucho. Niestety, z ambicjami dyktowania reszcie obywateli mądrości wyczytanych u fryzjera i propagowanych przez jeszcze mądrzejszych celebrytów od gumki w majtkach jest zdecydowanie lepiej. Przecież skoro w życiu mi się powiodło, to wszyscy pozostali mają obowiązek się o tym dowiedzieć i dostosować do mojego stylu życia, prawda? Indywidualizm, leżący u podstaw kapitalizmu, myli się niektórym z egocentryzmem. Dla przykładu, mamusia niespełna trzyletniego Jaromirka, który „jest weganinem” (równie dobrze można utrzymywać, że jest trockistą), „nie pojmuje, jak można narażać go na kontakt z dziećmi jedzącymi kanapki z szynką”. Świętym prawem owej pani jest wychowywać swego syna nawet na autotrofa, co ma jednak z tym wspólnego reszta grupy? Sam raczej ograniczam spożycie mięsa, więc rozumiem, że ktoś może być bardziej radykalny, ale, jedząc danie wegetariańskie w restauracji, do głowy by mi nie przyszło domagać się, by goście obok nie zamawiali steku. Tymczasem, mamusi Jaromirka, oburzonej nieświadomością pospólstwa, taka powściągliwość jest obca. Jakoś nie kłóci jej się, że jej wysokie buty nie wyglądają na zrobione z eko-skóry.

W innym przedszkolu, właściciele na serio rozważają nieprzedłużenie umowy z nawiedzoną dietetyczką-amatorką, pod byle pozorem. Gdy zapisywała swoją Bettinkę, na pierwszym zebraniu rodziców zrobiła wykład o diecie bezglutenowej i zażądała wprowadzenia takiej w przedszkolu. Zapytana, czy dziecko choruje na celiakię, nie wiedziała, o co chodzi (zdecydowana większość bezglutenowych maniaków nie ma bladego pojęcia o funkcji tej grupy białek i nie rozumie, że dla zdrowej osoby nie stanowi ona żadnego zagrożenia). W nowym roku (przed)szkolnym, gluten lekko się chyba pani opatrzył, bo zastąpiła go kampania anty-szczepionkowa, której po kolei wysłuchiwać muszą nauczycielki, bądź napotkani rodzice. Mało tego, biedna Bettinka pozbawiana jest słodkiej bułeczki z owocami, którą raz w tygodniu dostają pozostałe dzieci, gdyż, jak wiadomo, „cukier, to biała śmierć”. Podobno dziecko wcale jej nie pragnie, ponieważ matka „przedyskutowała tę kwestię z córką (czterolatką) i obydwie doszły do wniosku, że nie będzie jadła słodyczy”. Nauczycielki, w tajemnicy przed klientką, starają się oszczędzić dziecku widoku dzieci, które taką dawkę sacharozy tolerują bez zagrożenia nagłym zgonem. Matka-terrorystka nie rozumie również, „dlaczego przedszkole nie karmi dzieci jedynie przetworami z warzyw i owoców uprawianych ekologicznie, bez tych wszystkich nawozów i tego okropnego GMO, dodawanego (sic!) do wszystkiego”. Ja z kolei nie rozumiem, dlaczego wciąż jeszcze nie zabrała dziecka do przedszkola, w którym jej wymagania (w końcu, klient – nasz pan) zostałyby spełnione. Jeszcze ciekawsze jest, dlaczego nie zatrudni ze trzech guwernantek, które 24/7 chroniłyby Bettinkę przed całym złem tego świata, właczając w to porwanie przez UFO. Biedne dziecko – żadna dieta cud nie powetuje jej psychicznej udręki podporządkowania takiej matce, choć „jest wychowywana bezstresowo”.

Niesamowite jest to, że wszystkie te kobiety (rodzice w ogóle), zafiksowane na idei dopasowania świata do swojego wyobrażenia o dobru dziecka, w ogóle nie dopuszczają do siebie myśli, że robią mu krzywdę. Najczęściej nie dociera do nich fakt, że izolują je od środowiska, wyobcowują z grupy i przerabiają na nieakceptowanego dziwoląga (lub samolubnego chama), a nie podziwianego ekscentryka. Co więcej, tacy rodzice są zawsze absolutnie przekonani o swojej racji i pod żadnym pozorem nie dopuszczają myśli, że pozostawiają swoje dzieci pod opieką ludzi, którzy mogą wiedzieć nieco więcej, niż oni sami o dziecięcej fizjologii, psychologii, pedagogice, czy też metodyce. Powstaje pytanie, dlaczego uważają, że sami wiedzą lepiej i na ogół kierują się raczej podejrzliwością, niż zaufaniem? Oczywista odpowiedź, bo mają przykre doświadczenia, nie wyczerpuje sprawy, ponieważ nie tylko rodzice uczniów uczęszczających do szkół publicznych tak się zachowują – ci korzystający z prywatnej alternatywy (uważanej powszechnie za dobrodziejstwo), oraz z zupełnie przecież nieobowiązkowych (i często prywatnych) przedszkoli zdają się nawet wieść prym w stawianiu księżycowych wymagań i niezrozumieniu realiów, mimo że usługi tam oferowane stoją na zdecydowanie wyższym poziomie, niż średnia krajowa. Choć bez wątpienia przypadki nieżyczliwości, niefachowości, czy zwykłego niedbalstwa zdarzają się w szkolnictwie, trudno przypuszczać, by były w życiu tych ludzi i ich dzieci jakimś ewenementem, niespotykanym w żadnej innej sytuacji, czy miejscu. To jedynie fałszywe wrażenie, wynikające z intensywności kontaktu, a także przyjmowania za pewnik treści zwycięskiego ewolucyjnie memu. To w dużej mierze pokłosie ery internetu, a raczej dostępu do mnóstwa informacji, do którego przetworzenia, jak zresztą większość ludzi, nie są na ogół przygotowani. Łatwo im uwierzyć, że szkoła to siedlisko zła wszelkiego (a już gimnazjum to była zbrodnia przeciw ludzkości), nie spełnia swojej roli, zatrudnia ludzi zupełnie przypadkowych, uczących rzeczy zbędnych i niepraktycznych. Po prostu taki jest obowiązujący (obecnie modny) przekaz, który, jak każdą informację, trzeba weryfikować. Tego wysiłku zwykle nie dokonujemy (nie tylko jako rodzice), tak jest wygodniej.

Innym wariantem rodzicielskiego terroryzmu jest dyktowanie nauczycielom rozwiązań psychologiczno-dydaktycznych. Prawdą jest, że z wiedzą specjalistyczną z tego zakresu bywa w szkołach różnie, niemniej jednak sytuacja ta ulega stopniowej poprawie. Wśród rodziców panuje natomiast głębokie przekonanie, że nauczyciel dysponuje ogromnym zasobem narzędzi-wytrychów, których, z jemu tylko wiadomych przyczyn, nie chce używać. Jeden z drugim ma w szafce zestaw kluczy do mózgów i albo złośliwie ich nie wykorzystuje (niby dlaczego?), albo jest zbyt tępy, by z nich skorzystać (wiadomo, kasa w Biedronce, to dla niego zbyt duże wyzwanie). Duże zasługi w upowszechnianiu tego mitu ma środowisko zmieniaczy-postępowców, którzy chętnie go kolportują, podpowiadając jednocześnie proste, zdroworozsądkowe rozwiązania, oparte zwykle nie tyle o wiedzę i doświadczenie, co o myślenie życzeniowe, generalizację i ideologiczne założenia. Rodzice chętnie przyjmują je za dobrą monetę, bo kto nie lubi, kiedy przekonuje się go, że za jego własne błędy i niedopatrzenia odpowiedzialny jest ktoś inny i to na dodatek ktoś, kto, wedle ostatnio obowiązujących standardów, ma służyć i milczeć? Do sporej części rodziców zupełnie nie dociera (być może przykry dla nich) fakt, że w szkole, ich dziecko, oprócz bycia indywidualnością, jest także częścią wspólnoty i że rozwiązania, które łatwo zastosować indywidualnie, zupełnie nie sprawdzają się w grupie. Nie pojmują na przykład, że ich Duduś, „niesprawiający w domu żadnych kłopotów”, może być w szkole zupełnie innym człowiekiem, bo tu (oczywiście z zupełnie niezrozumiałych powodów) nikt Dudusiowi nie ściele róż pod stopy, a on sam odbija sobie wszelkie ograniczenia, których doświadcza na co dzień w środowisku domowym. Rodzice są dziś tak naładowani wszelką, internetową „wiedzą”, dotyczącą metodyki i psychologii, że aż dziw bierze, że nie chcą masowo kształcić swoich dzieci w domu. Obawiam się jednak, że nawet usunięcie ewidentnych utrudnień systemowych nie skłoniłoby ich do przejęcia tej jakże łatwej i oczywistej czynności, jaką jest kształcenie własnych dzieci. Są doskonale świadomi, że nie działa tu żaden prosty algorytm, którego jednak w zdecydowany sposób domagają się od nauczyciela, nie biorąc żadnej poprawki ani na odmienność warunków, ani uwarunkowań.

Stachanowcy i Matki Polki

Konsekwencją i odmianą powyższej paranoi jest oczywiście pogoń peletonu słabiej uposażonych rodziców za uciekającą szpicą tych, których na rozmaite edukacyjne luksusy dla dzieci stać. Stają więc do beznadziejnego wyścigu o jeszcze większą ilość zajęć dodatkowych, korepetycji i czerwonych pasków. Dzieci dowożone wszędzie przez szoferów i taksówki mają wyraźną przewagę, nie mówiąc o tych, na które w domach czekają dojeżdżający guwernerzy. Te, które same na korki muszą dojechać, są zawsze o godzinę, lub dwie z tyłu. Ich wyniki zawsze okupione są nieregularnymi posiłkami, śmieciowym jedzeniem, stresem i niedosypianiem. Wszystko po to, by „wyrosnąć na człowieka”. Tatusiowie stachanowcy dopingują nieśmiertelnym „ja w twoim wieku”, lub po prostu paskiem, a mamusie-Polki podporządkowują całe swe życie jednemu celowi: mieć dziecko, które „jest kimś”. Niektóre potrafią godzinami odrabiać lekcje z i za swoje dzieci, mimo że najczęściej nie jest to ani potrzebne, ani usprawiedliwione. Dążenie do jakiejś równowagi między ambicjami, potrzebami, możliwościami i zdrowym rozsądkiem w ogóle nie istnieje. Koszty po stronie dziecka zdają się nieistotne.

Roszczeniowi negacjoniści

Nie lubię słowa „roszczeniowy”. Głównie dlatego, że jest nadużywane i często opisuje wszystkich, mających jakiekolwiek wymagania wobec jakiegokolwiek systemu i jego urzędników. Niestety, coraz częściej, wraz ze sprowadzeniem (teoretycznym) nierynkowej szkoły do „rynkowej” usługi i uświadomieniem sobie przez niektórych siły swojego pieniądza (której to jednak najczęściej nie mają potrzeby używać), wymagania wobec szkoły (w kształcie, którego zasadniczo nie chcą jednak zmienić) stają się po prostu groteskowe. Nieprzypadkowo poprzednie akapity ilustrowałem paranojami przedszkolnymi – rodzice, którzy domagali się podporządkowania przedszkola swoim idée fixe, na ogół i szkołę chcą traktować jak prywatny folwark. Nie chodzi o całkiem naturalne oczekiwanie, by szkoła dobrze funkcjonowała – takie dążenia (zaangażowanie i zainteresowanie) są niezwykle cenne i bardzo je szanuję. Rozumiem, że udział w życiu instytucji (nieważne państwowej, czy prywatnej) to dodatkowy obowiązek i nie spodziewam się, by rodzice poświęcali mu więcej czasu, niż uznają za stosowne. Niemniej jednak, nie istnieją w przyrodzie relacje, w których jeden z partnerów może z jednej strony wyrażać swoje totalne desinteresement, a z drugiej wymagać, by ktoś inny spełniał jego, często sprzeczne ze sobą, zachcianki. Tymczasem, w parodii wolnego rynku szkolnego, której wszyscy jesteśmy uczestnikami, niektórzy uważają za normalne traktowanie szkoły jak prostej maszynki, lub właśnie owej wyszydzanej, robinsonowej fabryki, której dostarcza się materiał na wejściu i oczekuje gotowego produktu na wyjściu. Tak właśnie zachowują się niektórzy rodzice, którzy najpierw pomstują na bezduszność owej „fabryki” i „uprzedmiotowienie tych biednych dzieci” w sieciowych, oburzonych komentarzach, a potem oczekują, by urzędnik, którym gardzą, wychował im i wykształcił dziecko, zgodnie z oczekiwaniami, których nie mają wobec siebie. Nie ma przy tym dla nich żadnego znaczenia, że ów „materiał wyjściowy” traktowany jest w domu i w szkole sprzecznymi bodźcami. Z jednej strony mamusia i tatuś oczekują, by nauczyciel radził sobie z uczniowską nieobowiązkowością, nie zawracając im głowy „drobiazgami”, z drugiej sami usprawiedliwiają każdy wybryk latorośli, jego nieuczciwość i chuligaństwo. Rozumiem, że każdy chce chronić swe dziecko, ale jakieś trzeźwe spojrzenie, zamiast pójścia w zaparte, czasami by się przydało.

Do tego dochodzi jeszcze postawa „Jestem na NIE!”, będąca podstawową strategią kontaktu. Możliwe, że jest to strategia obronna, co nie zmienia faktu, że jest totalnie nieskuteczna – nie wnosi niczego do rozwiązania konfliktów i problemów. Chcę podkreślić, że szkoła nie jest siedliskiem aniołów, gotowych nieba przychylić wszystkim pokornym, ale tam też pracują tylko ludzie – nie dziwmy się, że gdy każda ich inicjatywa jest bojkotowana, też nie spieszą się z kolejną propozycją, tym bardziej, że najczęściej zupełnie bezpodstawnie, powszechnie, publicznie i en mass kwestionuje się ich kompetencje, odbiera im prawo do satysfakcji z własnej pracy, oraz uważa za nieudolnych, choć żąda się od nich niemożliwego.

Jeśli w szkole coś nam nie odpowiada, może lepiej porozmawiać z kimś za to odpowiedzialnym bezpośrednio, zamiast zaczynać od kuratorium? To trudne prawda? Trzeba przedrzeć się przez urzędniczą ścianę i mieć jakieś argumenty. „Ścianę” można pokonać, stosując jakże wszędzie pożądane miękkie kompetencje – po prostu, trzeba rozmawiać, a nie z góry zakładać, że nie ma z kim. A argumenty? Czasami są oczywiste, ale warto znać np. statut szkoły, zainteresować się nieco prawem oświatowym, by wiedzieć na czym się stoi. Nikogo na ogół nie zaskakuje, że np. biorąc kredyt w banku, staramy się poznać warunki jego udzielania, w kwestiach relacji szkolnych, warunki ramowe nikogo nie interesują. Dziwne? W sumie, nieszczególnie. Ludzie niezainteresowani swoim własnym państwem i tym, co się w nim dzieje, nie widzący związku między głosowaniem, a otaczającą ich rzeczywistością, między upolitycznieniem sądownictwa, a losami indywidualnymi, między rosnącą ceną kredytu, a postępującym upaństwowieniem banków, etc., nie dostrzegą również powiązań między realizacją swoich oczekiwań, a świadomością realiów szkolnych. Trudno także dziwić się niewielkiemu zaangażowaniu w życie szkoły, jako małej społeczności – w niewielkim stopniu jesteśmy obywatelami własnego państwa i choć sprawy lokalne interesują nas nieco bardziej, chętniej angażujemy się w budowanie barier, płotów i szlabanów, niż w jakiekolwiek porozumienie i consensus. A szkoła (i prywatna, i państwowa) nie jest taśmą produkcyjną, obsługiwaną przez roboty, więc i porozumienia, i consensusu po prostu potrzebuje. Wymagając czegoś od niej (nasze święte prawo), bierzemy też na siebie jakieś obowiązki, wynikające z bardzo delikatnej relacji, nawiązanej na bardzo wrażliwym polu. Niestety, wbrew oczekiwaniom wielu, nie jest to umowa o wyłącznie handlowym charakterze i nawet tak przez niektórych pożądane urynkowienie tej dziedziny tego faktu nie zmieni.

Jeśli ten tekst wyda się komuś tendencyjny, to będzie miał rację. Przedstawia jedną, zwykle teraz skrywaną stronę medalu. Na każdą podjętą kwestię, można podać liczne przykłady przewin z drugiej strony. Z założenia nie miała to być jednak debata, a polemika. Z utratą miary, proporcji i rozsądku. Pewnie przegrana…


 

*Znam pewną renomowaną szkołę w swoim mieście, która już rok przed podwójnym kataklizmem, pękała w szwach. To stary, szacowny budynek, pełny drewna i innych materiałów łatwopalnych. Obym był jedynie psem oszczekującym karawanę i oby to, co przyszło mi do głowy nigdy nie miało miejsca: Wyobraziłem sobie, co działoby się w tej szkole w chwili wybuchu pożaru, przy zachowaniu wszelkich procedur i w poszanowaniu przepisów, zakładając, że nikt by nie spanikował i nie popełnił rażących błędów. Jak wyglądałaby ewakuacja budynku, w którym korytarze i klatki schodowe na przerwie są niemal niemożliwe do pokonania? Obyśmy nigdy nie musieli się o tym przekonać. Zastanawia mnie jednak kwestia ewentualnej odpowiedzialności – wydaje mi się pewne, że nieuniknionej tragedii winna byłaby dyrekcja, nauczyciele, nadzór budowlany i samorząd, ale przecież nie wyszczerzona, brukselska emigrantka, mająca „wszystko policzone”.

**Wszystkie imiona występujące w tekście są oczywiście zmienione, choć równie wymyślne, jak oryginały ;).

77 myśli na temat “Starzy

  1. „„Sądzę, że najgorsze się już stało ponad 20 lat temu” – Samo się nie stało. Zaistniało na konkretne zamówienie społeczne. ”
    Musisz tylko jasno powiedzieć, czyje to było zamówienie społeczne, bo po raz kolejny używasz tego określenia wytrycha – bo z pewnością nie było to zamówienie społeczeństwa jako całości, mającego dokładnie i starannie przemyślaną kwestię tego, czy ich dzieci mają mieć trzy różne i specjalizowane nauczycielki, czy lepiej dla nich, by miały jedną uniwersalną. Nie prowadzono referendum ani nawet konsultacji społecznych w tej sprawie, a nie były to czasy (nie pamiętam dokładnie – gdzieś na przełomie 1980/90) do popularności głośnych protestów obywatelskich w rodzaju „Ratuj Maluchy”.
    Obstawiam (ale nie jestem 100% pewien ani nie mam dowodów), że to zamówienie społeczne pochodziło ze środowisk nauczycielskich albo pedagogiki akademickiej, od bardzo dawna przesuwających pracę nauczycieli z dydaktyki na pedagogikę w stronę różowego kisielu i w coraz to większym stopniu zapełnianych przez absolwentów pedagogiki, a nie kierunkowych studiów, dążąc do oddania szkolnictwa pedagogom, a nie polonistom i matematykom. Nie jest ważne, by rozumieć Euklidesa, ale trzeba być oczytanym w Piagecie, a dzieci wtedy doskonale zrozumieją geometrię! Będziemy ją wykładać w lesie, a nie w klasie, a wtedy zrozumieją ją jeszcze lepiej! A konstytucyjny obowiązek nauki oznacza, że trzeba być wychowywanym przez państwo, ale przecież nie uczonym czegokolwiek.

    „„Pensje podążają za popytem na dany rodzaj pracy” – Znowu mówisz o sytuacji modelowej. Na ten model wpływają jednak także inflacje, które trzeba gonić, presje cywilizacyjne i ekonomiczne…”
    Mówię o sytuacji obserwowanej, a nie modelowej!
    Nie żyjemy w czasach hiperinflacji 1920 czy 1990, gdy wszystkie płace rosły, a często bywały automatycznie rewaloryzowane. W dzisiejszych czasach XXI wieku wzrost płac w poszczególnych branżach ma mały związek ze średnim wzrostem (często utożsamianym z inflacją). Powtórzę więc wprost: pensje górników nie rosną w ogóle, a pensje inżynierów wiatraków rosną bardzo szybko. 20 lat temu w bardzo szybkim tempie rosły płace w IT, a nie w handlu. Dziś to się odwróciło. I nie ma żadnego znaczenia, że kasjerki w Biedronkach mają gorsze wykształcenie, niż programiści bez danych. Którzy nadal zarabiają całkiem nieźle – powyżej średniej – ale ich pensje są stabilne i rosną poniżej inflacji – nie zmieniają się od ponad 10 lat. A pensje kasjerek w Biedronkach rosną powyżej średniej.
    O ile obniżanie płac jest rzadkie – choćby z przyczyn prawnych – o tyle nie rosną w zawodach, w których jest nadpodaż pracowników i malejący popyt, a niewielka inflacja załatwia sprawę bardzo delikatnego i powolnego równoważenia popytu z podażą.

    Oczywiście, że na poziom płac wpływają tysiące czynników, jak migracje. Tylko co to ma do rzeczy przy kontestowaniu aktualnie obserwowanego stanu równowagi popytu z podażą? Chcesz się obrażać na świat, że punkt równowagi między podażą a popytem na anglistów jest uzależniony od migracji? Strajkowałeś przeciw temu? Głosuj więc na PiS – on nas obroni przed imigrantami, kradnącymi pracę nam, Polakom, prawdziwym i szczerym Polakom. Obroni przed obcymi, zaniżającymi nasze płace! Takie myślenie już zadziałało w Wielkiej Brytanii – w końcu nie dostajemy podwyżek, choć piwo w pubie coraz droższe, a i o pracę coraz trudniej, a wszystko to przez migracje z Europy Wschodniej, więc gdy Cameronowi odbiło urządzić referendum, to zagłosowaliśmy za ucieczką z Unii Europejskiej! Nie będą Polacy ani Rumuni pluć nam w twarz i zaniżać naszych płac!

    „W całym tym mechanizmie, nauczyciele mają bardzo niewielką siłę przebicia i prawie żaden wpływ na swój los (chcąc zostać nauczycielami)”
    A ja chcę zostać fizykiem cząstek elementarnych! Obrażam się na cały świat i będę strajkował, że takich posad jest 50 w całej Polsce, w dodatku obarczonych przykrym biurokratycznym kosztem konieczności zbierania punktów za publikacje, a do tego marnie (uniwersytecko) płatnych!
    Odkrywasz tautologię (chcąc być nauczycielem państwowym trzeba pracować na państwowym etacie) i buntujesz się przeciwko niej. Ale nauczyciele – jak każdy wolny człowiek – mają 100% wpływu na swój los – muszą tylko podjąć decyzję, czy im się podoba oferta pracy, czy WOLĄ poszukać innej. Jest to ich absolutwnie suwerenna decyzja. Jeśli ja chcę jeździć Peugeotem, to muszę albo pogodzić się z tym, że Peugeot jest narzucającym ceny nierynkowym monopolistą, albo jednak zrezygnować z podejścia „ja chcę Peugeota i nic innego nie wchodzi w grę” i przesiąść się w coś innego. Dziś jeżdżę Citroenem, choć Peugeot jest mi nadal dużo bliższy i go lubię bardziej i chcę go – ale Citroen był o tyle tańszy, że musiałem (wybrałem to i była to moja suwerenna decyzja) pójść na kompromis z moimi marzeniami. Ale nie urządziłem strajku, że Peugeot sprzedaje swoje samochody zbyt drogo, i ma gdzieś to, że ja chcę właśnie jego, więc powinien mi ustąpić i dać tanio swój nowy model. Ani nie wpadam w retorykę, że nie mam wpływu na swój los w wyborze marki samochodu, jeśli sam wybrałem jakąś konkretną i nie przyjmę żadnej innej. Peugeot naprawdę był dużo przyjemniejszy i mniej się psuł. Na marginesie – moja wierność Peugeotowi trwała dłużej, niż moja wierność jakiemukolwiek z moich zawodów. Zmiana zawodu była dla mnie zawsze ciekawym wyzwaniem, ratującym przed wypaleniem zawodowym, a zmiana samochodu, a zwłaszcza marki, uciążliwością i dyskomfortem zmiany przyzwyczajeń. Chcę otworzyć okno, a tu guzik do opuszczania szyby jest w zupełnie innym miejscu, a do tego podnośnik szyby się popsuł. Ja chcę Peugeota! Dobrze, że choć radio i klimatyzacja mają w tym Citroenie takie samo sterowanie jak w Peugeocie – tu przyznaję Ci rację, że nie tak łatwo zmienia się przyzwyczajenia i jeśli już zmieniłem markę, to na dość bliską…

    „„Dziś zarobki nauczycieli są powyżej robotniczych.” – No i jeżeli coś mnie „dziwi”, to jedynie znikomość (albo nieistnienie) tej różnicy.”
    Żyjesz w Unii Europejskiej i egalitarnej strukturze, w której zróżnicowanie płac jest niewielkie i nieskorelowane z wykształceniem. Nawet w tej idealizowanej Finlandii drwal na dalekiej Północy nadal zarabia lepiej, niż fenomenalny nauczyciel w Helsinkach. Nie dziwi mnie ani trochę, że pasterz owiec w Tyrolu zarabia wcale nie dużo mniej, niż profesor uniwersytetu w Innsbrucku. Ja osobiście (choć bardzo lubię góry) wolałbym tę posadę uniwersytecką – niezależnie od zarobków – jako ciekawszą intelektualnie i mniej wymagającą fizycznego wysiłku. A wycieczki górskie w weekendy mi wystarczą.

    ” to państwo odpowiada za tworzenie przerostu zatrudnienia ”
    Tak, zgadzam się. I ma obecnie kłopot z tym, żeby to odkręcić. Kibicuję państwu (nawet, jeśli akurat rządzi PiS), żeby zredukowało ten przerost zatrudnienia jak najszybciej i jak najniższym kosztem. Niedawanie podwyżek i inne zniechęcanie do pracy jest jedną z najprostszych i najtańszych metod redukcji.

    „zawsze decyduje większość, lub siła”
    Wolałbym, by w moim państwie nie była to siła, w szczególności siła strajkujących pracowników. I jeśli ich siła okazuje się wyłącznie naprężaniem muskułów i straszeniem, to się cieszę, jeśli ktoś inny (nawet tak paskudny jak PiS) ich zapędy stłamsi swoją siłą, czy nawet nie siłą, tylo przeczekaniem aż się zmęczą i zmiękną.

    „jestem pewien, że gdyby w hipotetycznym referendum, padło pytanie „Czy jesteś za powszechnym dostępem do bezpłatnej edukacji i obowiązkiem jej pobierania do 18 roku życia?”, zdecydowana większość społeczeństwa odpowiedziałaby twierdząco.”
    Zapewne tak, choć to zależałoby od sformułowania pytań i rozbicia połączenia prawa z obowiązkiem na dwa pytania. Nie byłbym już tego tak pewien przy sformułowaniu tego samego pytania:
    „Czy jesteś za:
    1. powszechnym dostępem do bezpłatnej edukacji;
    2. przymusem szkolnym, nakazującym pobieranie edukacji państwowej od wieku lat 6 do 18 i zakazem podejmowania prac zawodowych przed osiągnięciem pełnoletniości”
    Jakie to jednak ma znaczenie? Ten przymus obecnie obowiązuje, a ja go kontestuję i popieram wszelkie działania prowadzące do jego zniesienia lub choćby liberalizacji, choćby był to tylko efekt uboczny wrednego działania, prowadzonego przez kogoś paskudnego.
    Zbicie zupełnie różnych pytań w jednobitowe pytanie konstytucyjne może przepchnąć najdziwniejsze i inaczej odrzucane rzeczy. W końcu nawet ja, głosując w referendum konstytucyjnym 1997 dałem głos „za”, choć kilku zapisom , w szczególności temu o obowiązku nauki, dałbym głos „przeciw”, gdyby nie były przemycone w transakcji wiązanej, którą uważałem za trudny do dalszej negocjacji zgniły, ale jednak mniej istotny od spraw zasadniczych, kompromis.

    „Ja z kolei twierdzę, że jest to (taki wynik hipotetycznego referendum) źródło problemu i przyczyna obserwowanej „pazerności” nauczycieli.”
    Możliwe. Nie wnikam w przyczyny problemu, tylko w działania, mogące go uleczyć lub choćby złagodzić. I nie snuję utopii, jaki cudowny świat mógłby stworzyć mądry i dobry demiurg, a wyłącznie komentuję, że działania jakie się stały za sprawą PiS zadziałały w stronę, jaką uważam za dobrą, a działania ZNP były skierowane w stronę, którą uważam za złą.

    ” Dlaczego mamy cały czas, jednostronnie traktować ten deklarowany popyt z przymrużeniem oka i brać udział w tej ściemie za frajer? ”
    Dlatego żeście sobie sami, już dawno temu, wybrali pracę w najbardziej hipokrytycznym i pełnym ściemy miejscu w Polsce. No, może poza pracą w TVP na Woronicza… A jeśli uważacie, że jest inaczej, to przestańcie sami głosić, że na zlecenie obywateli realizujecie ich konstytucyjne prawo do nauki. Poza tym – przestańcie brać udział w tej ściemie i idźcie pracować gdzie indziej, a nie cieszcie się, z fajnej ściemy, byle nie za frajer! Nie podoba Ci się hipokryzja i ściema systemu – to trzaśnij drzwiami i idź gdzie indziej. Mogę się tylko dziwić, że nie byłeś świadom tej ściemy w momencie podejmowania pierwszej pracy w swojej karierze, ani znacznie wcześniej, gdy sam byłeś uczniem i że wtedy Ci nie przeszkadzała podpisać umowę o pracę w tym systemie. A teraz, zamiast rozwiązać umowę z frustrującą instytucją opartą na ściemie, użalasz się, że za udział w tej fajnej ściemie płacą Ci mniej, niż byś chciał. Przecież nie dyskutujemy tu o tym, jak wiele hipokryzji i ściemy jest w systemie szkolnym, tylko o tym, czy odejście z pracy jest właściwsze od urządzania strajków, jeśli pracodawca z jakichś przyczyn nam się nie do końca podoba.

    „Jako społeczeństwo, chcemy widzieć „wyspę” na horyzoncie, więc czas zdać sobie sprawę, że nawet kolorowe foldery bywają bardzo kosztowne.”
    Po raz kolejny używasz wielkiego kwantyfikatora. Ja nie chcę. A jako członka społeczeństwa polskiego moim reprezentantem jest wybrany większością tego społeczeństwa premier Marcinkiewicz, który drogich folderów drukować nie ma zamiaru i ja się tu z nim – jak rzadko – zgadzam, choć akurat jego wyboru nie popierałem. Tę wyspę i jej jak najdroższe foldery chcesz chyba widzieć Ty i Broniarz.

    „Jak wam babysitterka nie wystarcza i chcecie pani lubiącej dzieci, ale po dwóch fakultetach…”
    Mi by wystarczyła. Idę o zakład, że w referendum „Czy dziećmi w szkołach mają się opiekować babysitterki, a rodzice dostaną 2000 zł co miesiąc na dowolny cel, czy wybierasz, by dziećmi zajmowały się te co dziś nauczycielki po dwóch fakultetach, którym damy podwyżki?” wybór byłby jednoznaczny.

    Polubienie

    1. „z pewnością nie było to zamówienie społeczeństwa jako całości, mającego dokładnie i starannie przemyślaną kwestię” – Taka sytuacja nigdy nie zachodzi w praktyce. Wystarczy większość, której to nie przeszkadza, nieuznająca czegoś za istotne, znudzona, niezainteresowana, zbyt biedna, by się interesować, zbyt głupia, by rozumieć, etc., a najprawdopodobniej reprezentująca wszystkie te cechy naraz. Poza tym, nigdy w takich kwestiach nie organizuje się głosowań, czy referendów – to wynik przemian kulturowych, których pilnie słuchają decydenci, chcący utrzymać się na powierzchni ludzkiego bajora. Nie sadzę, by dało się w tej kwestii złapać kogoś za rękę – sądzę, że jest to wynik dodatnich sprzężeń zwrotnych, jak w każdym zwycięskim trendzie społeczno-kulturowym. Nie znajdziesz większego krytyka podporządkowania tej filozofii, niż ja, ale nie oznacza to jeszcze, że za obowiązujący dogmat pedagogiczny mam obwiniać nauczycieli en mass. To tak jakby obwiniać wszystkich krawców o badziewność mody w danej dekadzie i to post factum.

      „Chcesz się obrażać na świat, że punkt równowagi między podażą a popytem na anglistów jest uzależniony od migracji?” – Wyciągasz pojedyncze kwestie z kontekstu. Cała moja wypowiedź zmierzała do wniosku, że mimo teoretycznego dyktatu wolnego rynku, płace wciąż podlegają wpływom mikro i makro polityki, a przede wszystkim struktury dominującej gospodarki socjaldemokratycznej, wraz z jej wciąż dobrze się mającym etatyzmem. Nic nie jest tak instrumentalnie traktowane jak podmioty tworzące budżetówkę. O pensjach nauczycieli nie decyduje jedynie ekonomia, tak samo jak teoretyczny przerost zatrudnienia wynika tu z przyjętych założeń, a nie realnych potrzeb.

      „Odkrywasz tautologię…” – Tautologia ta jest podyktowana hermetycznością tego zawodu. Oczywiście są tu mniej i bardziej elastyczne specjalności, ale większość nauczycieli, to właśnie pogardzani pedagodzy, a nie specjaliści w wybranej dziedzinie. Krytykowałem to wielokrotnie, ale nie będę się kopał z koniem, czyli z rzeczywistością. Ta zaś wygląda tak, że nauczyciel-pedagog (załóżmy, że dobry i niegłupi), chcąc się przekwalifikować, w dużo większym, niż przeciętny stopniu musi zaczynać od zera, a nie budować na tym, co już wypracował. To samo w sobie nie jest oczywiście ewenementem na rynku pracy, ale jeśli każesz pani od biologii zostać technikiem analitykiem w zakładzie analiz medycznych, to nie będzie to przejście od składania długopisów do pakowania zabawek i w pewnym wieku może stanowić, jeśli nie katastrofę, to przynajmniej chęć kurczowego trzymania się państwowej posady pedagogicznej, tym bardziej, że teoretycznie naturalna alternatywa, czyli oświata prywatna, nie oferuje niczego, poza większymi obciążeniami. Nie byłoby w takiej sytuacji niczego nadzwyczajnego, gdybyśmy rozmawiali o przedstawicielach jakiegoś wymierającego zawodu i zakładzie pracy chronionej; nie, chodzi o ponad pół miliona ludzi, którzy podobno są niepotrzebni, ale kiedy zabrakło ich przez parę dni, niektórym wydawało się to zamachem na fundamenty państwowości. Przez moment wydawało się, że chodzi o wysokiej klasy specjalistów, którzy z pewnością zarabiają krocie, skoro tyle od nich zależy. Mnie już nie chodzi nawet o tę hipokryzję, ani też o to, że moja faktyczna istotność dla państwa jest znikoma, ale o konsekwencję – jeśli oficjalnie uznajemy (Znów ten kwantyfikator, ale nie wiem, a jak to ująć, państwo uznaje? Przecież państwo to my.), że rola pedagoga jest potrzebna i ważna z przyczyn rozmaitych i nie dajemy mu zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o zatrudnienie w zawodzie, to musimy się liczyć z faktem, że będą przychodzić momenty, w których jego płaca przestanie równoważyć ponoszone koszty. To nieuniknione i tak funkcjonuje ta sfera na całym świecie: od kryzysu, do kryzysu, od protestu, do strajku, od podwyżki do jej odmowy. Jest półprawdą powiedzieć, że państwo „ma obecnie kłopot z tym, żeby to odkręcić” – ono ma z tym kłopot permanentny. Na dodatek jest to kłopot nierozwiązywalny na własną prośbę, bo za fanaberie trzeba płacić i to właśnie głównie płacenie chce się „odkręcać”. Ale rachunek podłoży się społeczeństwu, które nie wie, na co głosuje, bo nie dość, że referenda w kwestiach istotnych organizuje się nader rzadko, to na dodatek pytania w nich występujące są celowo tendencyjnie układane (jak np. to hipotetyczne, którym się posłużyłem).

      Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.